Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie wiedziałam, czy oni jeszcze żyją. Nie zrobiłam nic, nie dotykałam ich, nie sprawdzałam. Poczułam się bezpieczna i oczywiście wróciła moja obsesja, zdjęcia. Teraz mogłam je znaleźć…

Już mi zostało niewiele miejsc nie przeszukanych. Już się nie bawiłam w ostrożności. Wywaliłam wszystko, znalazłam te albumy. I zabrałam złoto. Nie dzwoniłam do pogotowia, nie próbowałam ich ratować, to chyba świństwo straszne, ale coś mi w środku zaskoczyło. Zacięło się. Nie umiałam sobie teraz przypomnieć, co właściwie myślałam. Może nic…

Pozbierałam monety w pośpiechu, wepchnęłam do torby, strasznie ciężkie to było, żadnych ludzkich uczuć nie miałam w sobie, tylko ta pazerność na złoto i ulga, że wreszcie dopadłam czegoś, czego nie chciała mi dać… Reszta mnie nic nie obchodziła. I uciekłam. Możliwe, że bezmyślnie zamknęłabym drzwi, ale usłyszałam windę, ktoś jechał, brakowało mi ręki, albumy i ten przygniatający tobół ze złotem… Przeraziłam się, że mnie ktoś zobaczy, dopiero teraz przyszło mi to do głowy, dałam spokój drzwiom, próbowałam je zamknąć łokciem, a winda już nadjeżdżała, nie udało mi się. Uciekłam po schodach, w tym domu nikt nie chodzi po schodach, wszyscy jeżdżą…

I przyznam się. Powiem. Bo to mnie gnębi. Przepełniała mnie satysfakcja, triumf, ulga, żadnego żalu, niepokoju, nic. Jak bydlę. Nie wiem, jakim cudem mnie nikt nie widział, uciekłam przez podwórze, na Puławskiej złapałam taksówkę…

– Sprawdzała pani – powiedział nagle z naciskiem Janusz.

Wpatrzona w głąb siebie Kasia jakby się ocknęła. Zaskoczona, spojrzała na niego pytająco.

– Co…?

– Sprawdzała pani, czy oni żyją. Nie żyli. Dlatego nie wezwała pani pogotowia. Była pani w szoku i teraz pani tego nie pamięta.

Ujrzałam wyraz twarzy piegowatego Bartka. Patrzył na Janusza niczym w obraz święty. Zaniepokoiłam się, że padnie na kolana i wytłucze naczynia, bo za stołem nie było miejsca. Kasia wydawała się stropiona.

– Ale…

Ugięła się pod naciskiem wzroku. Janusz nic już nie mówił, tylko wpatrywał się w nią spojrzeniem nieubłaganym. Jakby zmiękła w sobie i znów odetchnęła głęboko.

– No dobrze. Ale swoje wiem… Wcale się potem nie ukrywałam, miałam mnóstwo roboty i przede wszystkim czekałam na Bartka, nigdzie go nie mogłam złapać. Trochę tego złota sprzedałam od razu, monety, w dobrym stanie, jednemu takiemu… Znajomy mojego zleceniodawcy, zorientowałam się, że ma za dużo pieniędzy, wyśledziłam go i dopadłam w kasynie. Przerobiłam sobie twarz, włożyłam perukę, nie poznał mnie, kupił te dwudziestki za osiemdziesiąt milionów, miałam już pieniądze dla Bartka i nie musieliśmy się czepiać pradziadka. Potem… a może równocześnie, już sama nie wiem… przyszło mi na myśl, że znajdą mnie, znajdą u mnie to złoto i zabiorą wszystko, musiałam wynieść z domu i gdzieś ukryć. Na strychu, na Willowej, znałam ten strych. Pojechałam, schowałam w starych skorupach, to wtedy właśnie pani mnie widziała, jak już wychodziłam… Potem była u mnie rewizja, nic nie znaleziono, bo już nic nie było…

– A pieniądze? – przerwałam z lekkim zdziwieniem, bo niemożliwe, żeby suma osiemdziesięciu milionów nie zwróciła uwagi Henia.

– Razem to schowałam. Pieniądze i złoto. I zaraz po rewizji pojechałam po to znów i przywiozłam z powrotem do domu, pomyślałam, że drugi raz szukać nie będą, a za to mogą przeszukać strych. No, a potem pojawił się Bartek…

– Pod postacią poszkodowanego kretyna – mruknął Bartek.

– I teraz nie wiem, co zrobić. Znalazłam spis pradziadka, to złoto z Willowej wcale nie było nasze, w spisie go nie ma. Kłamałam cały czas, ile tylko mogłam, nie wiem, co mi za to grozi, nie chcę żyć pod presją, już nie mam siły. Powinniśmy to może zwrócić, ale nie wiem jak, nie wiem, co będzie, jeśli przyznam się do wszystkiego, a bez tego się przecież nie obejdzie. Anonimowo…? Nie popuszczą. Nie zapobiegłam zbrodni, wystarczyłoby przecież, żebym się tylko Rajczykowi pokazała… Ale ciotka… Nie, ona by go zabiła nawet w mojej obecności, może nawet ucieszyłoby ją, że zdołała mnie wplątać, na nią nie miałam wpływu… Boże, o czym ja mówię…? Ach, o pieniądzach. Mamy pieniądze, znalazłam książeczki PKO na moje nazwisko, to jeszcze po babce, dużo tego, ale tamto, cudze…

– Niech się pani w tej chwili uspokoi! – przerwałam jej surowo. – Żadnego zwracania!

– Jak to…?

– Tak to. Komu pani chce zwracać? Skarbowi państwa? Żeby Ministerstwo Finansów mogło sobie przydzielać wyższe premie…?

– Uspokój się w tej chwili! – zażądał gniewnie Janusz. – Chcesz, żeby cię zaskarżyli do sądu?!

– Chcę. Będzie z hukiem!

– Wariatka…!

– Myśli pani, że zwyczajnie można to ukryć i nie zawracać sobie głowy? – wtrącił się Bartek z wielkim zainteresowaniem. – Ja przesadnie chciwy nie jestem, ale, o rany, te wszystkie pierepały…

Zerwałam się nagle z miejsca, zrzuciłam popielniczkę, dopadłam biurka i odnalazłam kodeks wykroczeń. Wyszukałam odpowiedni paragraf, omal nie rozdzierając go na strzępy, trafiłam na właściwą stronę.

– Kto w ciągu dwóch tygodni od dnia znalezienia cudzej rzeczy – przeczytałam wściekłym głosem i Janusz ze szczotką i śmietniczką w rękach zatrzymał się w progu drzwi – albo przybłąkania się cudzego zwierzęcia… nie, zaraz, ze zwierzętami damy sobie spokój, oni mają na myśli krowy… nie zawiadomi o tym organu… i tak dalej, albo w inny właściwy sposób nie poszukuje posiadacza, podlega karze grzywny do pół miliona złotych albo karze nagany. Patrz przypis piętnaście. Cholera, nie mam przypisów… No, może teraz jest to pięć milionów, a nie pół. Wyślijcie na skarb państwa pięć milionów, zachowajcie sobie pokwitowanie i niech diabli biorą całą resztę problemów! Nie znam głupszej lektury niż ten kodeks wykroczeń, proszę, kto nie dokonuje odpowiedniego zabezpieczenia miejsca niebezpiecznego dla życia lub zdrowia człowieka, podlega karze aresztu albo grzywny, zostawili dziurę w jezdni, szlag trafił człowieka i samochód za sześćset milionów, człowiek na zawsze inwalida, a sprawca posiedzi trzy doby…

– Na miłosierdzie pańskie…!!! – wrzasnął Janusz rozdzierająco, a popiół i pety zleciały mu ze śmietniczki.

Kasia i Bartek patrzyli wzrokiem osłupiałym. Opamiętałam się.

– Każdy ma swoje hobby – wyjaśniłam ponuro. – No dobrze, nie będę rozmawiała o polityce. Może posiedzi dwa tygodnie. W kwestiach prawnych, zaraz… w inny właściwy sposób… Możecie dać ogłoszenie w prasie, jak to tam brzmi, znaleziono złote monety, uczciwy właściciel niech się zgłosi… Mam nadzieję, że się nie zgłosi, musiałby wstać z grobu, a jeśli sumienie was gryzie, proszę bardzo, całą sumę możecie przekazać na bezdomne zwierzęta, schronisko istnieje oraz taka facetka, która ratuje psy i koty. Żyjemy w ludzkim świecie i ludzie w nim sobie dadzą radę, a zwierzęta nie, zwierzęta są bezbronne…!

Wsiadłam na jeden z najbardziej wstrząsających tematów i żywy ogień ze mnie buchnął. Śmietniczkę z petami, na nowo zgarniętymi z podłogi, oraz szczotkę Janusz odłożył na ławę w przedpokoju, nie ryzykując wejścia do kuchni. Zapomnieliśmy o niej obydwoje i nazajutrz na tym wszystkim usiadłam. Kasia była wyraźnie oszołomiona, Bartek wydawał się rozumieć sytuację.

– Ona panią sobie słusznie wybrała – pochwalił z przekonaniem. – Czy pani zgodziłaby się być świadkiem na naszym ślubie…?

Janusz wrócił na swoje miejsce przy stole. Udałam się do kuchni i z triumfem wniosłam butelkę szampana.

– No…? – powiedziałam do niego pytająco. Odetchnął głęboko, popatrzył na nich, popatrzył na mnie.

– Że też ze wszystkiego wydłubiesz groteskę… Pani Kasiu, pani pozwoli na poufałość… Jesteśmy zorientowani w temacie. Prywatnie może pani zanieść wieniec na grób Rajczyka, także na grób ciotki, także sfinansować te zwierzęta, ale oficjalnie zechce pani podtrzymać swoje pierwotne zeznania.

Z ogłoszeniem w prasie także dajcie sobie spokój. Postępowanie spadkowe musi pani przeprowadzić, podatek pani naliczą, a remont mieszkania możecie zaczynać od razu. Osobiście mam tylko jedną prośbę. Można…?

Równocześnie odpowiedzieli twierdząco i z wielkim zaciekawieniem.

– Gdyby państwo zechcieli zaprosić na wesele jeszcze jedną osobę, mojego przyjaciela…

– Rozumiem, że miałeś na myśli Henia – powiedziałam do niego nieco później i w cztery oczy. – Bo co?

– Bo tak między nami mówiąc, obawiam się, że to będzie ostatnia okazja wyżerki – odparł melancholijnie. – Cudo moje, mówiłem ci, że ten rozwikłany drugi wątek, to będzie moja przyjemność czysto osobista, ale niechże Henio też coś z tego ma. Ostatecznie to Kasia narobiła mu całego zamieszania i wprowadziła niewyjaśnione okoliczności, a Bartek trochę dołożył. Tyranowi o tym złocie powiem prywatnie we właściwej chwili, żeby się uspokoił i przestał podejrzewać ciebie, do sprawy Dominika cała kwestia w ogóle nie wejdzie. Przyjmie się, że złoto z kasetki zabrała ciotka wcześniej, może nawet za życia męża, a z Rajczyka zrobiła balona dla osobistej przyjemności.

– I otruła go także dla osobistej przyjemności?

– Nie ma znaczenia. Mógł także dla przyjemności walić ją młotkiem w głowę, dochodzenie umorzone na skutek zejścia sprawców. Dominik, na moje oko, będzie odpowiadał za nieumyślne zabójstwo, chciał ogłuszyć, źle mu wyszło. Kasia i Bartek wychodzą z tego ulgowo, ale przypuszczam, że żadna społeczna szkoda z tego nie wyniknie. Niech pęknę i pieczonej gęsi w życiu więcej na oczy nie zobaczę, jeśli jeszcze kiedykolwiek popełnią, już nie mówię przestępstwo, ale nawet najgłupsze wykroczenie. Moim zdaniem, mają dosyć.

– Moim też – zgodziłam się. – No owszem, rekompensata Heniowi się należy, chociaż i tak dużo zeżarł, ale ja mu nie żałuję. Tylko jeszcze chciałabym wiedzieć, kto ma przyrządzić to całe wesele. Lokal jest, Willową, jak sądzę, przed ślubem odremontują, ale jeśli Kasia nie umie gotować…?

Popatrzył na mnie takim wzrokiem, że wbrew samej sobie zaczęłam nagle obmyślać potrawy. A potem przyszła mi do głowy przerażająca myśl. Jezus Mario, przecież oni postarają się z całej siły wmieszać mnie w pierwszą zbrodnię, jaka im się napatoczy, i znów Henio zacznie jadać raz dziennie…

35
{"b":"88441","o":1}