Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I zaraz następnego dnia okazało się, że miał najzupełniejszą słuszność…

W ekipie, która przybyła na strych późnym wieczorem, znalazł się oczywiście Jacuś. Nie musiał, podstępnie powiadomiony o przedsięwzięciu, zgłosił swój udział dobrowolnie. Został powitany otwartymi ramionami, bo z jednej strony jego jasnowidzenia w dużym stopniu ułatwiały pracę, z drugiej zaś wciąż czyhano na najdrobniejszą bodaj pomyłkę i na tym tle zawarte już było ładne parę zakładów. Zainteresowani gotowi byli Jacusia karmić i poić własnoręcznie, byleby tylko we wszystkim uczestniczył.

Ślady ludzkich pobytów wyraźnie były widoczne na wiekowym kurzu. Jacuś sam był ciekaw sensu własnych natchnień i poddawał się im coraz bardziej zuchwale. Suszarnię obejrzał pobieżnie i zlekceważył, twierdząc stanowczo, iż relikty dość licznych uczt i sjest ich sprawy nie dotyczą. Nie zniechęciło to ekipy do dokładnego zbadania pomieszczeń, bo może właśnie tu się pomylił. Wypłoszyli dwa koty i było to jedyne osiągnięcie.

Ze znacznie większym zainteresowaniem przystąpiono do penetracji owych pokoików po drugiej stronie, przy korytarzu. Tu już Jacuś potraktował sprawę poważnie.

– O ho ho! – oznajmił radośnie, aczkolwiek ze zmarszczoną brwią, od pierwszego spojrzenia. – Na tym barłogu świeżutko ktoś się w sennych marzeniach poniewierał, ja wam to mówię Z tamtej strony margines odpoczywał dwa miesiące temu, ale tu wręcz przeciwnie. Doba ledwo minęła.

– Skąd cholernik wie, że doba – mruknął jeden z członków ekipy poszukiwawczej. – A może dwie? A może pół?

– Węszy – powiadomił go drugi. – Jak pies. Każdy pies by ci powiedział bez wahania, kiedy tu leżała śmierdząca ludzka istota.

– A istota po kąpieli…?

– Jeszcze łatwiej…

Ekipa była doświadczona, zanim zatem weszli do wnętrza pomieszczenia, posłużyli się różnymi sposobami badań, w tym głównie proszkiem, ujawniającym odciski wszelkie, głównie palców. Szastali nim bez opamiętania i efekty były imponujące. Wyszły ślady rozmaite, damskie i męskie, co rozpoznano z łatwością, rzadko się bowiem zdarza, żeby chłop jakiś spacerował w damskich pantofelkach na wysokich obcasach, lub też żeby kobieta swobodnie chodziła w zbyt dużych męskich butach.

– Tu nóżki, tu rączki – cieszył się Jacuś. – Chmielewska jak byk, ja wam mówię. Popatrzmy, co ta cholerna baba tu robiła i odczepmy się od niej.

– B0 co?

– Bo nie ona spała na tym łożu królewskim. Całkiem kto inny. I wiem kto, proszę, tu paluszek i tu paluszek, a tu nawet cała rączka, jeśli to nie był ten parszywy Dominik, możecie mi dać po pysku.

– Sobie też – mruknął szef ekipy. – Szukaliśmy go wszędzie, z wyjątkiem tego miejsca. Bystre orły, cholera…

Pokoik za barłogiem był jeszcze ciekawszy. Kurz i pajęczyny zostały poniszczone, wprawdzie nie całkowicie, ale za to wyraźnie. Ktoś poruszał rupiecie i przedostawał się do kąta za połamaną etażerką, grzebiąc niewątpliwie w stosie potłuczonych doniczek z resztkami ziemi. Jacuś z lupą w ręku pilnie szukał śladów i dopiero po dłuższej chwili wyjawił swoją opinię.

– Siostrzenica – oznajmił. – Niech się w hurysę przemienię w stajni Salomona. Ta cała Kasia, czy jak jej tam. Ma skłonność do gmerania w śmietnikach, ona ostatnia tu się pchała, ja wam to mówię A jak chcecie, mogę wam jeszcze powiedzieć, że nie razem tu byli.

– Kto nie razem?

– Kasia i Dominik. Oddzielnie. Kasia wcześniej, Dominik później.

Tym akurat komunikatem nikt się nie przejął, bo już było wiadomo, że Kasia zabierała ze strychu swoje ukochane pamiątki. Ślady wykazały, że ukryła je uprzednio w doniczkach. Wbrew nadziejom na pomyłkę Jacusia, wszyscy od razu uwierzyli, iż z Dominikiem nie miała nic wspólnego i walka na butelki była ich jedynym wzajemnym kontaktem. Tym pilniej zajęto się użytkowanym przez złoczyńcę barłogiem.

Jacuś uparcie twierdził, że spędził on tam zaledwie trzy noce, z czego wynikało, że przeprowadził się z poprzedniego mieszkania na cudzy strych dopiero po wykończeniu bibliotekarza. Przedtem nie panikował, egzystował spokojnie u którejś zaprzyjaźnionej panienki. Trzy noce mogą sprawić, że ślad materialny po człowieku zostanie.

Upragniony i wielce użyteczny ślad materialny objawił się, kiedy już prawie tracili nadzieję. W zgniecionym opakowaniu po papierosach odkryto strzępek papieru, na którym widniało siedem cyfr. Nie było to magiczne zaklęcie, tylko numer telefonu.

– Któraś melina albo meta awaryjna – zawyrokował bez wahania Jacuś. – Ja wam to mówię.

Z pewnością nie szukano by właściciela telefonu w tak oszołamiającym tempie, gdyby nie zakłady pozawierane pro i kontra Jacuś. Nastał już świeży poranek i można było swobodnie działać.

Po dziesięciu minutach mało męczących, ale irytujących wysiłków, bo biuro numerów z reguły bywa zajęte, okazało się, iż numer należy do osobnika nazwiskiem Roman Bruzda. Po następnej pół godzinie wyszło na jaw, że Roman Bruzda od przeszło roku siedzi w więziennej celi za udział w napadzie z bronią w ręku. Nie on co prawda trzymał tę broń, ale uprzednio był strażnikiem w magazynach handlowych i napad miał na celu zawładnięcie mieniem tychże magazynów. Zmowę strażnika z napastnikami udowodniono niezbicie i Roman Bruzda dostał pięć lat. Komplikowało to nieco jego kontakty z Dominikiem, strzępek papieru nie wyglądał bardzo staro, z pewnością nie był noszony przez rok, a już z pewnością nikt by nie przechowywał tyle czasu zgniecionego opakowania po papierosach. Musiało zatem to znalezisko pochodzić z innego źródła.

– Ale jakieś mieszkanie po tym Bruździe zostało – wysunął przypuszczenie Henio. – Żona… Zaraz. Nie miał żony. Może pustką stoi…

Ujął słuchawkę i zwyczajnie wykręcił numer, bo co mu szkodziło.

Po bardzo licznych sygnałach ktoś w końcu odebrał i z drugiej strony odezwał się damski głos. Henio, zaskoczony odrobinę, ale od razu tknięty natchnieniem, konspiracyjnie i tajemniczo spytał, czy nie zastał przypadkiem Dominika. Zaspany przedtem damski głos ożywił się błyskawicznie, z niepokojem odparł, że nie, Dominika nie ma i nie było, po czym gwałtownie spytał, co się w ogóle stało?

– Nic – odparł Henio stanowczo. – Jakby się pokazał, niech na mnie zaczeka. Nóż na gardle.

Z nadzieją, że wyrwaną ze snu osobę nieźle wystraszył, rzucił słuchawkę i popędził na dół. Znając życie, był pewien, że jednostka płci żeńskiej nie opuści domu w trzy minuty po otwarciu oczu, nawet gdyby w budynku szalał pożar. I rzeczywiście. Kiedy w dziesięć minut później zadzwonił do drzwi mieszkania na trzecim piętrze dość obskurnej budowli dolnego Mokotowa, odwrotnie niż to było przy telefonie, owe drzwi otwarto natychmiast, nawet bez pytania „kto tam”. Za nimi ukazała się młoda, wielce obfita w kształtach i bardzo rozczochrana blondyna, w stroju bardziej nocnym niż dziennym. Henio wkroczył z obstawą nie napotykając żadnego oporu, rozejrzał się, ocenił sytuację prawie jednym rzutem oka, po czym z miejsca odesłał obstawę na zewnątrz, pod dom.

Komunikat, iż reprezentuje władzę wykonawczą, przeraził damę do nieprzytomności. Załamała się od razu i zaczęła płakać rzewnymi łzami, padłszy w malowniczej pozie na rozbebeszony tapczan.

Henio w pierwszej chwili postanowił cierpliwie przeczekać te potoki rozpaczy, rychło jednak zorientował się, że będzie tak czekać do sądnego dnia, a może nawet trochę dłużej. Zaczął reagować. Łagodne słowa nie pomogły, gniewne wzmogły strumienie łez. Skąd w niej się bierze tyle wody? – pomyślał zirytowany Henio i krzyknął ostro:

– Niech się pani w tej chwili uspokoi!!!

– A mówiła matula…!!! – zawyła na to rozmoczona piękność i zakryła sobie głowę poduszką.

Henio poszedł po rozum do głowy, rozejrzał się, instynktem wiedziony znalazł pół litra czystej, znalazł naczynie, nalał od serca i wrócił do łagodności. Uparcie operując mianem lekarstwa, nakłonił damę do zażycia środka uspokajającego. Ciekawiło go bardzo, co też matula mogła mówić i od tego zaczął.

Dość rychło wyszło na jaw, że matula zwyczajnie ostrzegała. Takie wielkie miasto jak Warszawa przedstawia sobą pełen komplet niebezpieczeństw. Aby się w nic nie wdać, a oto proszę, nieszczęsna córka rozumnej matuli właśnie się wdała i żeby chociaż wiedziała, w co…!

Zastosowawszy repetę, Henio osiągnął wreszcie upragniony rezultat. Dama usiadła normalnie, odczepiła się od matuli, westchnęła ciężko i zaczęła zeznawać.

Roman Bruzda okazał się jej wujem. Przyjechała z Sokołowa Podlaskiego zaraz, jak tylko poszedł siedzieć, i pilnuje mieszkania. Na pytanie o pracę najpierw zmieszała się bardzo, a potem oznajmiła, że co i raz jej ktoś pomaga, tak jakoś, z dobrego serca…

Dominika właściwie prawie nie zna. Poderwała go w knajpie cztery dni temu i zakochała się w nim na śmierć i życie od pierwszego wejrzenia. Strasznie go chciała dla siebie, zapraszała z całej siły, a on odmawiał. Kłopoty jakieś miał, owszem, zwabiła go w końcu do jednej takiej, no, przyjaciółki, co miała lokal blisko, i chwile z nim spędzone pozostaną jej w pamięci do końca życia. o tych kłopotach wyraźnie nie mówił, ale wyszło, że do własnego domu wrócić nie może i powinien zejść z ludzkich oczu, więc tym bardziej proponowała siebie, ale wyrwało jej się, że wuj siedzi i Dominik się nie zgodził. Zapomnij o mnie, tak mówił, i w inną stronę patrzył. Na wszelki wypadek i podstępnie wetknęła mu do paczki papierosów swój numer telefonu, przysięgę składając uroczystą, że może na nią liczyć, choćby się świat walił. Poszedł i nie pokazał się więcej, nie wie dlaczego.

To akurat Henio odgadł bez trudu. Dominik lubił rude i chude, tu zaś siedziała przed nim utleniona blondyna, z natury ciemnowłosa, co widać było po odroślach, w dodatku bardzo tłusta. Nabita w sobie, owszem, młoda, a zatem nie rozlana, ale gruba wszędzie gdzie tylko się dało. Pewne cechy, bez względu na zawód, płeć męska ma wspólne, Henio zatem rozumiał doskonale, iż tym nadmiarem Dominik mógł się zwyczajnie brzydzić i nawet potrzeba bezpiecznego azylu nie przełamała wstrętu. Karalność wuja była tylko pretekstem.

Nie zrezygnowała z niego, broń Boże. Usiłowała go znaleźć, ale w tamtej knajpie nikt o nim nie wiedział, pierwszy raz był tam chyba, aż w końcu koleżanka jedna wyznała, że go zna. Z litości wyznała. Chodził kiedyś z jej przyjaciółką, tej koleżanki przyjaciółką, i na działkę razem wyjeżdżali. Ta działka, to właściwie nie działka, tylko budowa. Wyżebrała adres, koleżanka wiedziała, gdzie to było, mniej więcej i bardzo niedokładnie. Jeszcze tam nie była, bo to dopiero wczoraj uzyskała tę upragnioną informację i nie zdążyła pojechać. Nie Dominika własność, skąd, on tylko znał miejsce. Podobno willę ktoś stawiał przy szosie do Lasek, autobus z Marymontu tam dochodzi, od szosy blisko, chociaż prawie w lesie, wielką, trzypiętrową, całkiem pałac i podobno pieniędzy mu zabrakło, więc budowa stanęła. Tak zrozumiała z gadania koleżanki. Ogród tam też duży, znaczy może to nie ogród, tylko plac budowy, ale ogrodzone porządnie i w środku jakieś budy dla robotników, czy coś podobnego, bo robotnicy tam na stałe siedzieli, ale już dawno nie siedzą. Urządzone podobno elegancko, z kuchnią na butle, i woda jest. I prąd nawet doprowadzony, a stoi pustką już od trzech lat. Ta koleżanka, jak się rozgadała, to już mówiła wszystko, co wie, a tamta przyjaciółka, nie żyje podobno, chwaliła jej się… No więc Dominik sobie korzystał, żeby świeżego powietrza zażyć, a skąd miejsce znał, nie było powiedziane. Zamierza go tam poszukać, może nawet zaraz dzisiaj.

22
{"b":"88441","o":1}