Wypuszczałam go wśród tysiąca obaw, wyjrzałam na korytarz, sprawdziłam czy nikogo nie ma i czy nie będzie go widać przez wizjer sąsiadów, sprawdziłam wyższe piętro, zjechał windą z siódmego. Nikt podejrzany nigdzie się nie plątał. Spać poszłam późno, bo jeszcze długo siedziałam i wpatrywałam się w bransoletkę mojej matki. Poza zdjęciami, była to pierwsza jej własność, jaką dostałam do ręki, tamte inne rzeczy, podobno też po niej, zabrała policja…
Śmiertelne przerażenie poderwało mnie nagle w środku nocy. Może to był sen, a może obudziłam się na skraju snu. Coś tkwiło we mnie, jakaś myśl, wyskoczyła, wręcz wybuchła z podświadomości. Sprecyzowałam ją od razu. Jak mogłam o tym bodaj na chwilę zapomnieć…! W mieszkaniu ciotki nie ma nic do jedzenia, jest reszta kawy i gorzej, jest koniak. Bartek wróci zmęczony, spróbuje może napić się koniaku, a może rano zechce sobie zrobić kawę, Chryste Panie, ja nie wiem, co jeszcze moja ciotka z tym cholernym muchomorem robiła i żeby tylko…! W kredensie stoi kilka tych butelek koniaku, pani Krysia przynosiła i Rajczyk, najstarsza musi pochodzić jeszcze sprzed dwudziestu lat, nie w tym rzecz! W jednej jest roztwór z muchomora! Ona doskonale wiedziała, w której, ja też, nie różniła się niczym od pozostałych, policja jej nie znalazła i nie zabrała, zabrali tylko ten w półlitrówce po occie, z półki kuchennej! Bartek weźmie napoczętą, napije się właśnie tego…!!!
Ręce mi się trzęsły, kiedy dzwoniłam po taksówkę. Nieszczęście musi nastąpić, on się otruje, to przekonanie było tak silne, że ogłuszyło mnie i bez mała odebrało mi przytomność Oczyma duszy widziałam, jak otwiera ten kredens, śmiertelnie zmęczony, sięga po napoczętą butelkę, nalewa sobie do kieliszka albo do szklanki, wszystko jedno, Boże jedyny, wypija… Robi to już, właśnie teraz, w tej chwili! Może jeszcze uda się go uratować!
Z wysiłkiem powstrzymałam się od telefonu do pogotowia. Winda zjeżdżała za wolno, miałam ochotę tupać, żeby ją zmusić do przyśpieszenia, zacisnęłam zęby, bo mi szczękały. Taksówka właśnie nadjechała, dobry kierowca, grzmiał przez puste miasto niczym na rajdzie. Wiedziałam, że jest kwadrans po czwartej, bo dzwoniąc do radio-taxi spojrzałam na zegarek. Po drodze przygotowałam pieniądze, wepchnęłam mu w ręce, wpadłam do budynku jak oszalała. Znów ta kretyńska, wlokąca się winda, skorzystałam z niej, bo stała akurat na parterze, inaczej z pewnością leciałabym po schodach piechotą.
Otworzyłam, zamek chodził cichutko, sama o to kiedyś zadbałam. Zapaliłam światło w przedpokoju, pierwsze spojrzenie na wieszak. Nie było tam jego kurtki.
Osłabłam z ulgi. Zawsze wieszał okrycie, miał odruch. Nie było go zatem jeszcze, nie wypił tej piekielnej trucizny. Należało ją wylać w pierwszej kolejności, uczynię to od razu i wyrzucę cholerną kawę. I herbatę. Wszystko wyrzucę, moja ciotka była potworem, mogła zatruć każdy produkt…
Gdzieś mi majaczyło, że policja brała chyba próbki artykułów spożywczych, gdyby znaleźli truciznę, nie zostawiliby ich w domu. Nie szkodzi, w nosie miałam próbki, nie zamierzam ryzykować.
Odetchnęłam, oprzytomniałam, uczyniłam kilka kroków i zatrzymałam się nagle.
W mieszkaniu ktoś był.
Poczułam to całą sobą. Nie było go słychać, nie robił żadnego hałasu, może tylko oddychał. Był z pewnością. Nie Bartek. Policjant…?
Zastanowiłam się błyskawicznie. Jeśli policjant, powiem prawdę, przypomniałam sobie o truciźnie, zdenerwowałam się i przyjechałam ją wylać. Wyjdę jak najszybciej i na Bartka poczekam na dole. Jeśli jednak nie policjant, to kto…?
Obejrzałam się, ujęłam pierwsze, co mi wpadło w rękę. Odłamana poręcz od fotela, leżała na komodzie wśród tysiąca innych śmieci. Mosiężny świecznik byłby lepszy, ale stał za daleko, na stoliku w końcu przedpokoju. A ten ktoś był w sypialni.
Nagle wstąpiło we mnie dzikie szaleństwo. Niech sobie siedzi w sypialni i niech go szlag trafi. Przyjechałam tu wylać truciznę i wyleję ją natychmiast bez względu na wszystko, tak mi Panie Boże dopomóż. Tamtym jakimś, może złodziejem, a może duchem ciotki, zajmę się później.
Postąpiłam jeszcze kilka kroków, skręciłam do kuchni. Odłożyłam poręcz na blat, otworzyłam kredens, wyciągnęłam wszystkie flachy, ustawiłam obok zlewu. Zaczęłam od tej napoczętej.
– Zgłupiałaś? – wysyczał znienacka jakiś głos za moimi plecami. – Zostaw, kurwo, te napoje!
Byłam już przy trzeciej, gulgot głuszył dźwięki, nie usłyszałam jego nadejścia. Odwróciłam się gwałtownie.
Jakiś obcy facet. Młody. Nawet przystojny, ale robił złe wrażenie. W ręku trzymał ten mosiężny świecznik ze stolika. Zdrętwiałam chyba, bo stałam w bezruchu i gapiłam się na niego, koniak wyciekł, przechylałam nad zlewem pustą butelkę. Pełna została jeszcze jedna. Wobec histerycznej paniki, jaka ogarnęła mnie na myśl o otruciu Bartka, obecny przestrach był niczym, ulga, że zdążyłam, przebijała wszystko. Zaniepokoiłam się dopiero po chwili i sprawił to wyraz jego oczu.
Też patrzył na mnie, a złe spojrzenie zmieniło się jakoś. Stało się drapieżne, chciwe, twarde i nieubłagane. Zacisnął zęby, widać to było po ruchu szczęk. Rozluźnił je po chwili.
– Ale cizia… – wymamrotał cichutko i trochę niewyraźnie.
Jeszcze ciągle nie wiedziałam, co będzie, chociaż zaczęłam odzyskiwać przytomność umysłu. Zaczęłam się także zwyczajnie bać. Co on tu w ogóle robił? Jakim sposobem wlazł? Miał wytrych? Włamywacz…?
– Co pan tu… – zaczęłam dość gniewnie, ale nie słuchał. Z brzękiem upuścił świecznik na podłogę i ruszył nagle ku mnie. Kuchnia nie miała rozmiarów nawy kościelnej, zanim zdążyłam zareagować, znalazł się tuż przede mną. Ogarnął mnie ramionami, podstawił nogę i usiłował przewrócić.
Te minione dwa lata zrobiły swoje. Nadrabiałam nieruchawość u ciotki z całej siły, wręcz zachłannie. Załatwiłam prawo jazdy, nauczyłam się tańczyć, pływałam, jeździłam konno o szóstej rano na Służewcu, grałam w tenisa. Byłam nieźle wygimnastykowana, moje mięśnie działały sprawnie i posłusznie. Teraz, w stanie wzburzenia, działały podwójnie.
Podparłam się nogą, uchwyciłam czegoś, przewracanie mu nie wyszło. Zachował się brutalnie i ohydnie, ale dzięki temu uwolniłam jedną rękę, do lęku domieszała się wściekłość. Nagle zrozumiałam, o co mu chodzi, chce mnie zgwałcić, zwariował chyba, zwyrodnialec! Za nic w świecie! Broniłam się zaciekle, ogarnęło mnie szaleństwo, ugryzłam go w brodę. Krzyknął, próbował rąbnąć mnie pięścią w głowę, uchyliłam się, pięść musnęła tylko włosy, sięgnął ręką za siebie i chwycił za szyjkę pustą butelkę po koniaku. Bez sekundy namysłu, równocześnie, poszłam za jego przykładem, chwyciłam tę ostatnią pełną. Kopnęłam go w goleń, zresztą przypadkiem, jakimś cudem udało mi się wyrwać, odskoczyć do tyłu. Zamierzył się na mnie butelką, uczyniłam to samo, to znaczy nie zamierzałam się, byłam zdecydowana walnąć i chyba okazałam się szybsza o mgnienie oka, bo to moja butelka zaatakowała, jego stanowiła obronę. Zetknęły się w powietrzu, z brzękiem i trzaskiem poszły w okruchy, a cały koniak chlusnął mu w twarz. W ręku została mi szyjka, on swoją upuścił.
– Kurwa!!! – krzyknął strasznie i zasłonił sobie oczy.
Bez namysłu trzasnęłam go tą szyjką w głowę. Włosy miał obfite, zamortyzowały cios, ale musiałam go nieźle skaleczyć, bo krew trysnęła. Dostał szału, mrużąc oczy, runął na mnie.
Nie słyszałam szczęku drzwi, nie słyszałam kroków, nie widziałam Bartka. Ujrzałam go dopiero, kiedy napastnik odleciał pod ścianę. Rąbnął w szafkę z półkami, zdezelowaną jak wszystko inne i cały stos skorup zwalił mu się na głowę. Bartek popełnił błąd; zwrócił się ku mnie, spojrzał tylko, ale to dało czas tamtemu. Poderwał się, wygrzebał spod skorup, zrezygnował z walki i rzucił się ku wyjściu. Bartek skoczył za nim. Chyba coś krzyczałam, chciałam go zawrócić, niech da spokój, niech się nie wdaje w bitwę z tym bandziorem, wypadłam do przedpokoju. Bandzior sam rozstrzygnął sprawę, już był za drzwiami, usłyszałam go na klatce schodowej, nie tupał, biegł lekko, ale w wyciszonym nocą domu dźwięki rozległy się wyraźniej. Bartek wrócił z holu.
Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na siebie. Poklepał się nagle po górnej kieszeni kurtki, której nie zdążył zdjąć z siebie.
– Popatrz, kochana, jaki ja mądry byłem – powiedział, ciągle nieco oszołomiony. – Myślałem, że tu nic nie ma i przyniosłem na wszelki wypadek. Zawsze się przyda, a teraz wyjątkowo.
Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął piersiówkę.
Podał mi ją i przystąpił do zwyczajnego zdejmowania okrycia.
Ujęłam płaską flaszkę i zaczęłam się histerycznie śmiać.
– Rzeczywiście nic nie ma – udało mi się w końcu powiedzieć. – Było, ale wylałam, a ostatnią rozbiłam mu na głowie.
Zaniepokoił się.
– Ale tej nie rozbijesz?
– Nie. Tej nie. Nic ci nie jest?
– Mnie? No coś ty? To tobie mogło być, mnie nawet palcem nie tknął…
Oszołomienie mu minęło, ale ciągle był wzburzony. Przeszliśmy do kuchni, spojrzał na podłogę.
– Widzę, że nieźle ci wyszło – pochwalił. – Rany boskie, napijemy się po małym, bo emocjami czuję się przytłoczony. Trochę za dużo niespodzianek. Skąd on się tu wziął, ten skurwiel?
– Jak to…? Ty go znasz? Kto to był?
– Ten z Konstancina…
Przerażające. Czy już nigdy w życiu nie uwolnimy się od zbrodniarza…? Wyjęłam zakurzone kieliszki, wypłukałam je, w piersiówce Bartka też był koniak. Wstrząs mijał, osłabłam trochę, on już odzyskał równowagę. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to bydlę tu wlazło.
– Albo otworzył wytrychem, albo Rajczyk dał mu klucze – powiedział Bartek. – Coś wiesz o tym?
– Nic. Możliwe jest i jedno, i drugie. W każdym razie jutro, nie, dziś jeszcze, zmienię zamek. W tym domu takie rzeczy robi cięć, kupię coś bardziej skomplikowanego, a on założy. Ciekawe, po co on tu przyszedł…
– A tak między nami, po co ty tu przyszłaś…? Odetchnęłam i przyznałam mu się do tej histerii, która spadła na mnie o czwartej nad ranem. Zrozumiał, pokręcił głową. Cholera, musiałaś być nieźle przejęta przedtem, skoro zapomniałaś o muchomorach, powiedział, ale teraz przychodzi mi do głowy, że on zamierzał spenetrować apartament. Czy te gliny go w ogóle nie szukają? Do tego stopnia gówno wiedzą?