Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O ile sobie przypominam, Rajczyk wtedy w sprawie w ogóle nie wyszedł – wspomniał Janusz. – Czekaj, jak ten Dominik się nazywał… Jakiś ptak…

– Piegża – podsunęłam uczynnię.

– Nie wygłupiaj się. Zaraz… Sroczka chyba… Albo Sroczek…

– Przypuszczam, że łatwo będzie go znaleźć?

– Jasne. Ponadto, czekaj, to nie koniec. Usłyszałem więcej. Była tam jeszcze dodatkowa zgryzota, nieużyty wuj umarł, ale została wdowa. Pani Właduchna dokładnie sprawy nie znała, ale z jej gadania wydedukowałem, że wdowa żadnych porządków nie robiła i niczego nie wyrzucała, zatem po wuju zostały rozmaite papiery. Do tych papierów Rajczyk bardzo się pchał i w pewnym stopniu się dopchał. Podejrzewam, że między innymi znajdowały się tam stare rachunki za różne roboty, a na tych rachunkach nazwiska i może nawet adresy. Logicznym dalszym ciągiem jest hipoteka…

– Odwaliłeś za Henia piękną robotę – pochwaliłam go. – Heniowi by tak nie wyszło, bo ona wie, że to glina. Poza tym, stwierdzam stanowczo, że policjant na emeryturze to coś znacznie lepszego niż policjant w służbie czynnej, primo, już się tak nie naraża, secundo, nikt go nie wyrywa ze snu o głupich porach, a tertio, nie milczy tak kamiennie do tej swojej. Szlag by mnie trafił, gdybyś mi tu robił za niemowę.

– Ukryłbym wszystko, gdybyś z tym Dominikiem była zaprzyjaźniona – odparł beztrosko. – O ile wiem, nie jesteś. Coś strasznie pięknie pachnie, czy to na wabia dla Henia? Nie moglibyśmy zacząć bez niego?

– Jeśli nie przyjdzie za dziesięć minut… Henio jakby usłyszał, pojawił się po dziesięciu minutach, kiedy akurat wyciągałam kaczkę z piecyka. Powęszył już w progu, łypnął okiem, oblicze mu się rozjaśniło.

– Moja była żona, która wytrzymała ze mną tylko dwa lata, wcale nie umiała gotować – oznajmił rzewnie. – Żeby nie wy, umarłbym z głodu, bo nie mam kiedy się odżywiać. Więc przynajmniej kolacja…

– Przystawki będą na drugie danie, bo kaczkę należy jeść na gorąco – zarządziłam, stawiając na stole głęboką brytfannę. Przeszkadzała okropnie, ale wszystkim było przyjemnie patrzeć na upieczony drób, należało tylko uważać, żeby na razie nie dotykać jej gołą ręką.

Pozwoliliśmy Heniowi zaspokoić pierwszy głód. Janusz odczekał z rewelacjami pani Właduchny aż do końca pieczystego, żeby się przypadkiem nie zmarnowało. Miał rację, Henio z ostatnim kawałkiem kaczki w zębach rzucił się do telefonu.

– Dobra, tego Dominika już szukają w aktach, a zaraz potem zaczną w naturze – rzekł, siadając z powrotem przy stole. – To teraz wam powiem, że ten straszny gówniarz znów miał słuszność, chociaż tak wyjątkowo delikatnie swoje przeczucia wybąkiwał…

Przez upiornego Jacusia badania u weterynarza zostały przeprowadzone z rekordową skrupulatnością. Ku ogólnej rozpaczy znalazł się czwarty. Krew na ruinie rzeczywiście należała nie do nieboszczyka bibliotekarza, tylko do jakiejś innej osoby. Mikroślady wykazały, że owa inna osoba poniewierała się pod ścianą na wyrwanych klepkach podłogowych, krwawiąc lekko i zapewne nie śmiertelnie. Jacuś twierdził, że poleżała sobie trochę i oddaliła się na własnych nogach, żywa i raczej zdrowa. W dewastowaniu pomieszczeń udział brała połowiczny. Obecność pod podłogą skórzanego czegoś potwierdziła się również, worek to mógł być albo na przykład torba myśliwska. Przedwojenna, prima gatunek.

Miałam dodatkowe informacje, z którymi wystąpiłam na deser. Spytałam, czy Kasia do Henia dzwoniła.

– A cholera wie – odparł nad sałatką z cykorii i ślimaków. – Cały dzień nie było mnie w robocie. Zaraz, może tak, powiedzieli, że dobijała się jakaś facetka, o rany boskie, Piaskowska, oczywiście, że ona! A co…?

– Postanowiła uzupełnić zeznania. Od razu wam powiem, w czym rzecz, prawie mogę ją zastąpić.

Wysłuchali mojej relacji w milczeniu. Zaników pamięci nie próbowałam symulować, wyjawiłam całą prawdę, zastrzegając się, że do Tyrana zełgam. Na moje oko zwykłe ludzkie uczucia nie mają do niego dostępu i lepiej przed nim wystąpić w charakterze idiotki. Henio poparł mój pogląd z pewnym wahaniem.

– Tylko niech pani łże porządnie i konsekwentnie, bo on te rzeczy wyłapuje jak radar. Wizytę u niej jak pani uzasadni?

– Zwyczajnie. Męczyło mnie i poleciałam się upewnić.

– Może być. Chciałem jeszcze powiedzieć, że ten jakiś czwarty u weterynarza to jest w ogóle nowa postać. Nie pojawiła się nigdy przedtem. Oraz diabli na razie wiedzą, skąd się wziął bibliotekarz i dlaczego został zabity, w Warszawie mieszkał. Co do czwartego, zakładając, że po śmierci Rajczyka do akcji przystąpił Dominik i to on tam grzebał, być może znalazł sobie pomocnika. Dlaczego ten pomocnik leżał pod ścianą, cholera wie…

– Zmęczył się i odpoczywał – mruknął Janusz kąśliwie.

– Pijany – podsunęłam zachęcająco. – Trzasnął sobie dla kurażu.

– Butelek po wódce nie było. Może się przewrócił na rumowisku, albo co. Znaleźliśmy cegłę, którą załatwili bibliotekarza, jeśli rzeczywiście był to Dominik, zakończenie sprawy leży na półmisku, mamy odcisk ręki. Elektronika czyni cuda.

– Dlaczego zabili bibliotekarza? – spytałam głupio, bo przed chwilą Henio wyznał swój brak wiedzy w tej kwestii.

– Skąd mam wiedzieć, o rany. Najprostsze przypuszczenie, to żeby się nie dzielić łupem. Na ich miejscu usunąłbym zwłoki. Oraz cegłę. I pies by nie wył i wszystko by się jeszcze bardziej pogmatwało. Ale może pomocnik leżał, a sam Dominik nie dał rady, a w ogóle ten Dominik może nie mieć pojęcia, że już nam wyszedł. Myśli, że nic o nim nie wiemy. O ile rzeczywiście to był Dominik.

– W aktach powinno być jego zdjęcie – zwrócił uwagę Janusz. – Porównajcie z portretem pamięciowym, a najlepiej pokażcie Joli.

– Toteż właśnie szukają…

– A co w Rybienku? – przypomniałam sobie nagle. – Już sprawdzili?

Henio wytchnął po sałatce i chętnie przyjął roladę orzechową z bitą śmietaną. Miałam nadzieję, że we dwóch zjedzą całą i będę mogła utrzymać się przy odchudzaniu, do głowy by mi nie przyszło, żeby coś takiego kupować dla siebie. Nie pożałowałam mu produktu, z nożem w ręku czekając, aż to pożre i będę mogła wepchnąć w niego następny kawałek.

– W Rybienku nie wiadomo dokładnie – odparł po chwili. – Dom stoi, owszem, piętrowa willa, duża i gęsto zamieszkała. Dzicy lokatorzy tam się zagnieździli po wojnie, do tej pory już są wprawdzie oswojeni, ale towarzystwo stanowią, że nie daj Boże. Małomówni, poza wszystkim. Co się tam dzieje, wiadomo głównie z protokółów, bo radiowóz to tam bez mała co drugi dzień bywa. Powiedziałem, o co chodzi, więc spróbowali z tych awantur coś wydłubać i zdaje się, że owszem.

Pokazywał się jakiś obcy, nietypowy, bo nie na wódkę przychodził, czegoś chciał i dupę truł, pardon, chciałem powiedzieć głowę zawracał. Jak dotąd, robót rozbiórkowych nie było, ale możliwe, że warto pogadać z każdym lokatorem oddzielnie. Sześć rodzin tam mieszka, łazienkę mają jedną, bo druga zdewastowana.

Dołożyłam rolady Januszowi.

– Jedziemy…? – spytałam żywo.

– Można, dlaczego nie. Mamy pretekst. Bywałaś tam w dzieciństwie…

– Nic podobnego, wcale nie wiem, czy akurat tam bywałam. Nawet mocno wątpię.

– No to co? Oni też nie wiedzą.

Henio podniósł głowę i popatrzył z nadzieją.

– Prywatnemu powiedzą więcej niż glinom – rzekł zachęcająco. – Wycieczka w plener, niby jesień, ale co szkodzi, grzyby jeszcze po lasach… No, niekoniecznie muchomory…

– Całą robotę mam za ciebie odwalić?

– Dla przyjemności to robisz, nie? Poza tym, wcale nie całą, na Groszowickiej już człowiek chodzi, też się tam coś rysuje.

– No dobrze – zadecydowałam. – Pogoda ładna, możemy zaraz jutro.

Roladę, chwalić Boga, zeżarli do końca, nie dostrzegając nawet, że jej do ust nie biorę. Mogłam ich otruć, jak nic…

Boże, jak on wyglądał. Przyszedł o jedenastej, miał plaster na policzku, podbite oko, guz na głowie, prawą rękę trzymał za pazuchą, z trudnością nią poruszał, objął mnie lewą. Temblak by się przydał, powiedział, ale co się będę wygłupiał i rzucał w oczy. Nie jest dobrze, kochana.

Wahał się, siedział na tapczanie, patrzył w okno, zimno i gorąco robiło mi się na zmianę. Przyniosłam wszystko, co miałam, wino, koniak i kawę. Dobra, otwórzmy czerwone wino, powiedział, bo bez kapitana tu się chyba nie obejdzie. Myślę i myślę, ile ci powiedzieć, bo może lepiej, żebyś nic nie wiedziała, ale znów z drugiej strony głupio. Więc chyba ci powiem, a w razie potrzeby mów i ty, niczego nie ukrywaj…

Kiedy sama otwierałam wino, te korkociągi oparte na dźwigni są doskonałe, paralityk otworzy, patrzył takim wzrokiem, że zostawiłam butelkę i całowałam te moje wszystkie ukochane piegi, serce się we mnie szarpnęło, zrozumiałam, jak bardzo go kocham. Chyba też zrozumiał, rozjaśnił się, jakoś lżej się zrobiło. Co tam, powiedział, dla ciebie pójdę nie tylko siedzieć, ale nawet chętnie na galery. Obiecaj mi, że na pierwsze pytanie odpowiesz im obszernie, chociaż może nie wywęszą i żadne pytanie nie padnie.

Obiecałam, wcale nie wiedząc, czy dotrzymam. Poszedłem do tego weterynarza, powiedział, a mnie znów trochę zadławiło, parę razy tam byłem, rozumiesz, obejrzałem, dom przedwojenny, generalnego remontu po nim widać nie było, źle mówię, powiedzmy, że generalnych zniszczeń. Ścian nie przestawili, podłogi nie zrywali. Poczatowałem trochę, autobusem jeździłem, rozmaicie, to miejskim, to pekaesem, na rowerze, taki mądry byłem, żeby mnie nikt nie zapamiętał, pożal się Boże. Wypatrzyłem, jak pracują i kiedy pusto, wybrałem się z wytrychami…

Słuchałam w milczeniu i udawałam spokój, aż powiedział mi wszystko. Jezus Mario. Co powinniśmy teraz zrobić…? I on, i ja… On przeze mnie… W nosie mam konsekwencję, nie wyjawię z tego nikomu ani słowa, to pewne, ale przecież dojdą do niego! No dobrze, więc niech dojdą i do mnie!

Też powiedziałam mu wszystko, bo przecież jeszcze nic nie wiedział, odwalał ten Konstancin bez kontaktu ze mną, żeby mnie nie narażać. Śmieszne do łez. Słuchał w skupieniu, w przeciwieństwie do mnie z autentycznym spokojem, zgroza na niego nie padła. Tośmy się ładnie wrąbali, skomentował, czekaj, niech się zastanowię…

15
{"b":"88441","o":1}