Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy pani Eleonora Burska? – spytał zimno jakiś obcy głos.

Bez żadnych złych przeczuć Elunia odpowiedziała twierdząco. Rozmaici nowi zleceniodawcy dzwonili do niej o najrozmaitszych porach i do rozmów z nieznajomymi ludźmi była przyzwyczajona.

– Otóż zawiadamiam łaskawą panią, że ja idę na glinowo – rzekł głos. – Tak się składa, że moja forsa jest po praniu, więc albo do mnie wróci, termin do jutra, albo prokurator się wami zajmie. Łapówę przebiję, bo mnie na was cholera trzaska, a żonę i dzieci wysłałem do ciepłych krajów. Żegnam panią.

Osłupiała kompletnie Elunia wpatrywała się w trzymaną w ręku słuchawkę, chociaż z drugiej strony połączenie zostało przerwane, aż Kazio zakończył razem śpiewy i ablucje i wyszedł z łazienki.

– Co się stało? – spytał, zaskoczony. – Dlaczego tak stoisz?

Elunia odzyskała zdolność ruchu i odłożyła słuchawkę.

– Nie wiem – odparła w oszołomieniu. – Albo jakiś wariat, albo pomyłka. Ale nie, wymienił moje nazwisko. Komuś coś źle zrobiłam…? Tylko dlaczego mówił do mnie w liczbie mnogiej…?

– Kto?

– Nie wiem…

Kazio miał wprawdzie szczery zamiar jeszcze przed śniadaniem zużytkować ukochaną kobietę erotycznie, bo Eluni nigdy mu nie było za dużo, ale teraz nagle seks wyleciał mu z głowy.

– Powtórz porządnie, co to było – rozkazał surowo. – Od początku do końca!

Elunia postarała się skupić. Z jej strony padły dwa słowa, „słucham” i „tak”, nie miała z tym zatem problemu, gorzej wyglądała wypowiedź rozmówcy. W zdenerwowaniu umknęły jej szczegóły.

– Żonę i dzieci wysłał na wczasy – powiedziała żałośnie. – Jakieś pieniądze miał w pralce, nie wiem, może zapomniał wyjąc z kieszeni. I jutro idzie do prokuratora.

– Oszołom – zawyrokował podejrzliwie Kazio. – Chyba to nie tak wyglądało. Przypomnij sobie porządnie, bo to nigdy nie wiadomo.

Po bardzo długiej chwili, już w trakcie śniadania, Elunia odtworzyła komunikat obcego osobnika nieco bardziej dokładnie. Kazio, młodzieniec życiowy, zaczął rozumieć przekazaną treść.

– Ciekawe – mruknął w zamyśleniu. – Jesteś komuś coś winna?

Elunia poszukała w pamięci.

– Agacie, sto złotych. Znalazłam się na mieście bez pieniędzy i pożyczyłam sobie od niej. Do licha, zapomniałam jej oddać!

– Ale to nie była Agata? Ani jej mąż?

– Nie. Ona nie ma męża.

– Robiłaś może coś z kimś, a inwestor nie zapłacił? Albo zapłacił tylko tobie, a tamtemu nie?

– Nic o czymś takim nie wiem. Dotychczas wszyscy wszystko płacili.

– Znasz jakichś hochsztaplerów? Bywają u ciebie?

– Nie wiem. Zdawało mi się, że nie. To znaczy, co do bywania jestem pewna… Kaziu, oszalałeś…?! Kto ma tu bywać, gdzie usiąść, na tym jednym stołku, czy na podłodze?!

Kazio z wysiłkiem pohamował chęć rzucenia okiem w kierunku tapczanu. Zdołał zachować się jak dżentelmen.

– No to nie wiem. Typowa groźba w kwestii zwrotu pieniędzy. Może istnieje jeszcze jakaś inna Eleonora Burska?

– Może istnieje – zgodziła się Elunia. – Ale ja nic o tym nie wiem. W naszej rodzinie czegoś podobnego nie ma, oni tylko mnie jednej dali takie idiotyczne imię. Ale nazwisko popularne, więc nie mogę wykluczyć… A w ogóle co mnie to obchodzi, facet się rąbnął, jego zmartwienie.

Kazio był zdania, że niekoniecznie, porzucił jednakże temat. W poniedziałek wyjeżdżał na dwa dni, musiał dopilnować ustalania granic działek budowlanych na Mazurach, nie mógł oferować klientom czegoś, o czym sam nie miał pojęcia. Ogarnął go niepokój, czy przez te dwa dni pomyłka się przypadkiem nie pogłębi, dzięki czemu Elunia znalazłaby się sama w oku cyklonu. Niepokój nosił wyraźne znamiona proroczego przeczucia.

– Obiecaj mi jedno – poprosił już w drodze na Służewiec. – Przez te dwa dni, kiedy mnie nie będzie, nie otworzysz drzwi nikomu obcemu. Choćby żebrał i błagał na klęczkach.

Zważywszy, iż warunków na przyjmowanie gości Elunia wciąż jeszcze nie miała i prawie nikt u niej nie bywał, obietnicę złożyła chętnie.

* * *

Pierwszy telefon, jaki odezwał się w poniedziałek rano, znów zawierał w sobie tajemniczą treść.

– Ja mówiłem poważnie – rzekł głos, który Elunia rozpoznała dopiero po chwili. – A od pani się zacznie. Nie liczcie na to, że się wygłupię osobiście, czekam do jedenastej, a potem ruszam gliny…

Tym razem Elunia zdołała się odezwać, bo zaskoczenie było mniejsze.

– Proszę pana, to pomyłka! Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! Pan czegoś chce, ja rozumiem, ale przecież nie ode mnie! Niech pan się zastanowi, do kogo pan dzwoni!

– Do Eleonory Burskiej, z zawodu artysta plastyk, zamieszkałej ostatnio przy Gruszczyńskiego sześć, mieszkania osiem, numer dowodu osobistego DB 2585817. Zgadza się?

Elunia na nowo poczuła oszołomienie.

– Tak, z tym że dowodu nie pamiętam. Ale i tak nie rozumiem, o czym pan mówi! Czy pan może mi jakoś przystępnie wyjaśnić, o co tu chodzi?

– Nie zgrywaj słodkiej kretynki, laleczko. Już wyjaśniłem. Niech świńską szczeciną porosnę, jeśli nie przekazałaś wszystkiego swoim mocodawcom. Do jedenastej, ostatni termin i więcej przekomarzać się nie będziemy. A w domu mam goryla, stać mnie na to, o czym dobrze wiecie.

– No to porośniesz tą świńską szczeciną, kretynie, bo Kazio nie jest moim mocodawcą – powiedziała rozzłoszczona Elunia do głuchej już słuchawki. – A w domu możesz mieć całą hodowlę goryli, tylko hoduj je dobrze, bo są pod ochroną.

Na moment, zważywszy, iż nieco zgłupiała, błysnęła jej myśl zawiadomienia o tym gorylu Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, ale opamiętała się. Jasne, że nie chodziło o zwierzę. Facet się czegoś boi i zorganizował sobie ochronę, Bóg z nim, jak dla niej, niech się zamknie w bunkrze przeciwatomowym i sam szczeka.

Usiadła do roboty i ze złości wymyśliła reklamę płatków kukurydzianych, która błyskawicznie zrobiła furorę w całej Europie i napędziła jej mnóstwo pieniędzy. Nastąpiło to jednak odrobinę później i w ów poniedziałek Elunia jeszcze nie wiedziała, że odniesie kolejny sukces.

Kiedy wczesnym wieczorem, po rozmowie z redakcją „Twojego Stylu” i uzgodnieniu szczegółów nowej reklamy firmy, sprowadzającej obuwie z całego świata, wróciła do domu, telefon dzwonił jak wściekły.

– Czy wy naprawdę wolicie dochodzenie i sprawę sądową? – spytał z irytacją znajomy już głos. – Naprawdę chcecie, żebym stracił cierpliwość? Przecież ja nie popuszczę! Nie zbankrutuję przez was, ale dla zasady, mnie nikt przewiewał nie będzie. Czy ty się nie boisz, idiotko? Kto cię kryje?! Premier?!

Przez krótki moment Elunia usiłowała sobie przypomnieć, kto w jej własnym kraju jest aktualnie premierem, ale wyleciało jej z głowy.

– Przecież miał pan więcej nie gawędzić – wytknęła i pretensją. – Niech pan sobie weźmie tego goryla, stado nawet samce i samice, może się panu rozmnożą. Czego pan się mnie w ogóle czepia ze szkodą dla siebie?

Rozmówcę na ułamek sekundy jakby zatkało.

– Dlaczego ze szkodą? – spytał ostro.

– Bo ze mnie nic pan nie wydoi. Wszystkie siły pan poświęca, żeby ode mnie czegoś chcieć, a ja nawet nie wiem czego. No, rozumiem, pieniędzy. Na szczęście nie mam. Mogę panu dać sto złotych dla świętego spokoju, ale to góra.

– Dowcipy sobie robisz? Wolisz gliny?

– No pewnie, że wolę gliny niż pana. Przynajmniej nie dzwonią codziennie z idiotycznym gadaniem.

Tego po drugiej stronie słuchawki nagle chyba szlag trafił.

– A, do jasnej, chropowatej cholery! – ryknął straszliwie. – Kurrrrrtyzana twoja matuchna, w decybele kopana, jolka spróchniała twojej babci, żeby ją parchy pokryły, kij ci na monogram złotem haftowany! Ty gumo do żucia, ja ci pokażę, krowo niebiańska! Dosyć tego!!!

Trzasnął słuchawką. Eluni ostatnia wypowiedź ogromnie się spodobała i usiłowała ją sobie zapamiętać. Zapisała nawet, pełna obaw, iż czyni to niedokładnie, bo wszystko przebijała krowa niebiańska, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Przypomniał jej się Kazio, jego dziwaczne obawy wydawały się nie do pojęcia.

We wtorek o siódmej rano wyrwał ją ze snu dzwonek do drzwi. Ziewając okropnie, pamiętna obietnicy, wyjrzała przez wizjer. Ujrzała dwóch facetów, jednego w zwykłym cywilnym ubraniu, a drugiego w mundurze. Mundur sprawił, iż uchyliła drzwi na długość łańcucha.

– Policja – powiedział ten w cywilu. – Zechce pani nas wpuścić.

Elunia jeszcze nie rozbudziła się całkowicie.

– Ogólnie biorąc pewnie zechcę – zgodziła się. – Szczególnie że mi panów zapowiadano. Ale chcę zobaczyć legitymacje i nie tak, majtnął i już, tylko porządnie. Umiem czytać.

Przytomniejąc stopniowo, przeczytała z uwagą dwa zaprezentowane jej dokumenty, po czym otworzyła drzwi. Żaden z dwóch panów nie rzucił się na nią w zbrodniczych celach, pojęła zatem, że ma do czynienia z prawdziwą policją.

– Komisarz Edward Bieżan – przedstawił się ten w cywilu. – Pani Burska?

– Tak, to ja – odparła Elunia i niepewnie rozejrzała się dookoła. – Przepraszam, nie ma na czym usiąść.

– Nic nie szkodzi. Czy może nam pani pokazać dowód osobisty?

– Proszę bardzo.

Obejrzała się i sięgnęła po swoją wielką torbę na długim pasku, wiszącą na oparciu kreślarskiego stołka. Wygrzebała z niej kosmetyczkę, w której trzymała wszystkie dokumenty, zajrzała do niej, chwilę przeglądała zawartość, po czym wszystko wyjęła na stół.

Dowodu osobistego nie było.

Zaskoczona i zdumiona Elunia przekładała rozmaite legitymacje sztukę po sztuce, każdej przyglądając się pilnie. Wreszcie uniosła głowę.

– Nie ma – powiedziała bezradnie. – Jak to?

– To chyba raczej ja mógłbym zadać takie pytanie. Może ma go pani gdzie indziej?

Elunia bez słowa uniosła z podłogi duże kartonowe pudło i odwróciła je na stole do góry dnem. Wysypała się z niego ogromna kupa papierów, umów, rachunków, pokwitowań, cały chłam, posiadany przez normalnego człowieka. Nie mając mebli. Elunia całą swoją życiową dokumentację trzymała w pudle.

Rozgarnęła ten śmietnik i zaczęła wrzucać z powrotem do pudła po jednym papierku. Policja czekała cierpliwie. Dowodu nie było.

6
{"b":"88356","o":1}