– I przy tym pomaganiu tak się w błocie tarzałeś?
– E tam, żeby…! Już się zdawało, że prawie dadzą radę, odjechali z jednymi, ktoś tam zabrał tych lżej rannych, ja tam jeszcze byłem, jak facetka rodzić zaczęła. No i na mnie padło, do szpitala do Tarnobrzegu, musiałem ją zawieźć, nie? Człowiek nie bydlę. Jeszcze bym wcześniej przyjechał, ale ona na klęczkach błagała, żeby rodzinę zawiadomić, z mężem jechała, mąż poszkodowany, dziecko wyszło jako tako, małe, ze trzy lata, więc rodzinę. Matkę, niech przyjedzie, zabierze dzieciaka. A tam głucha wieś bez telefonu, no i tu właśnie tak mi się poszczęściło. Ciemno, jak u Murzyna w grobie, znalazłem chałupę, ale jakoś nie od tej strony, psy mnie opadły i do rowu wleciałem, bo na piechotę obchodziłem. Jeszcze musiałem na tę całą mamusię poczekać, żeby babę podrzucić do szpitala, ubaw miałem po pachy. Rolakowie się nazywają.
– Kto?!
– Ta rodzina, której szukałem. Ale psy nie ich, tylko sąsiada. Nawet o niego nie spytałem.
Bieżan zrozumiał z tego, że pan Biernacki odszkodowania za poszarpaną garderobę domagać się nie zamierza. Przyjrzał mu się porządnie, widząc w tym swoją podstawową korzyść, pani Biernacka dopomogła.
– O, widzi pan, taki on był, ten obcy facet, jak mój mąż, dokładnie, tylko brody nie miał. Ani wąsów, ogolony, z pierwszego piętra dobrze widać, a jeszcze całkiem ciemno nie było. I kurtkę miał taką samą…
Obcy facet mógł być jednostką najdoskonalej niewinną, czekać tu na kogoś, oddalić się potem w dowolnym kierunku, czerwonej skody nie dotykając nawet palcem, równie dobrze jednak mógł się okazać przestępcą, który ją zręcznie wypożyczył. Poprosiwszy jeszcze pana Biernackiego, żeby się przespacerował po mieszkaniu i parę razy obrócił, Bieżan już chciał wyjść, kiedy do drzwi zadzwoniła pani Kapadowska.
– Bardzo przepraszam – rzekła z zakłopotaniem – ale słyszę, że państwo jeszcze nie śpią, a wiedziałam, że pan tu idzie, wiec pozwoliłam sobie… Chciałam pana złapać, bo mnie gryzą wyrzuty sumienia. Nie powiedziałam panu…
– Ale może zostawmy już państwa w spokoju – przerwał Bieżan. – Porozmawiajmy gdzie indziej, państwo mieli dzisiaj dosyć rozrywek. Może u pani… – urwał, przypomniawszy sobie ogród zoologiczny pani Kapadowskiej. – Albo może w holu – dokończył pośpiesznie.
Pani Biernacka gości nie zatrzymywała, pan Biernacki drobnym kroczkiem przesuwał się ku łazience. Bieżan z panią Kapadowska wyszli i zatrzymali się w holu przy windach.
– Powinnam panu powiedzieć, że ja jestem czasem roztargniona – wyznała pani Kapadowska ze skruchą. – Zdarza mi się nie zamknąć samochodu i tym razem, jak się tak zastanawiam, chyba też nie zamknęłam. Strasznie dużo miałam w rękach, chociaż mi pomógł syn sąsiadów, i tego gestu z kluczykiem wcale sobie nie przypominam. Nawet przeciwnie, przypominam sobie, że go w ogóle nie zrobiłam. Więc jeśli ktoś chciał go ukraść, połowa roboty mu odpadła. I cham na mnie patrzył.
Zabrzmiało to jakoś dziwnie.
– Jaki cham?
– Jakiś. Obcy. Stał i gapił się jak wół na stodołę. Chciałam go poprosić, żeby mi pomógł, nawet coś zawołałam do niego, a on na to odwrócił się tyłem. Na szczęście akurat przechodził ten chłopak i pomógł mi…
– Jak ten cham wyglądał?
– Bez brody. W kurtce. O, tak ogólnie podobny był do tego sąsiada, jak oni się… Biernaccy. Do Biernackiego, przed chwilą go pan widział, ten sam wzrost, tusza, taka sama sylwetka, tylko twarz inna, Biernacki ma bardziej okrągłą i jest brodaty…
W Bieżanie zalęgła się granitowa pewność, że uzyskał opis jednego z przestępców. Jeśli facet stał tu i gapił się, niewątpliwie dostrzegł, iż samochód pozostał nie zamknięty. Może na taką okazję czyhał… Poza tym, to jest typowy parking lokalny, użytkowany przez mieszkańców, jeśli człowiek wraca z pracy do domu, zazwyczaj spożywa obiad i nie od razu wyjeżdża ponownie. On sam, gdyby chciał kraść samochód na krótko, też by sobie takie miejsce znalazł…
Z drugiej strony z poznania sylwetki złoczyńcy przyszło mu tyle, co kot napłakał. Pasował wprawdzie doskonale do osobnika oglądanego przez Elunię, ale średnio szczupłych, średniego wzrostu, wysportowanych i o zręcznych ruchach istniało zatrzęsienie. Co do zarostu, można go zapuścić, ogolić, przyprawić sztucznie, więc też wskazówka raczej żałosna.
Z trzeciej strony wszystko razem mogło być ukartowane. Pani Kapadowska, należąc do szajki, odbiera pieniądze na damskie dowody osobiste, perukę włoży na przykład i już przeistoczy się w blondynkę, samochodem zaś służy w chwilach, kiedy jej alibi jest nie do zbicia. Kradzież upozorowana, poza tym, skąd przestępcy mieli wiedzieć, że akurat dzisiaj będą sprawdzani…
Z czwartej strony pani Kapadowska potwierdziła opis faceta, a nie musiała. I w dodatku dusza mówiła Bieżanowi, że ona jest niewinna. Dusza mogła mieć słuszność, niemniej jednak do sprawdzania miał cholernie dużo…
* * *
Telefon u Eluni zadzwonił nazajutrz koło południa i odezwała się w nim Agata.
– No i popatrz, jak pan Bóg wynagradza szlachetność – powiedziała z westchnieniem. – Sama widziałaś, że już trudno, postawiłam na ubogiego Tomasza, zwyczajnie, z przyzwoitości. Okazuje się, że tak on zubożał, jak ja mchem porosłam.
– A co? – zaciekawiła się Elunia natychmiast. – Nie podjęli tych jego pieniędzy?
– Podjęli, dlaczego nie. Ale tylko z dwóch kont. A on sobie dopiero co otworzył trzecie i tam mu napłynęło najwięcej pieniędzy. Nie dość na tym, sam tydzień temu wziął forsę i przerzucił na dolary, na konto, a nie kartę kredytową, i do tego już nie mieli dostępu. Powiada, że stracił tak ze dwadzieścia procent majątku i głowa go od tego bolała nie będzie, a mnie kupi futro, żeby mieć jakąś przyjemność.
Elunia wzruszyła się tą łaską opatrzności.
– W takim razie musisz go odchudzić. Nie możesz się na niego otrząsać z zaciśniętymi zębami. To byłoby nieładnie.
– Byłoby – zgodziła się Agata. – Widziałam go na zdjęciach, odchudzony wygląda całkiem całkiem. Nawet mi się spodobał. Mam zwolnienie lekarskie na tę rękę, chociaż prawie nic mi nie jest, posiedzę tutaj, w Konstancinie, i zajmę się posiłkami. Najważniejsze, że on się na odchudzanie zgadza, więc to już pół biedy.
– No popatrz, jaki to jednak naprawdę dobry człowiek! Słuchaj, on cię kocha. Tego się nie powinno lekceważyć.
– Toteż właśnie – przyznała Agata i rozłączyła się.
Nie wiadomo, dlaczego Eluni zamajaczył jakoś na horyzoncie Kazio. Z lekkim wysiłkiem wypchnęła go z myśli, przeszkadzał jej bowiem podwójnie. Strzępił to szczęście ze Stefanem i wyrzutami sumienia odrywał od pracy, a robiła właśnie prospekty dla obrabowanego Parkowicza, wetknięte siłą między wcześniejsze zlecenia. Lojalność w stosunku do przyjaciółki kazała jej zadbać o stan finansowy przyszłego męża. Nie ulegało wątpliwości, że Agata Parkowicza poślubi, chociażby ze względu na dzieci, które, Elunia widziała to na własne oczy, były ze sobą zaprzyjaźnione bardziej niż prawdziwe rodzeństwo.
Rezultaty zawodowe osiągnęła niezłe, umówiła się na dzień następny i przed wieczorem pojechała do kasyna, całkowicie zdecydowana coś z tym Stefanem wreszcie ustalić.
W tym postanowieniu uparcie bruździło jej wychowanie i charakter, a także dotychczasowe życie, które nigdy nie postawiło jej w obliczu konieczności walki o mężczyznę. Nie musiała podrywać, sama była podrywana i mogła poprzestawać na dokonywaniu wyboru. Wybrała Pawełka, potem chętnie przystała na Kazia, teraz szczęście z Barniczem spadło na nią samo. I samo powinno się rozwinąć i zakwitnąć. Pozbawiona agresywności, daleka od natręctwa, najgłębiej przekonana, iż stronę czynną z natury reprezentuje płeć męska, Elunia zupełnie nie umiała ciągnąć chłopa ku sobie. Zdobywać go aktywnie. Rzucać się na niego. Czepiać się nachalnie, przypinać jak pijawka. Poza wszystkim babcia wmówiła w nią bez trudu, iż wyraźne latanie za mężczyzną to dyshonor, a nawet zgoła hańba, i latająca kobieta wszelką godność traci. Latać niewyraźnie w ostateczności można, ale należy czynić to tak, żeby nikt się nie połapał, a już najmniej zainteresowany. Obarczona ciężarem takich poglądów Elunia nie potrafiła znaleźć skutecznych sposobów działania i pozostawała w tyle za swoimi rówieśnicami co najmniej o całą epokę. Poza subtelną aluzję nie umiała się posunąć i efekty jej stanowczych decyzji były wysoce problematyczne.
Stefan Barnicz pojawił się dopiero o dziesiątej wieczorem, kiedy rozczarowana, zniechęcona i nieszczęśliwa Elunia zamierzała już iść do domu. Szczęście w grze jakoś ją odbiegło, przegrywała stopniowo i zaczynało to być nudne. Jego głos za plecami dziabnął ją niczym ostrogą i sprawił, że nagle rozkwitła urodą.
– Jak idzie? – spytał z lekkim roztargnieniem. – Miło cię widzieć.
Nie były to słowa, wyrażające miłość ognistą, ale Eluni wystarczył sam dźwięk. Odwróciła się żywo ku niemu, tuż blisko ujrzała upragnioną twarz, włosami musnęła lekko jego ramię. Zaleciała ją woń wody kolońskiej i na moment zamarła ze wzruszenia.
Stefan Barnicz tej cechy Eluni jeszcze nie znał. Oderwał wzrok od ekranu automatu i dostrzegł nieruchomość czarującej i kłopotliwej kobiety. Nie zrozumiał jej.
– Jaka szkoda, że mam tak mało czasu – powiedział na wszelki wypadek, bo, jak wiadomo, brak czasu jest argumentem nie do odparcia, powszechnie używanym we wszystkich trudnych sytuacjach. – Chyba nawet przez parę dni nie zdołam cię zobaczyć. Miałem nadzieję na wczoraj, ale nie przyszłaś.
Elunię odblokowało szybko, na jego obecność była bowiem, w gruncie rzeczy, nastawiona. Najbardziej radykalnie załatwiało ją zaskoczenie.
– Wczoraj miałam okropne przeżycia. Ale czy musimy widywać się tylko w kasynie? – spytała żarliwie, z wyraźnym cieniem delikatnej nadziei. – Możemy chyba…
– Osobiście mam wrażenie, że spotykamy się także gdzie indziej – przerwał Barnicz, nie dopuszczając do precyzji wypowiedzi. – Chyba że ja miewam niezwykle realistyczne sny. Zachwycające zresztą. Widzę, że tu wszystko zajęte, pójdę do ruletki, możliwe, że to moja ostatnia szansa na jakiś czas. Mam się tu spotkać z kimś…