– Rosówek o tej porze roku pani nie uświadczy – powiedział Bieżan całkowicie wbrew sobie. – Poproszę panią o nazwiska tych wszystkich osób, które pani wymieniała, wierzę pani w stu procentach, ale formalności muszę dopełnić. No i co do samochodu…
Pani Kapadowska żadnych nazwisk nie zamierzała ukrywać. Co do samochodu natomiast, wyznała bez oporu, iż alarmu nie posiada.
– Moja przyjaciółka ma alarm i wyło jej strasznie w nieodpowiednich miejscach. Na cmentarzu, kompromitacja okropna, o mało się nie spaliła ze wstydu. To ja nie chcę.
– Pożyczała pani komuś kluczyki?
– Nikomu niczego nie pożyczałam. Ona nie bardzo nowa, ta skoda, i nikt się na nią nie łaszczy. Albo nią jeżdżę, albo stoi pod domem.
– Strzeżony ten parking…?
– Ten nie. Tamten, z drugiej strony, owszem. Nie korzystam.
– Z tego wynika – rzekł Bieżan powoli, zaczynając wreszcie rozsądnie myśleć – że gdyby ktoś ten pani samochód wypożyczył sobie, pojechał gdzieś i wrócił, pani by w ogóle o tym nie wiedziała?
– Raczej nie, bo nawet nie wiem, co mam na liczniku. Chyba żeby coś tam zmienił…
Jeden z kotów, ten trójkolorowy, zdecydował się wreszcie na dokonanie próby. Wsparł się przednimi łapami na szklanej płytce, przykrywającej akwarium, i przesunął ją kawałek, tak, że sam narożnik zrobił się wolny. Drugi kot zainteresował się tym gwałtownie, wspiął się na akwarium i zajrzał do otworu. Spróbował łapką przepchnąć szybę dalej, poruszyła się odrobinę i dostęp do rybki objawił się jakby w zaraniu.
– No i widzi pan? – powiedziała melancholijnie pani Kapadowska. – Ja w ogóle nie pójdę spać. Albo przywalę to jakimś kamieniem, bo ja nie wiem, złota rybka może im zaszkodzić. Chyba nie mam kamienia…
Bieżan znów musiał zdobyć się na wysiłek.
– Chciałbym panią poprosić o zejście na dół i sprawdzenie, czy w tym pani samochodzie nie ma żadnych zmian. Z całą pewnością został dostrzeżony na ulicy Puławskiej…
Pani Kapadowska okazała się nagle zaskakująco inteligentna.
– Ktoś mógł przyczepić na innej skodzie moje numery, co? Jakieś przestępstwo nią popełnił i pan musi sprawdzić, podwędził moją czy nie? Nie mam teraz głowy do przestępstw, ale dobrze, zejdziemy, tylko tu muszę wszystko zabezpieczyć. Cholerne koty, co by tu… Psy wypuszczę później i zamienię na królika, moment… Z rybką najgorzej. Zaraz, czymś to trzeba przycisnąć…
Zdaniem Bieżana pani Kapadowska przeceniała możliwości kotów, ale w końcu znała je lepiej. Pomógł jej przygnieść szklaną płytę walizką, wypełnioną książkami. Rybce taki dach nad głową mógł się nie podobać, niemniej zabezpieczał ją przed zakusami drapieżników.
– Gdzie on jest, ten mój samochód? – spytała zdziwiona pani Kapadowska już na dole. – Tu go postawiłam, słowo daję… A, tam stoi. No, może się mylę, ale zdawało mi się, że akurat tu miałam miejsce. Popatrzmy…
W pięć minut później Bieżan zyskał pewność, iż tajemnicze osoby posłużyły się nielegalnie samochodem pani Kapadowskiej, która wręcz granitowe pamiętała jedno. Wiozła z Żoliborza całą menażerię i żółw napaskudził jej na siedzenie pasażera obok kierowcy. Nie miała czasu tego usuwać, a teraz siedzenie było czyste.
– Powiem panu prawdę – rzekła do Bieżana jakoś zupełnie innym tonem. – Skoro pan mnie tu znalazł, pewnie pan wie, że ja jestem z zawodu doktorem medycyny. Naukowcem, nie praktykiem. Ale takie rzeczy jak higiena mam w sobie. Może mi się pomylić wszystko inne, czas, na przykład, ale brud do usunięcia zostaje. Położyłam go na fotelu, bo się bałam, że mi wejdzie pod któryś pedał. Na te żółwie bobki mogę przysięgać, ile się panu podoba.
Żółwie bobki przesądziły sprawę…
Świecił się jeszcze domowy kiosk, czynny do północy, z którego był widok na parking. Świeciły okna na pierwszym piętrze. Bieżan, na ile mógł, przeprowadził błyskawiczne śledztwo. Nie ulegało wątpliwości, że samochód pani Kapadowskiej został wypożyczony, najprawdopodobniej bez wiedzy właścicielki.
Kiosk zaświadczył, iż czerwona skoda wjechała tu, gdzie stoi, pomiędzy godziną szóstą dziesięć, a siódmą. O szóstej jeszcze jej nie było, o siódmej zaś już stała, co zostało dostrzeżone i stwierdzone przypadkiem, bez najmniejszego zainteresowania.
W mieszkaniu na pierwszym piętrze znajdowała się szalenie zdenerwowana żona, która od powrotu z pracy, to znaczy od szesnastej piętnaście, tkwiła w oknie, czekając na męża, wracającego z Rzeszowa. Dawno powinien już być, miał przyjechać wczesnym popołudniem, bo na piątą byli zaproszeni na parapetówę u znajomych. Wyglądała na niego bez przerwy z nadzieją, że jeszcze zdążą, potem zaczęte być zła, potem zdenerwowana, a teraz już w ogóle nie wie, co myśleć, i niemal przytomność traci, bo Jezus Mario, jakiś wypadek albo co, to wschodnie tereny, może ruska mafia, on oplem jedzie! Nie wie, gdzie dzwonić, żeby zapytać, a w ogóle nie ma telefonu…
Bieżan zrobił jej grzeczność, widząc wyraźnie, że inaczej się z nią nie dogada. Posłużył się własnym telefonem komórkowym i w pięć minut uzyskał informację, że owszem, wypadek pod Rzeszowem był, ściśle biorąc nastąpił bliżej Tarnobrzegu, niezła kraksa, ale żaden Biernacki nie został w niej poszkodowany. Nigdzie na tej trasie nie padł ofiarą niczego.
– To gdzie ten łobuz się plącze? – rozzłościła się pani Biernacka, od razu mniej zdenerwowana, a bardziej rozwścieczona. – Ja przez niego rozstroju dostanę! No dobrze, dziękuję bardzo, to czego pan chce?
Bieżan poprosił o widoki z okna od tej godziny szesnastej piętnaście.
– Mam mówić, jak leci? – zaniepokoiła się pani Biernacka. – Nie wszystko pamiętam i kolejność mogę pomylić. Tu o takiej porze jest duży ruch.
– Nie szkodzi. Kolejność, w razie potrzeby, ustalimy potem.
– No dobrze. Wszyscy wracali z pracy, ale jeszcze miejsca były…
– Jakie miejsca?
– Na parkingu. Ja na parking patrzyłam, czy on nie wjeżdża. Ludzie z psami wyszli, jamnik cholerny jazgotał na takiego wielkiego, kudłatego, nie wiem, jaka to rasa, ale łagodny jak dziecko, czego ten jamnik od niego chce, pojęcia nie mam, ale ciągle się czepia. Szczeka tak piskliwie, że w uszach wierci…
Bieżan grzecznie poprosił, żeby raczej skoncentrowała się na ludziach.
– No dobrze. Większość to się zna z twarzy. Zaraz. Patrzyłam na nich chwilami, żeby chociaż czymś oko zająć, bo mnie rozpacz ogarniała. Ale jeden obcy tu spacerował, jakoś tak zaraz po tym jamniku. I na zegarek patrzyłam, więc to było… Moment. Jeszcze miałam nadzieję, że on przyjedzie i zdążymy, a to była ostatnia chwila, wpół do piątej, pięć po… A może za pięć… Tak, tyle pamiętam, nawet nic nie zjadłam, wodę nastawiłam i w okno… No i ten jamnik. Zaraz go sąsiad zabrał, a tego, co spacerował, zauważyłam od razu, bo nawet przez moment myślałam, że to mój mąż, kurtkę miał taką samą i z figury podobny, czego się tam pęta, oszalał czy co, pomyślałam, ale on się odwrócił i zobaczyłam, że obcy człowiek. Koło tej czerwonej skody stał, woda mi się zagotowała, poleciałam zrobić sobie herbatę i z tą herbatą wróciłam, akurat czerwona skoda wyjeżdżała z parkingu. Tego obcego już więcej nie było, nic nie pomyślałam, bo co mnie obchodzi, zaraz ten biały polonez jej miejsce zajął, to sąsiad z drugiego, akurat nad nami mieszka, sąsiadka wyszła, ona ma dwa pudelki, stali koło poloneza i rozmawiali, a ja sobie pomyślałam, że gdyby teraz nadjechał, to miejsce złapie, ale na co nam to, skoro do znajomych jedziemy…
– Chwileczkę – przerwał Bieżan, myśląc równocześnie, że ostatnio ma osobliwe szczęście do gadatliwych świadków. – Jak on wyglądał?
Panią Biernacką zastopowało.
– Kto?
– Ten obcy, co spacerował.
– A, ten. Całkiem jak mój mąż, tylko na twarzy inny.
– No tak. A jak wygląda pani mąż? „Odpowiedzi na to pytanie udzielił pan Biernacki we własnej osobie, wkraczając w tym momencie do mieszkania. Bieżan pomyślał, że ów spacerowicz musiał jednak wyglądać nieco inaczej. Pan Biernacki miał błoto na twarzy, we włosach i na całej odzieży, jedna poła kurtki, oderwana, majtała mu się poniżej kolan, nogawkę spodni miał rozdartą, a w rękach trzymał duży wiklinowy koszyk. Stanowił widok, który nie mógłby umknąć niczyjej uwadze.
Pani Biernacka zareagowała bezzwłocznie, rzuciła się ku niemu z wyraźnym zamiarem chwycenia zguby w objęcia i w ostatniej chwili stanęła jak wryta.
– Jezus Mario, jak ty wyglądasz?! Co się stało?!
Pan Biernacki otworzył usta, zamknął, otworzył je ponownie i wykonał machnięcie koszykiem w kierunku Bieżana.
– Co to ma znaczyć? – spytał surowo. – Północ dochodzi.
Dopiero teraz Bieżan zdał sobie sprawę, że pani Biernacka jest młoda i ładna i być może tylko krępującemu ruchy koszykowi zawdzięcza fakt, że nie dostał po pysku od razu. Pośpiesznie wyrwał z kieszeni legitymację.
– Policja. Nic sienie stało. Pańska żona jest świadkiem, skorzystałem, że jeszcze nie spała…
– A jakże ja mogłam spać, skoro tu czekam na ciebie, mało wariactwa nie dostanę, gdzieś ty się podziewał, co to ma znaczyć, dlaczego tak wyglądasz, ten pan mówi, że w katastrofie cię nie było…
– Byłem, byłem – przerwał żonie pan Biernacki. Odstawił koszyk na krzesło, równocześnie oglądając dokument. – Rozumiem, bardzo pana przepraszam, myślałem, że tego… No, wie pan. Nie szarp mnie, zaraz wszystko powiem, tu są jajka od ciotki. O co w ogóle chodzi?
Pani Biernacka, pełna uczuć mieszanych, zdenerwowania i ulgi, usiłowała zrobić wszystko naraz. Zedrzeć z męża zdewastowaną odzież, paść mu na szyję, wyjaśnić własne świadkowanie i poznać przyczyny spóźnienia, oraz obejrzeć jajka. Niczego nie udawało jej się dokonać w pełni. Bieżan uznał za słuszne przejąć prowadzenie.
– Zaraz, chwileczkę. Rzeczywiście, dziwnie pan wygląda. Niech się pan rozbierze, chociaż z kurtki. Wplątał się pan w tę kraksę?
– No wplątałem, na swoje nieszczęście. Rzuć to, Krysiu, do wanny… Nic mi się nie stało, wyhamowałem. Spóźniony jechałem, to fakt, nie wyrobiłem się wcześniej, bo tam jeszcze wujek na śniadanie przylazł… Na szosie piekło na ziemi, cztery wozy i traktor, dwa trupy na miejscu, rany boskie. No to zacząłem pomagać, razem tych ofiar czternaście, pogotowia zabrakło…