Dostrzegłszy dziurę, Pawełek zrozumiał wszystko. Rozmawiali w pokoju obok, normalnie, głośno, bez szeptania i gdyby zdołał przyłożyć do dziury ucho, usłyszałby każde słowo. Musi zatem przyłożyć ucho, żeby nie wiem co…
Trwało to całe dwie minuty. Owo coś, mocujące go do leżanki niezbyt ściśle, dało się jeszcze bardziej rozluźnić i spocony z wysiłku Pawełek przesunął się ku górze, aż do końca wezgłowia. Ciemieniem dotykał ściany. Przekręcił się jeszcze trochę na bok i osiągnął cel. Miał dziurę dokładnie przy uchu. Wstrzymał oddech…
Wszystkie te głosy znał, jeżeli nie szeptały, mógł je doskonale rozróżnić. Czesio, pan Fajksat i Okularnik, ostatni głos, ten chropawy i nieprzyjemny musiał należeć do Barańskiego. I to on tutaj przedtem mamrotał, z panem Fajksatem chyba, bo tylko ten jeden odzywa się chłodno i spokojnie, pozostali są zdenerwowani…
– … nie waliłem! – mówił głos Czesia. – Rzucał się jak epileptyk i sam się walnął! O futrynę…
– Zdecydujmy się, dopóki jest nieprzytomny – zażądał głos Okularnika. – Bo jak oprzytomnieje…
– Zatka się gębę – przerwał szorstko głos Barańskiego.
– Bez przesady, panowie – powiedział pan Fajksat.
– Bez przesady, bez przesady! – rozłościł się głos Barańskiego. – Ja mam poważnego kupca, jedyna okazja, zapłaci i wyjedzie! Przez tego głupiego gówniarza mam ponieść taką stratę…? Nie zgadzam się, trzasnąć, zakopać i nie ma sprawy!
– Co za nonsens – powiedział pan Fajksat. – Ustaliliśmy już chyba, że utrata pamięci lepsza? Wstrząs insulinowy…
– Ma pan insulinę? – spytał głos Okularnika.
– Mam – odparł głos Barańskiego. – Może być. Zdechnie od tego…
Głos pana Fajksata znów zaprotestował.
– Liczę raczej na trwały debilizm. Kwestia ilości. Ktoś go znajdzie na tych działkach, odwiezie do szpitala…
– Trzeba zasugerować narkotyki – podsunął głos Okularnika. – Szczeniaki się kłują, jakaś pomyłka…
Pawełek przestał ograniczać się do samego słuchania, zaczął myśleć. Nie było słodko, zamierzali mu zrobić coś złego. Odkrył potężne tajemnice, te tajemnice za wszelką cenę chcą ukryć, chcą go ogłupić, ma stracić pamięć, słowa jednego na ich temat nie powie. Pomysł nawet niezły, ale nie będzie przecież czekał bez protestu na realizację! Okno tu jest, gdyby zdołał się uwolnić z tego kretyńskiego opakowania…
W sąsiednim pomieszczeniu zapanowała nagle jakaś konsternacja.
– O, do diabła! – powiedział ze złością głos Barańskiego. – Nie mam strzykawki!
– Jak to? – zdenerwował się głos Okularnika. – Ani jednej?
– Ani jednej, niech to szlag trafi. Zapomniałem kupić… Jazda, leć! Masz tu forsę, kup od razu z dziesięć, tych jednorazowych…
Skierowane to było niewątpliwie do Czesia. Pawełek odzyskał ducha, zanosiło się na zwłokę, zyskiwał odrobinę czasu. Doznał przypływu sił tak fizycznych jak umysłowych i przypomniał sobie, że w kieszeni ma scyzoryk. Palcami poruszać może, gdyby udało mu się dosięgnąć tego scyzoryka… Jedno malutkie, świetne ostrze wyskakuje przez przyciśnięcie guziczka…
Trzasnęły jakieś drzwi. Czesio prawdopodobnie poleciał do tej apteki…
* * *
Janeczka wróciła od pani Piekarskiej pełna emocji i jadowitej satysfakcji. Pawełka jeszcze nie było, czekała na niego niecierpliwie, chcąc podzielić się z nim sensacjami i usłyszeć, co ustalił w kwestii składowania złodziejskich łupów. Powinien pojawić się już lada chwila…
Zajrzała do dziadka, ale dziadka i babci nie było. Wracając na dół, natknęła się na Rafała.
– Nie zostało wam coś z obiadu? – spytał Rafał trochę żałośnie. – Wszyscy gdzieś poszli, nie mogę znaleźć żarcia, pojęcia nie mam, gdzie schowali, bo w lodówce nie widzę, a głodny jestem jak piorun. Pomyślałem, że może u was coś jest…
– Jest zupa, kluski i mięso z sosem – odparła Janeczka. – Stoi gotowe do podgrzania, bo matka jeszcze nie jadła. I szarlotka. Nie zeżryj wszystkiego.
– Zachowam umiar – zapewnił Rafał i zapalił gaz pod garnkiem z zupą. – Trzeba to mieszać?
– Zupy nie. Tylko kluski. Podgrzej razem z sosem i mięsem. No dobrze, mogę pomieszać, jak będziesz jadł…
Pożarłszy zupę, Rafał odzyskał sprawność umysłu i zainteresował się bieżącymi sprawami. Janeczka poinformowała go, że Pawełek bada teren. Rafał dogadał się już z kumplem i załatwił z wujkiem Andrzejem kwestię wypożyczenia samochodu, tak że właściwie wszystko było przygotowane do akcji.
Zaczęli właśnie rozważać możliwość wykorzystania jutrzejszej nocy, kiedy za drzwiami wejściowymi rozległ się jakiś rumor. Coś szczęknęło klamką i drapnęło w drzwi. Usłyszeli krótkie, alarmujące szczeknięcie.
– Coś się stało! – krzyknęła Janeczka i rzuciła się do holu. Rafał poderwał się od stołu. On też znał Chabra i wiedział, jak się normalnie zachowuje. Takiego szczeknięcia jeszcze nie słyszał…
Pies wpadł do wnętrza zziajany i ubłocony. Zakręcił się w miejscu, pisnął rozpaczliwie i ruszył z powrotem, oglądając się na Janeczkę. Napięcie, zdenerwowanie i pośpiech biły z niego jak światło z latarni. Znów szczeknął ostro, nagląco, wypadł z domu i znów się obejrzał. Kręcił się i przysiadał na tylnych łapach, podrywając się do biegu i ponaglając.
Janeczka prawie straciła zimną krew.
– Coś z Pawełkiem…! O Boże drogi…! Prędzej! Czekaj, buty…! Rafał…!
Rafał podjął decyzję błyskawicznie.
– Mam tu samochód! Czekaj, niech się ubiorę… Niech ten pies przestanie, już, zaraz…!
Wybiegli z domu, Rafał z kurtką w ręku, Janeczka, mimo szaleńczego zdenerwowania, zdołała zebrać myśli.
– Na Sadybę! Bonifacego sto trzydzieści! Pawełek tam jest, dalej Chaber pokaże!
Pojazd, posiadany do spółki z przyjacielem, stał na ulicy. Rafał przyjechał nim niedawno, silnik był jeszcze ciepły, zapalił od razu. Chaber na przednim fotelu, z łapami opartymi o tablicę rozdzielczą, popiskiwał nagląco. Janeczka z tyłu zacisnęła zęby. Coś okropnego musiało się stać z Pawełkiem, to nie było zwyczajne wysłanie po nią psa, to było jakieś nieszczęście. Chyba Pawełek jeszcze żyje, bo inaczej Chaber by wył…
Ulicę Bonifacego osiągnęli w rekordowym tempie. Rafał odrobinę zwolnił, patrząc na numery domów.
– Dalej! – krzyknęła Janeczka. – Ja znam to miejsce! Dalej!
– Jesteś pewna, że on tam jest…?
– Chaber mówi, że tak. Gdybyś źle jechał, on by szczekał. To musi być tam! Nie zatrzymuj się przed domem, skręć! Niech nas nie widzą!
Przejechali obok budynku numer 130 i skręcili w prawo. Rafał zatrzymał przy sąsiedniej posesji. Chaber wystrzelił z wnętrza i w jednej chwili był pod ogrodzeniem z ozdobnych sztachetek.
Janeczka nie musiała się zastanawiać i niczego odgadywać. Pies tak wyraźnie informował, że Pawełek znajduje się w środku i grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, że na żadne wątpliwości nie było miejsca. Nie wahała się ani jednej sekundy.
– Tędy przelazł – orzekła z niezachwianą pewnością. – My też musimy. Schyl się, pies przeskoczy po plecach.
Rafał nie wahał się również, spełnił rozkaz. Możliwe, że zastanowiłby się nad tym co robi i poszukał innych sposobów działania niż przełażenie w ciemności przez cudze parkany i cudze ogrody, gdyby nie głęboka wiara w psa. Chaber każe iść tędy, a zatem nie ma miejsca na żadne dyskusje…
Śladami Pawełka przemknęli przez dwie posesje, przeleźli przez siatkę i szopy. Znaleźli się pod oknem willi. Chaber zaniechał nerwowego popiskiwania, nie wydawał już z siebie żadnego głosu, ale całym zachowaniem zawiadamiał, że za tym właśnie oknem znajduje się Pawełek w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Janeczka i Rafał zatrzymali się, nieco zdyszani galopadą po ogródkach.
– Co teraz? – spytał szeptem Rafał. – Co to w ogóle jest, kto tu mieszka?
– Barański – odparła zdenerwowana Janeczka. – Nie wiem jak wygląda. To złoczyńca.
– Co robimy?
– Nie wiem. Trzeba się zastanowić. Chyba musimy tam wejść, ale lepiej nie przez drzwi…
Rafał spróbował okna, za którym świeciło słabe, stłumione zasłoną światło.
– Zamknięte. I w ogóle ktoś tam jest… A poza tym oszalałaś, nie będziemy się przecież wdzierać przez okno!
– Dlaczego? Gdyby tylko jakieś było otwarte…
– Boja w świetle prawa jestem pełnoletni! – zirytował się Rafał. – Wy sobie możecie pozwalać na różne głupoty, ale ja
nie!
– To ja wejdę, a ty mi tylko pomożesz. Poszukajmy dookoła…
Uchylone okno znaleźli dalej. Za nim panowała ciemność. Używając tych samych taczek, które posłużyły za stopień Pawełkowi, Rafał spróbował otworzyć je szerzej. Otwierało się na zewnątrz, zamocowane było na sztyft i ząbki. Solidne szarpnięcie mogło rozwiązać sprawę, ale solidne szarpnięcie prawdopodobnie załatwiłoby także szybę. Musieli unikać hałasu.
– Żebym miał jakąś żelazną wajchę… – wyszeptał Rafał. – Dałoby się podważyć… Zepsuje się, ale nie szkodzi…
– Mam latarkę – odszepnęła Janeczka. – Poszukam czegoś, a ty próbuj…
* * *
Palcami przywiązanej do boku ręki Pawełek zdołał w końcu dosięgnąć scyzoryka w kieszeni spodni. Macając delikatnie, sprawdził jego pozycję. Nie miał najmniejszej ochoty wbić w siebie wyskakującego ostrza, małe, bo małe, ale jednak… Pozycja była właściwa, macał dalej, usiłując przesunąć przymocowaną rękę, wykrzywiając cały spętany korpus i sapiąc z wysiłku. Domacał się guziczka i przycisnął.
Ostrze miało zaledwie jeden centymetr długości, ale wystarczyło najzupełniej, żeby przedziurawić kieszeń. Dokonało tego tak łatwo, jakby spodnie Pawełka były z papieru. Teraz trzeba było tylko dotknąć nim owych pętających taśm…
Ból głowy jakby trochę zelżał, ale pochylenie jej w przód wywoływało go na nowo i wzmagało. Pawełek dotychczas nie obejrzał się dokładnie, spróbował dopiero teraz, w miarę możliwości samymi oczami, bez poruszania głową. Owiązywało go coś, co wyglądało na paski jakiejś tkaniny, do sznurków nie było podobne, miało różną grubość i różne kolory. Odgadł po chwili. Krawaty! Owiązywały go krawaty, a między nimi trafiło się coś jeszcze, paski od piżam, chyba, albo od szlafroków. Takim rzeczom jego scyzoryk da radę bez najmniejszego problemu, pytanie tylko, jak są pozawiązywane, wszystkie razem, czy każdy oddzielnie…