– A jednak…! – syknął z zaciętością.
Jednym krokiem przebył przestrzeń do ściany i zanim Janeczka zdążyła choćby mrugnąć, znikł pod stołem. Siedzący przy pani Chaber z zainteresowaniem zastrzygł uszami.
Stoły ustawione były wzdłuż korytarzyka jeden obok drugiego. Od ostatniego do okna pozostała przestrzeń zaledwie metra, w dodatku ten pusty kawałek zasłaniało krzesło. Janeczka nabrała nadziei. Przełażący tuż przy samej ścianie Pawełek znikł jej z oczu, widzieć go mógł tylko Chaber, który z wyraźnym zaciekawieniem śledził wzrokiem niezwykłe poczynania pana. Okularnik wyrzucił przez okno niedopałek papierosa i od razu zapalił następnego. Czesio powoli układał w teczce przedmioty z parapetu.
Chaber u nóg Janeczki poruszył się lekko i pisnął cichutko i radośnie. Oznaczało to kogoś z rodziny, Rafała albo dziadka. Janeczka odwróciła głowę. Rzeczywiście, był to dziadek, nie dostrzegł jej, witał się z jakimś panem przy stole pod oknem po przeciwnej stronie sali. Spoglądając na dziadka, ujrzała nagle coś, od czego serce zabiło jej niejasną obawą.
Bliżej nieco, prawie na osi sali, stał pan Fajksat i zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w głąb korytarzyka.
W gwałtownym wybuchu popłochu Janeczka pomyślała sobie, że jeśli teraz akurat Pawełek wylezie…! Jak długo on tu w ogóle stoi, ten okropny hochsztapler, widział włażącego pod stoły Pawełka, czy nie…?
Cofnęła się głębiej i osłoniła słupem. Istniała możliwość, że pan Fajksat po prostu przygląda się tamtym dwóm, Okularnikowi z Czesiem. Jeżeli dostrzegł Pawełka, zgadnie, że zostali podsłuchani. Okularnika wprawdzie nie zna, ale zna Czesia, powie mu o tym… Albo może nie powie, może w ogóle jest odwrotnie, sam chciałby usłyszeć, o czym oni tam mówią, ale pod stoły przecież nie wlezie i w motylka się nie zmieni… Może będzie próbował dowiedzieć się tego od Pawełka…?
Wydawało jej się, że stoi tak już rok, kiedy wreszcie ujrzała Czesia, wracającego ze swoją wypchaną teczką do sali. Za chwilę powinien wrócić i Pawełek, bo chyba Okularnik sam ze sobą głośno nie rozmawia…
Nagle przyszło jej na myśl, że pan Fajksat nie powinien zobaczyć jej razem z Pawełkiem. Dotychczas jeszcze jej nie dostrzegł, kiedy Pawełek głupio się kłaniał była akurat zasłonięta ludźmi. Na wszelki wypadek lepiej nie pokazywać mu, że mają ze sobą coś wspólnego…
Nogą delikatnie dotknęła psa.
– Chaber, tu czekaj! – szepnęła. – Czekaj na Pawełka! Pilnuj Pawełka!
Pies na nią nawet nie spojrzał, od razu zmienił pozycję i przy warował za słupem. Janeczka wykorzystywała dwóch panów, oglądających klasery przy środkowym stole, prze- kradła się za ich plecami i powoli zaczęła się oddalać. Już się nie kryła, spokojnie oglądała po drodze znaczki, teraz pan Fajksat mógł się na nią gapić do upojenia…
W połowie sali dogonił ją dziadek, który wracał na pierwsze piętro. Janeczka przypomniała sobie kolejną poszukiwaną osobę.
– Dziadku, czy jest tu ta pani Nachowska? – spytała. – Mówiłeś, że czasem bywa. My ją chcemy poznać.
– Nie – odparł dziadek. – Nie ma jej. W każdym razie ja jej nie widziałem, ale jeśli bywa, siedzi zwykle przy tych pierwszych stołach na dole. Tam gdzie eksperci, tylko na końcu. Nie widziałem jej dzisiaj i nawet się zastanawiam… Sama tu jesteś, czy z Pawełkiem?
– Z Pawełkiem. On tam coś ogląda. Nad czym się zastanawiasz?
– Nie, nic. Dziwię się trochę, że już tak dawno pani Nachowskiej nie widziałem. Witam pana! Moje uszanowanie!…
Dziadek znów spotkał kogoś znajomego, przywitał się j wdał w rozmowę. Janeczka przeszła dalej, pewna zupełnie, że z tą panią Nachowska musi być coś nie w porządku, dziadek niepokoi się jej nieobecnością i nie chce się do tego przyznać. Koniecznie muszą ją poznać osobiście…!
Pan Fajksat prześladował ją niczym zły duch. Musiał pojawić się na schodach akurat w momencie, kiedy Pawełek z Chabrem dotarli do niej w miejscu mało zatłoczonym i doskonale widocznym. W ogóle nie mogła porozumieć się z własnym bratem, musiała oddalić się pośpiesznie i udawać, że go wcale nie zna. Na szczęście Pawełek zorientował się, że coś tu nie gra i nie gonił jej zbyt natrętnie. Spotkali się dopiero za następnym słupem przy drugiej klatce schodowej, a i to było to spotkanie przelotne.
– Nie znamy się! – wyszeptała gwałtownie Janeczka. – Do domu! Mam nowe podejrzenia.
– Ja też. Bo co?
– Niech chociaż mnie nie znają, skoro ty już przepadłeś. Wychodzimy oddzielnie!
– Dobra, ja się już zmywam. Zajrzyj po drodze do małego pokoju i powiedz potem, co ci tam w oko wpadło…
* * *
– Jedyne co mi tam w oko wpadło, to taki wielki, okropny, gruby potwór – oznajmiła z niesmakiem Janeczka, kiedy wreszcie znaleźli się w domu. – Cały pokryty brodawkami, zupełnie jak ropucha!
– Ropuch – skorygował Pawełek. – Właśnie o niego mi chodziło. Też mi wpadł w oko jak szukałem Czesia. Uprawia bandytyzm.
– Skąd wiesz?
– Usłyszałem. I zobaczyłem… O rany, dziesięć razy dłużej będę gadał, niż to trwało! Bo rozumiesz, tyle że spojrzałem, Czesia nie było, więc mnie zaraz wymiotło. A on stał z jakimś drugim, klaser przed nimi, handlowali znaczkami i ten drugi, normalny facet, akurat się odwracał i powiedział, że bandytyzm. Aż się poderwał, „bandytyzm” krzyknął i poszedł precz. A ten Ropuch, może i nie chichotał, ale tak wyglądał, jakby chichotał w sobie. A jakiś trzeci stał obok, patrzył na to i pokiwał głową. Rozumiesz, niby nic, ale widać było…
– Rozumiem – potwierdziła z przekonaniem Janeczka po bardzo krótkiej chwili zastanowienia. – Pewnie miał jakieś znaczki, których nikt inny nie ma, tamtemu zależało, więc wymyślił potworną cenę. I wcale nie zamierzał sprzedać ich taniej. Pasowało to do niego.
– No więc właśnie. Chciałem, żebyś też spojrzała. Na czym tam stoimy?
– Na Barańskich. Mamy tego jednego i zdaje się, że innego nie znajdziemy.
– A pewnie – przyznał Pawełek z niechęcią i odsunął od siebie gruby foliał. – Pół książki telefonicznej! Ściśle biorąc, cała strona. I to tylko w Warszawie, a w innych miastach…? A ci, co nie mają telefonu…?!
– Toteż mówię, trzymajmy się tego jednego. Dziadek może sobie uważać, że popularne nazwisko i tak dalej, ale my wiemy swoje.
– Ropucha dopiszesz?
– Tak. Na wszelki wypadek…
Siedząc przy biurku nad zeszytem, Janeczka w skupieniu produkowała akta sprawy. Dochodzenie wymagało ścisłości i dokładności.
– I popatrz, jak ja dobrze zgadłam! – podkreśliła z satysfakcją. – Jednak czekał na niego! Jeszcze bym chciała wiedzieć, po co. Nic więcej nie usłyszałeś?
– Nic. Czekaj, powtórzę. Pierwsze słowa były: „no mówię panu, że byłem chory”, akurat to gadał, jak tam dolazłem. „Raz się zdarzyło, ja nigdy nie bywam chory”, skamlał i jojczał, i stękał. Zełgał.
– No pewnie, że zełgał. Wymyślił sobie chorobę, bo Stefek udawał chorego.
– „W doskonałym momencie zdarzyła ci się ta choroba”, powiedział Okularnik i słowo ci daję, zgrzytał zębami. A Czesio na to: „na drugi raz przyjdę, choćbym miał zdychać”…
– Nie, ja będę mówić – przerwała Janeczka. – Sprawdzimy, czy dobrze zapisałam. Ty słuchaj i pilnuj, żeby niczego nie brakowało. Okularnik: „zdechnięty mi jesteś na nic. Drugiej takiej okazji nie będzie”. Czesio: „to tak zrobię, jak pan kazał”. Okularnik: „adres pamiętasz”? Czesio: „tak jest, Piekarska, Zamojskie… „ Okularnik: „zamknij się, ja znam ten adres… „
– No właśnie – mruknął ze wstrętem Pawełek. – Podlec głupi…
– Podlec mądry – poprawiła sucho Janeczka – Okularnik: „tak zrobisz, jak mówiłem. Zjeżdżaj. Nie znamy się”. I naprawdę Czesio nie odezwał się już ani jednym słowem?
– Nic, mówiłem. Żadnym słowem. Poskamlał jeszcze tylko i pomamrotał, ale nawet litery nie dało się zrozumieć. Zapakował się i poszedł, i cześć.
Janeczka starannie wygładziła kartki zeszytu w kratkę.
– Myślałabym, że to jest na Piekarskiej, bo pytał o adres – rzekła z zadumie. – Żeby nie Zamojskie. Urwał w tym miejscu?
– Jak nożem uciął.
– No więc uważam, że to musi być jakaś pani Piekarska na Zamojskiego. Okularnik wysłał do niej Czesia po coś. Nie wiem, czy na Zamojskiego mieszka dużo Piekarskich, ale chyba powinniśmy ją znaleźć. Na wszelki wypadek.
– Na wszelki wypadek to musimy sprawdzić, czy ona w ogóle żyje – zauważył Pawełek. – Bo skoro Czesio lata po nieboszczykach…
– Po nieboszczykach lata dla pana Fajksata!
– No może… Czekaj, spojrzę do tej książki telefonicznej. Piekarska na Zamojskiego… Czekaj… O rany, Piekarskich prawie tyle co Barańskich!
– Nie patrz w ogóle na nazwiska, tylko na adresy – poradziła Janeczka. Wsparła łokcie o blat biurka i czekała cierpliwie.
– Coś takiego! – zdziwił się Pawełek. – Tylko jedna Piekarska mieszka na Zamojskiego! Nie do uwierzenia. Piekarska Jadwiga, Zamojskiego 27. Mieszkania nie ma, ale to już mięta.
Janeczka starannie zapisała w zeszycie nazwisko i adres.
– Trzeba się jakoś dowiedzieć, czy ona ma coś wspólnego z tymi spadkobiercami, bo może to jest całkiem inna sprawa, która nas wcale nie obchodzi. Jeszcze się nad tym zastanowię. W piątek pójdziemy do Zbinia…
Pawełek już chciał zapytać, po co do Zbinia i dlaczego akurat w piątek, ale się opamiętał. Sam to wiedział doskonale. W czwartek powinny przylecieć breloczki od ojca, a Zbinio musi dołożyć wysiłków i zacieśnić komitywę z Czesiem. Możliwe zresztą, że nie Zbinio, tylko Stefek…
– Stefek… – zaczął.
– Stefek służy do czego innego – przerwała Janeczka. – Stefek jest od dywersji, a Zbinio może się więcej dowiedzieć. Niech się wysili, bo chałę dostanie. Mam nadzieję, że te breloczki będą porządne!
– Ale! – przypomniał sobie Pawełek – znalazłem na strychu takie coś.
Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął prześliczną blaszkę, dość grubą, lekko wygiętą, w kolorze przykurzonego złota.
Wygrawerowana była na niej precyzyjnie głowa konia w kółku i jakiś napis po niemiecku. Zrozumieli z niego tylko słowa „premium” i datę.