Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Dokąd droga prowadzi?

— Dokąd królewska wola pogna — odrzekł zimno Aplegatt. Nigdy nie odpowiadał inaczej na podobne pytania.

Białowłosy milczał czas jakiś, patrząc na gońca badawczo. Miał nienaturalnie bladą twarz i dziwne ciemne oczy.

— Królewska wola — powiedział wreszcie nieprzyjemnym, lekko chrapliwym głosem — zapewne każe ci się spieszyć? Zapewne pilno ci w drogę?

— A wam co do tego? Kim to jesteście, by mnie popędzać?

— Jestem nikim — białowłosy uśmiechnął się paskudnie. - I nie popędzam cię. Ale na twoim miejscu odjechałbym stąd jak najszybciej. Nie chciałbym, by stało ci się coś złego.

Na takie stwierdzenia Aplegatt również miał wypraktykowaną odpowiedź. Krótką i węzłowatą. Niezaczepną i spokojną — ale dobitnie przypominającą, komu służy goniec królewski i co grozi temu, kto odważyłby się tknąć gońca. Ale w głosie białowłosego było coś, co powstrzymało Aplegatta przed udzieleniem zwykłej odpowiedzi.

— Muszę dać wytchnąć koniowi, panie. Godzinę, może dwie.

— Rozumiem — kiwnął głową białowłosy, po czym uniósł głowę, zdając się nadsłuchiwać dobiegających z zewnątrz odgłosów. Aplegatt również nadstawił ucha, ale słyszał tylko świerszcze.

— Odpoczywaj więc — powiedział białowłosy, poprawiając pas miecza, skośnie przecinający pierś. - Ale nie wychodź na podwórze. Cokolwiek by się działo, nie wychodź.

Aplegatt powstrzymał się od pytań. Instynktownie czuł, że tak będzie lepiej. Pochylił się nad miską i wznowił łowienie nielicznych pływających w zupie skwarek. Gdy podniósł głowę, białowłosego nie było już w izbie.

Po chwili na podwórzu zarżał koń, zastukały kopyta.

Do zajazdu weszło trzech mężczyzn. Na ich widok karczmarz zaczął szybciej wycierać kufel. Kobieta z niemowlęciem bliżej przysunęła się do drzemiącego męża, zbudziła go szturchańcem. Aplegatt nieznacznie przyciągnął ku sobie zydel, na którym leżały jego pas i kord.

Mężczyźni podeszli do szynkwasu, bystrymi spojrzeniami obrzucając i taksując gości. Szli wolno, pobrzękując ostrogami i bronią.

— Powitać waszmościów — karczmarz odchrząknął i od-kaszlnął. - Czymże służyć mogę?

— Gorzałką — powiedział jeden, niski i krępy, z długimi jak u małpy rękami, uzbrojony w dwie zerrikańskie szable, wiszące na krzyż na plecach. - Łykniesz, Profesor?

— Pozytywnie chętnie — zgodził się drugi mężczyzna, poprawiając osadzone na haczykowatym nosie okulary ze szlifowanych, niebieskawo zabarwionych kryształów, oprawnych w złoto. - Byleby trunek nie był fałszowany żadnymi ingrediencjami.

Karczmarz nalał. Aplegatt zauważył, że ręce trzęsły mu się lekko. Mężczyźni oparli się plecami o szynkwas, bez pośpiechu pociągali z glinianych czareczek.

— Mości gospodarzu — odezwał się nagle ten w okularach. - Suponuję, że przejeżdżały tędy niedawno dwie damy, zmierzające intensywnie w kierunku Gors Velen?

— Tędy różni jeżdżą — bąknął gospodarz.

— Inkryminowanych dam — rzekł wolno okularnik — nie mógłbyś nie zauważyć. Jedna z nich jest czarnowłosa i ekstraordynaryjnie urodziwa. Dosiada wronego źrebca. Druga, młodsza, jasnowłosa i zielonooka, wojażuje na jabłkowitej klaczce. Były tu?

— Nie — uprzedził karczmarza Aplegatt, czując nagle zimno na plecach. - Nie było.

Szaropióre niebezpieczeństwo. Gorący piasek…

— Goniec?

Aplegatt kiwnął głową.

— Skąd i dokąd?

— Skąd i dokąd królewska dola pogna.

— Niewiast, o które indagowałem, na trakcie akcydentalnie nie napotkałeś?

— Nie.

— Coś szybko zaprzeczasz — warknął trzeci mężczyzna, wysoki i chudy niby tyka. Włosy miał czarne i błyszczące, jakby wysmarowane tłuszczem. - A nie zda mi się, byś pamięć wytężał nadto.

— Zostaw, Heimo — machnął ręką okularnik. - To goniec. Nie czyń subiekcji. Jakie miano nosi ta stacja, gospodarzu?

— Anchor.

— Do Gors Velen jaki dystans?

— Hę?

— Ile mil?

— Jam mil nie mierzył. Ale będzie ze trzy dni jazdy…

— Konno?

— Koleśno.

— Hej — zawołał nagle półgłosem ten krępy, prostując się i wyglądając na podwórze przez szeroko otwarte drzwi. - Rzuć no okiem, Profesor. Co to za jeden? Czy to aby nie…

Okularnik też wyjrzał na podwórze, a twarz skurczyła mu się nagle.

— Tak — syknął. - To pozytywnie on. Poszczęściło się nam jednakowoż.

— Poczekamy, aż wejdzie?

— On nie wejdzie. Widział nasze konie. — Wie, że my…

— Zamilknij, Yaxa. On coś mówi.

— Macie wybór — rozległ się z podwórza lekko chrapliwy, ale donośny głos, który Aplegatt rozpoznał natychmiast. - Jeden z was wyjdzie i powie mi, kto was najął. Wtedy odjedziecie stąd bez kłopotów. Albo wyjdziecie wszyscy trzej. Czekam.

— Sukinsyn… — warknął czarnowłosy. - Wie. Co robimy? Okularnik wolnym ruchem odstawił czarkę na szynkwas.

— To, za co nam zapłacono.

Popluł na dłoń, poruszył palcami i dobył miecza. Na ten widok dwaj pozostali również obnażyli klingi. Gospodarz rozwarł usta do krzyku, ale zamknął je prędko pod zimnym spojrzeniem sponad niebieskich okularów.

— Siedzieć tu wszyscy — syknął okularnik. - I ani mru-mru. Heimo, gdy się zacznie, postaraj się zajść go od tyłu. No, chłopcy, z fartem. Wychodzimy.

Zaczęło się natychmiast, gdy wyszli. Stęknięcia, tupot nóg, szczęk brzeszczotów. A potem krzyk. Taki, od którego włosy stają dęba.

Gospodarz zbielał na twarzy, kobieta z podkrążonymi oczami krzyknęła głucho, oburącz przyciskając oseska do piersi. Kot na zapiecku skoczył na równe nogi, wygiął grzbiet, ogon zjeżył mu się jak szczotka. Aplegatt szybko wsunął się z krzesłem w kąt. Kord miał na kolanach, ale nie dobywał go z pochwy.

Z podwórza znowu łomot nóg o deski, świst i szczęk kling.

— Ach, ty… — krzyknął ktoś dziko, a w krzyku tym, choć zakończonym plugawym wyzwiskiem, było więcej rozpaczy niż wściekłości. - Ty…

Świst klingi. I natychmiast po tym wysoki, przeszywający wrzask, zdający się drzeć powietrze na strzępy. Łomot, jakby na deski runął ciężki worek ziarna. Od koniowiązu stuk kopyt, rżenie przerażonych koni.

Na deskach znowu łomot, ciężkie, szybkie kroki biegnącego. Kobieta z oseskiem przytuliła się do męża, gospodarz wparł plecy w ścianę. Aplegatt dobył korda, nadal kryjąc broń pod blatem stołu. Biegnący człowiek zmierzał wprost do zajazdu, było jasne, że za moment stanie w drzwiach. Ale nim stanął w drzwiach, syknęła klinga.

Człowiek wrzasnął, a zaraz po tym wtoczył się do środka. Wydawało się, że padnie na próg, ale nie padł. Postąpił kilka chwiejnych, spowolnionych kroków i dopiero wówczas ciężko runął na środek izby, wzbijając kurz nagromadzony w szparach podłogi. Upadł na twarz, bezwładnie, przygniatając ręce i kurcząc nogi w kolanach. Kryształowe okulary ze stukiem upadły na deski, stłukły się w niebieską kaszę. Spod nieruchomego już ciała jęła wyrastać ciemna, połyskliwa kałuża.

Nikt się nie poruszył. Ani nie krzyknął.

Do izby wszedł białowłosy.

Miecz, który trzymał w ręku, zręcznie wsunął do pochwy na plecach. Zbliżył się do kontuaru, nawet spojrzeniem nie zaszczycając leżącego na podłodze trupa. Gospodarz skurczył się.

— Niedobrzy ludzie… — powiedział chrapliwie białowłosy. - Niedobrzy ludzie umarli. Gdy przyjedzie bajlif, może się okazać, że była nagroda za ich głowy. Niech z nią zrobi, co uważa za stosowne.

Gospodarz skwapliwie pokiwał głową.

— Może się też zdarzyć — podjął po chwili białowłosy — że o los tych niedobrych ludzi zapytają ich kamraci albo druhowie. Tym rzeknij, że pokąsał ich Wilk. Biały Wilk. I dodaj, żeby często oglądali się za siebie. Pewnego dnia obejrzą się i zobaczą Wilka.

Gdy po trzech dniach Aplegatt dotarł do bram Tretogoru, było już dobrze po północy. Wściekł się, bo zmitrężył nad fosą i zdarł sobie gardło — strażnicy spali bezbożnie i ociągali się z otwarciem wrót. Ulżył sobie i sklął ich sumiennie, do suchej nitki i do trzeciego pokolenia wstecz. Później z przyjemnością przysłuchiwał się, jak zbudzony dowódca warty o całkiem nowe szczegóły uzupełnia zarzuty, które on postawił matkom, babkom i prababkom knechtów. Oczywiście, o dostaniu się nocą do króla Vizimira nie mógł nawet marzyć. Było mu to zresztą po myśli — liczył, że wyśpi się do jutrzni, do porannego dzwonu. Był w błędzie. Miast wskazać mu miejsce do odpoczynku, bez zwłoki zaprowadzono go do kordegardy. W izbie nie czekał na niego grododzierżca, ale ten drugi, wielgachny i gruby. Aplegatt znał go — był to Dijkstra, zaufany króla Redanii. Dijkstra — goniec wiedział o tym — był uprawniony do wysłuchania wiadomości przeznaczonej wyłącznie dla uszu króla. Aplegatt wręczył mu listy.

— Ustne posłanie masz?

— Mam, panie.

— Gadaj.

— Demawend do Vizimira — wyrecytował Aplegatt, przymykając oczy. - Pierwsze: przebierańcy gotowi na drugą noc po lipcowym nowiu. Dopilnuj, żeby Foltest nie skrewił. Drugie: zjazdu Mądrali na Thanedd własną obecnością nie zaszczycę i tobie to samo radzę. Trzecie: Lwiątko nie żyje.

Dijkstra skrzywił się lekko, pobębnił palcami po stole.

— Tutaj masz listy dla króla Demawenda. A posłanie ustne… Nadstaw dobrze uszu i wytęż pamięć. Powtórzysz twemu królowi słowo w słowo. Tylko jemu, nikomu innemu. Nikomu, pojmujesz?

— Pojmuję, panie.

— Wiadomość jest taka: Vizimir do Demawenda. Przebierańców koniecznie wstrzymać. Ktoś zdradził. Płomień zgromadził armię w Dol Angra i tylko czeka na pretekst. Powtórz.

Aplegatt powtórzył.

— Dobrze — kiwnął głową Dijkstra. - Wyruszysz, gdy tylko słońce wzejdzie.

— Od pięciu dni jestem na trakcie, wielmożny panie — goniec potarł zadek. - Przespać by się choć do przedpołudnia… Zezwolicie?

— Czy twój król, Demawend, sypia teraz w nocy? Czy ja sypiam? Za samo takie pytanie powinienieś wziąć w pysk, chłopie. Jeść ci dadzą, potem rozprostuj nieco kości na sianie. A przed słonkiem wyruszysz. Kazałem, by ci dali rasowego ogierka, zobaczysz, niesie niby wicher. I nie krzyw gęby. Naści jeszcze sakieweczkę z ekstra premią, żebyś nie gadał, że z Vizimira skąpiradło.

8
{"b":"88197","o":1}