Giselher nigdy nie dowiedział się, dlaczego elfy skazały Aenyeweddien na banicję, za jakie przewiny skazały ją na śmierć — bo dla wolnej elfki wyrokiem śmierci była samotność w wąskim pasie ziemi niczyjej, dzielącym Wolny Starszy Lud od ludzi. Samotna elfka musi zginąć. Jeśli nie znajdzie towarzysza.
Aenyeweddien znalazła towarzysza. Jej imię, znaczące w wolnym przekładzie „Dziecię ognia", było dla Giselhera za skomplikowane i za poetyczne. Nazywał ją Iskrą.
Mistle pochodziła z bogatej szlacheckiej rodziny z grodu Thurn w Północnym Maecht. Jej ojciec, wasal księcia Rudigera, wstąpił do powstańczej armii, dał się pobić i zaginą} bez wieści. Kiedy ludność Thurn uciekała z miasta na wieść o nadciągającej ekspedycji karnej, o osławionych Pacyfikatorach z Gemmery, rodzina Mistle uciekła również, a Mistle zagubiła się w ogarniętym paniką tłumie. Wystrojona i delikatna panieneczka, którą od najmłodszych lat noszono w lektyce, nie była w stanie dotrzymać kroku uciekinierom. Po trzech dniach samotnej tułaczki wpadła w łapy ciągnących za Nilfgaardczykami łowców ludzi. Dziewczęta poniżej siedemnastu lat były w cenie. Jeżeli były nie tknięte. Łowcy nie tknęli Mistle, sprawdziwszy wcześniej, czy jest nie tknięta. Po tym sprawdzaniu Mistle przeszlochała całą noc.
W dolinie rzeki Veldy karawana łowców została rozgromiona i wybita do nogi przez bandę nilfgaardzkich maruderów. Zabito wszystkich łowców i niewolników płci męskiej. Oszczędzono tylko dziewczęta. Dziewczęta nie wiedziały, dlaczego je oszczędzono. Nieświadomość ta nie trwała długo.
Mistle była jedyną, która przeżyła. Z rowu, do którego ją wrzucono, nagą, pokrytą siniakami, plugastwem, błotem i zeskorupiałą krwią, wyciągnął ją Asse, syn wiejskiego kowala, tropiący Nilfgaardczyków od trzech dni, oszalały z chęci zemsty za to, co maruderzy zrobili z jego ojcem, matką i siostrami, a na co on musiał patrzeć ukryty w konopiach.
Spotkali się wszyscy jednego dnia na obchodach Lammas, Święta Żniw, w jednej z wiosek w Geso. Wojna i nędza podówczas jeszcze nie zawadziły zanadto o kraj nad górną Veldą — wieśniacy tradycyjnie, huczną zabawą i tańcem, świętowali początek Miesiąca Sierpu.
Nie szukali się długo w rozbawionym tłumie. Zbyt wiele ich wyróżniało. Zbyt wiele mieli ze sobą wspólnego. Łączyło ich zamiłowanie do krzykliwego, kolorowego, fantazyjnego stroju, do zrabowanych błyskotek, pięknych koni, mieczy, których nie odpinali nawet do tańca. Wyróżniała ich arogancja i buta, pewność siebie, drwiąca zadzierzystość i gwałtowność.
I pogarda.
Byli dziećmi czasu pogardy. I tylko pogardę mieli dla innych. Liczyła się dla nich tylko siła. Sprawność we władaniu bronią, której prędko nabyli na gościńcach. Zdecydowanie. Szybki koń i ostry miecz.
I towarzysze. Kumple. Druhowie. Bo ten, kto jest sam, musi zginąć — z głodu, od miecza, od strzały, od chłopskich kłonic, od stryczka, w pożarze. Kto jest sam, ten ginie — zadźgany, zatłuczony, skopany, splugawiony, jak zabawka przekazywany z rąk do rąk.
Spotkali się na Święcie Żniw. Ponury, czarny, tykowaty Giselher. Chudy, długowłosy Kayleigh ze złymi oczami i ustami ułożonymi w paskudny grymas. Reef wciąż mówiący z nilfgaardzkim akcentem. Wysoka, długonoga Mistle z ostrzyżonymi, sterczącymi jak szczotka włosami koloru słomy. Wielkooka i kolorowa Iskra, wiotka i zwiewna w tańcu, szybka i mordercza w walce, o wąskich wargach i drobnych elfich ząbkach. Barczysty Asse z jasnym, kręcącym się puchem na brodzie.
Hersztem został Giselher. A przezwali się Szczurami. Ktoś ich kiedyś tak nazwał, a im się to spodobało.
Rabowali i mordowali, a ich okrucieństwo stało się przysłowiowe.
Początkowo nilfgaardzcy prefekci lekceważyli ich. Pewni byli, że wzorem innych band rychło padną ofiarą skoncentrowanego działania rozwścieczonego chłopstwa, że wyniszczą i wyrżną się sami, gdy ilość zgromadzonego łupu zmusi chciwość do triumfu nad bandycką solidarnością. Prefekci mieli słuszność w stosunku do innych szajek, ale mylili się co do Szczurów. Bo Szczury, dzieci pogardy, gardziły łupem. Napadały, rabowały i zabijały dla rozrywki, a zagrabione z wojskowych transportów konie, bydło, ziarno, paszę, sól, dziegieć i sukno rozdawały po wsiach. Garściami złota i srebra płaciły krawcom i rzemieślnikom za to, co kochały ponad wszystko — broń, strój i ozdoby. Obdarowywani karmili ich, poili, gościli i ukrywali, i nawet smagani do krwi przez Nilfgaardczyków i Nissirów, nie zdradzali Szczurzych kryjówek i szlaków.
Prefekci wyznaczyli wysoką nagrodę — i początkowo znaleźli się tacy, którzy połaszczyli się na nilfgaardzkie złoto. Ale nocami chałupy donosicieli stawały w płomieniach, a uciekający z pożaru marli od rozmigotanych kling krążących wśród dymu widmowych jeźdźców. Szczury atakowały po szczurzemu. Cicho, zdradziecko, okrutnie. Szczury uwielbiały zabijać.
Prefekci sięgnęli po wypróbowane przeciw innym bandom sposoby — kilkakrotnie próbowali wkręcić między Szczury zdrajcę. Nie powiodło się. Szczury nie akceptowały nikogo. Zwarta i zbratana szóstka stworzona przez czas pogardy nie chciała obcych. Pogardzała nimi.
Do dnia, w którym zjawiła się zwinna jak akrobatka, szarowłosa małomówna dziewczyna, o której Szczury nie wiedziały niczego.
Oprócz tego, że była taka, jak oni niegdyś, jak każde z nich. Samotna i pełna żalu, żalu za tym, co zabrał jej czas pogardy.
A w czasach pogardy ten, kto jest sam, musi zginąć.
Giselher, Kayleigh, Reef, Iskra, Mistle, Asse i Falka. Prefekt z Amarillo zdziwił się niepomiernie, gdy doniesiono mu, że Szczury grasują w siódemkę.
*****
— Siedmioro? — zdziwił się prefekt z Amarillo, patrząc na żołnierza z niedowierzaniem. - Siedmioro ich było, nie sześcioro? Pewien jesteś?
- Żebym tak zdrów był — powiedział niewyraźnie jedyny ocalały z masakry żołnierz.
Życzenie było jak najbardziej na miejscu — głowę i połowę twarzy wojaka spowijały brudne, przesiąknięte krwią bandaże. Prefekt, który był w niejednej bitwie, wiedział, że żołnierz dostał mieczem z góry — samym końcem brzeszczotu, ciosem od lewej, ciosem celnym, precyzyjnym, wymagającym wprawy i szybkości, wymierzonym w prawe ucho i policzek, w miejsca nie chronione ani szyszakiem, ani żelaznym kołnierzem.
— Opowiadaj.
— Szliśmy brzegiem Veldy w stronę Thurn — zaczął żołnierz. - Był rozkaz, by konwojować jeden z transportów pana Evertsena ciągnący na południe. Napadli na nas przy zwalonym moście, gdyśmy się przez rzekę przeprawiali. Jeden wóz ugrzązł, tedy wyprzęgliśmy konie z drugiego, by go wyciągnąć. Reszta konwoju pojechała, jam został z pięcioma i z komornikiem. I wtedy nas obskoczy-li. Komornik, nim go ubili, zdążył krzyknąć, że to Szczury, a potem już siedli naszym na kark… I wysiekli ich do nogi. Gdym to zobaczył…
— Gdyś to zobaczył — skrzywił się prefekt — dałeś koniowi ostrogę. Ale za późno, by uratować skórę.
— Dopadła mnie — spuścił głowę żołnierz — właśnie ta siódma, com jej z początku nie widział. Dziewuszka. Prawie dzieciak. Myślałem, zostawili ją Szczury z tyłu, bo młoda i niedoświadczona…
Gość prefekta wysunął się z cienia, w którym siedział.
— To była dziewczyna? — spytał. - Jak wyglądała?
— Jak oni wszyscy. Wymalowana i wyszminkowana niby elfka, barwna jak papuga, wystrojona w błyskotki, w aksamit i brokaty, w czapeczce z piórkami…
— Jasnowłosa?
— Chyba, panie. Gdym ją zobaczył, naleciałem koniem, myśląc, choć ją jedną usiekę za towarzyszów, krwią za krew odpłacę… Od prawej ją zaszedłem, by snadniej ciąć… Jak to uczyniła* nie wiem. Alem chybił jej. Jakbym widmo albo zjawę ciał… Nie wiem, jak ta diablica to uczyniła… Chociażem się zastawił, dostała mnie zza zastawy. Prosto w gębę… Panie, ja pod Sodden byłem, pod Aldersbergiem byłem. A nynie od dziewki wypindrzonej pamiątka na gębie na całe życie…
— Ciesz się, że żyjesz — burknął prefekt, patrząc na swego gościa. - I ciesz się, że cię posieczonego na przeprawie znaleziono. Będziesz teraz za bohatera robił. Gdybyś bez walki zwiał, gdybyś bez pamiątki na gębie meldował mi o stracie ładunku i koni, wnet byś na stryczku piętą o piętę stukał! No, odmaszerować. Do lazaretu.
Żołnierz wyszedł. Prefekt odwrócił się w stronę gościa.
— Sami widzicie, wielmożny panie koroner, że nielekka tutaj służba, że nie ma spokoju, że pełne ręce roboty. Wy tam, w stolicy, myślicie, że w Prowincjach bąki się zbija, piwo żłopie, dziewki maca i łapówki bierze. O tym, żeby ludzi albo grosza więcej podesłać, nikt nie pomyśli, tylko rozkazy się śle: daj, zrób, znajdź, wszystkich na nogi postaw, od jutrzni do zmroku lataj… A tu łeb pęka od własnych kłopotów. Takich band jak Szczury grasuje tu z pięć albo sześć. Prawda, Szczury najgorsze, ale nie ma dnia…
— Dosyć, dosyć — wydął wargi Stefan Skellen. - Wiem, czemu ma służyć to wasze biadolenie, panie prefekcie. Ale darmo biadolicie. Z danych rozkazów nikt was nie zwolni, nie liczcie na to. Szczury nie Szczury, bandy nie bandy, macie nadal prowadzić poszukiwania. Wszystkimi dostępnymi środkami, aż do odwołania. To rozkaz cesarza.
— Szukamy od trzech tygodni — skrzywił się prefekt. - Nie bardzo zresztą wiedząc, kogo czy czego szukamy, zjawy, ducha czy igły w stogu siana. A skutek jaki? Tylko mi paru ludzi przepadło bez wieści, ani chybi przez buntowników lub brygantów ubitych. Powiadam wam raz jeszcze, panie koroner, jeśli do tej pory nie znaleźliśmy tej waszej dziewczyny, to już nie znajdziemy. Jeśli nawet taka tu była, w co wątpię. Chyba że…
Prefekt urwał, zastanowił się, patrząc na koronera spode łba.
— Ta dziewka… Ta siódma, która ze Szczurami jeździ… Puszczyk lekceważąco machnął ręką, starając się, by jego gest i mina wypadły przekonywająco.
— Nie, panie prefekcie. Nie wypatrujcie zbyt łatwych rozwiązań. Wysztafirowana półelfka czy inna bandytka w brokatach to z pewnością nie ta dziewczyna, o którą nam chodzi. To z pewnością nie ona. Kontynuujcie poszukiwania. To rozkaz.
Prefekt naburmuszył się, spojrzał w okno.
— A z tą bandą — dodał pozornie obojętnym głosem koroner cesarza Emhyra, Stefan Skellen zwany Puszczykiem — z tymi Szczurami, czy jak im tam… Zróbcie z nimi porządek, panie prefekcie. W Prowincji powinien zapanować ład. Weźcie się do roboty. Wyłapać i powiesić, bez korowodów i ceregieli. Wszystkich.