Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nocne niebo przeorała nagle wstęga błyskawicy, wśród skał i ostów zawył wicher. Jednorożec zarżał przenikliwie i stanął dęba. Ogień buchnął w górę, eksplodował. Nazbierane patyki i łodygi dawno już zwęgliły się, teraz płonęła sama skała. Ale Ciri nie zwróciła na to uwagi. Czuła moc. Widziała tylko ogień. Słyszała tylko ogień.

Możesz wszystko, szentały płomienie, posiadłaś naszą moc, możesz wszystko. Świat jest u twoich stóp. Jesteś wielka. Jesteś potężna.

Wśród płomieni postać. Wysoka młoda kobieta o długich, prostych kruczoczarnych włosach. Kobieta śmieje się, dziko, okrutnie, ogień szaleje dokoła niej.

Jesteś potężna! Ci, którzy cię skrzywdzili, nie wiedzieli, z kim zadzierają! Zemścij się! Odpłać im! Odpłać im wszystkim! Niech drżą ze strachu u twoich stóp, niech szczękają zębami, nie śmiejąc spojrzeć w górę, na twoją twarz! Niech skamlą o litość! Ale ty nie znaj litości! Odpłać im! Odpłać wszystkim i za wszystko! Zemsta!

Za plecami czarnowłosej ogień i dym, w dymie rzędy szubienic, szeregi pali, szafoty i rusztowania, góry trupów. To trupy Nilfgaardczyków, tych, którzy zdobyli i plądrowali Cintrę, którzy zabili króla Eista i jej babkę Calanthe, ci, którzy mordowali ludzi na ulicach miasta. Na szubienicy kołysze się rycerz w czarnej zbroi, stryczek skrzypi, dookoła wisielca kłębią się wrony próbujące wy-dziobać mu oczy przez szpary skrzydlatego hełmu. Dalsze szubienice ciągną się aż po horyzont, wiszą na nich Scoia'tael, ci, którzy zabili Paulie Dahlberga w Kaedwen, i ci, którzy ścigali ją na wyspie Thanedd. Na wysokim palu podryguje czarodziej Vilgefortz, jego piękna, oszukańczo szlachetna twarz jest skurczona i sinoczarna od męki, ostry i zakrwawiony koniec pala wyziera mu z obojczyka… Inni czarodzieje z Thanedd klęczą na ziemi, ręce mają skrępowane na plecach, a zaostrzone pale już czekają…

Słupy obłożone wiązkami chrustu wznoszą się aż po gorejący, poznaczony wstęgami dymu horyzont. Przy najbliższym słupie, przykrępowana łańcuchami, stoi Triss Merigold… Dalej Margarita Laux-Antille… Matka Nenneke… Jarre… Fabio Sachs…

Nie. Nie. Nie.

Tak, krzyczy czarnowłosa, śmierć wszystkim, odpłać im wszystkim, pogardzaj nimi! Oni wszyscy skrzywdzili cię albo chcieli cię skrzywdzić! Mogą kiedyś zechcieć cię skrzywdzić! Pogardzaj nimi, bo nadszedł nareszcie czas pogardy! Pogarda, zemsta i śmierć! Śmierć całemu światu! Śmierć, zagłada i krew!

Krew na twoim ręku, krew na twej sukience…

Zdradzili cię! Oszukali! Skrzywdzili! Teraz masz moc, mścij się!

Usta Yennefer są pocięte i rozbite, broczą krwią, na jej rękach i nogach okowy, ciężkie łańcuchy przymocowane do mokrych i brudnych ścian lochu. Zgromadzony dookoła szafotu tłum wrzeszczy, poeta Jaskier kładzie głowę na pniu, błyska w górze ostrze katowskiego topora. Zgromadzeni pod szafotem ulicznicy rozwijają chustę, by złapać na nią krew… Wrzask tłumu głuszy uderzenie, od którego trzęsie się rusztowanie…

Zdradzili cię! Okłamali i oszukali! Wszyscy! Byłaś dla nich marionetką, byłaś kukiełką na patyku! Wykorzystali cię! Skazali na głód, na palące słońce, na pragnienie, na poniewierkę, na samotność! Nadszedł czas pogardy i zemsty! Masz moc! Jesteś potężna! Niech cały świat zadrży przed tobą! Niech cały świat zadrży przed Starszą Krwią!

Na szafot wprowadzają wiedźminów — Yesemira, Eskela, Coena, Lamberta. I Geralta… Geralt słania się na nogach, jest cały we krwi…

— Nie!!!

Dookoła niej ogień, za ścianą płomieni dzikie rżenie, jednorożce stają dęba, potrząsają głowami, biją kopytami. Ich grzywy są jak postrzępione bojowe sztandary, ich rogi są długie i ostre jak miecze. Jednorożce są wielkie, wielkie jak rycerskie konie, znacznie większe od jej Konika. Skąd się tu wzięły? Skąd wzięło się ich tu aż tyle? Płomień z rykiem strzela w górę. Czarnowłosa kobieta unosi ręce, na jej rękach jest krew. Jej włosy rozwiewa żar.

Płoń, płoń, Falka!

— Precz! Odejdź! Nie chcę ciebie! Nie chcę twojej mocy! Płoń, Falka!

— Nie chcę!

Chcesz! Pragniesz! Pragnienie i żądza wrą w tobie jak płomień, rozkosz zniewala cię! Tb jest potęga, to jest moc, to jest władza! To najrozkoszniejsza z rozkoszy świata!

Błyskawica. Grom. Wiatr. Łomot kopyt i rżenie szalejących dookoła ognia jednorożców.

— Nie chcę tej mocy! Nie chcę! Wyrzekam się jej!

Nie wiedziała, czy to ogień przygasł, czy to jej pociemniało w oczach. Upadła, czując na twarzy pierwsze krople deszczu.

*****

Istocie należy odebrać istnienie. Nie można pozwolić, by istniała. Istota jest groźna. Potwierdzenie.

Przeczenie. Istota nie przywołała Mocy dla siebie. Uczyniła to, by ratować Ihuarraquax. Istota współczuje. To dzięki Istocie Ihuarraquax jest znowu wśród nas.

Ale Istota ma Moc. Jeśli zechce ją wykorzystać…

Nie będzie mogła jej wykorzystać. Nigdy. Wyrzekła się jej. Wyrzekła się Mocy. Całkowicie. Moc odeszła. To bardzo dziwne…

Nigdy nie zrozumiemy Istot.

I nie trzeba ich rozumieć! Odbierzmy Istocie istnienie. Zanim będzie za późno. Potwierdzenie.

Przeczenie. Odejdźmy stąd. Zostawmy Istotę. Pozostawmy ją jej przeznaczeniu.

*****

Nie wiedziała, jak długo leżała na kamieniach, wstrząsana dreszczem, zapatrzona w niebo zmieniające kolory. Było na przemian ciemno i jasno, zimno i gorąco, a ona leżała, bezsilna, wysuszona i pusta jak tamto truchełko, tamten trupek gryzonia, wyssany i wyrzucony z leja.

Nie myślała o niczym. Była samotna, była pusta. Nie miała już nic i nie czuła w sobie niczego. Nie było pragnienia, głodu, zmęczenia, strachu. Zginęło wszystko, nawet wola przetrwania. Była tylko wielka, zimna, przeraźliwa pustka. Czuła tę pustkę całym jestestwem, każdą komórką organizmu.

Czuła krew na wewnętrznej strome ud. Było jej to obojętne. Była pusta. Straciła wszystko.

Niebo zmieniało kolory. Nie poruszała się. Czy w pustce poruszanie się miało jakikolwiek sens?

Nie poruszyła się, gdy dokoła niej załomotały kopyta, zadzwoniły podkowy. Nie zareagowała na głośne okrzyki i nawoływania, na podniecone głosy, na parskanie koni. Nie poruszyła się, gdy chwyciły ją twarde, silne ręce. Podniesiona, obwisła bezwładnie. Nie zareagowała na szarpania i potrząsania, na ostre, gwałtowne pytania. Nie rozumiała ich i nie chciała rozumieć.

Była pusta i obojętna. Obojętnie przyjęła wodę, tryskającą jej na twarz. Gdy przystawiono jej manierkę do ust, nie zakrztusiła się. Piła. Obojętnie.

Później też była obojętna. Wciągnięto ją na łęk. Krocze było tkliwe i bolało. Dygotała, więc okręcono ją derką. Była bezwładna i miękka, leciała przez ręce, więc przywiązano ją pasem do siedzącego za nią jeźdźca. Jeździec śmierdział potem i uryną. Było jej to obojętne.

Dokoła byli konni. Wielu konnych. Ciri patrzyła na nich obojętnie. Była pusta, straciła wszystko. Nic już nie miało znaczenia.

Nic.

Nawet to, że komenderujący konnymi rycerz miał na hełmie skrzydła drapieżnego ptaka.

54
{"b":"88197","o":1}