— Znam go? — poeta zabił komara na karku, zabrzdąkał na lutni, wpatrzony w czarne sylwetki wierzb nad stawem. - Nie, Bernie. Nie znam. Myślę, że nikt go nie zna. Ale coś się z nim dzieje, widzę to. Po co on tu przyjechał, do Hirundum? Żeby być bliżej wyspy Thanedd? A gdy wczoraj zaproponowałem mu wspólną jazdę do Gors Ve-len, skąd Thanedd widać, odmówił bez namysłu. Co go tu trzyma? Daliście mu jakieś intratne zlecenia?
— Gdzie tam — mruknął niziołek. - Szczerze powiem, wcale nie wierzę, żeby tu naprawdę jakiś potwór był. Tego dzieciaka, co w stawie utonął, mógł kurcz chwycić. Ale zaraz wszyscy w krzyk, że to utopiec albo kikimora i że trzeba wiedźmina wezwać… A pieniądze to mu takie nikczemne obiecali, że aż wstyd. A on co? Trzy noce po groblach łazi, w dzień śpi albo siedzi bez słowa, jak chochoł, na dzieciaki patrzy, na dom… Dziwne. Rzekłbym, osobliwe.
— Dobrze rzekłbyś.
Błysnęła błyskawica, oświetlając obejście i zabudowania farmy. Na moment zalśniły bielą ruiny elfiego pałacyku na końcu grobli. Po chwili nad sadami przetoczył się gruchot gromu. Zerwał się gwałtowny wiatr, drzewa i trzciny nad stawem zaszumiały i przygięły się, lustro wody zmarszczyło się i zmatowiało, najeżyło postawionymi sztorcem liśćmi nenufarów.
— Idzie jednak burza ku nam — farmer popatrzył w niebo. - Może ją magicy czarami odegnali od wyspy? Na Thanedd zjechało ich pono ze dwie setki… Jak myślisz, Jaskier, nad czym oni tam będą radzić, na tym ich zjeździe? Będzie z tego co dobrego?
— Dla nas? Wątpię — trubadur pociągnął kciukiem po strunach lutni. - Te zjazdy to zwykle rewia mody, plotki, okazja do obmów i wewnętrznych przepychanek. Kłótnie o to, czy upowszechniać magię, czy ją elitaryzować. Awantury pomiędzy tymi, którzy służą królom, i tymi, którzy wolą z daleka wywierać na królów presję…
— Ha — powiedział Bernie Hofmeier. - Coś mi się tedy widzi, że w czasie tego zjazdu będzie na Thanedd łyskać a grzmieć nie gorzej niż w czas burzy.
— Możliwe. Ale co to nas obchodzi?
— Ciebie nic — rzekł ponuro niziołek. - Bo ty jeno na lutni brzdąkasz i piejesz. Patrzysz na świat dokoła i tylko rymy widzisz i nuty. A nam tu jeno za ostatnią niedzielę konni dwa razy kapustę i rzepę kopytami stratowali. Wojsko goni za Wiewiórkami, Wiewiórki kluczą i zmykają, a jednym i drugim przez naszą kapustę droga wypada…
— Nie czas żałować kapusty, gdy płonie las — wyrecytował poeta.
— Ty, Jaskier — Bernie Hofmeier spojrzał na niego krzywo — jak coś powiesz, to nie wiadomo, płakać, śmiać się czy w rzyć cię kopnąć. Ja poważnie gadam! I to ci powiem, że paskudny nadszedł czas. Przy gościńcach pale, szubienice, na polanach i po duktach trupy, psiamać, ten kraj musiał tak chyba wyglądać za czasów Falki. I jak tu żyć? W dzień przyjadą królewscy ludzie i grożą, że za pomaganie Wiewiórkom wezmą nas w dyby. A nocą zjawiają się elfy i spróbuj im pomocy odmówić! Zaraz poetycznie obiecują, że zobaczymy, jak noc przybiera czerwone oblicze. Tacy poetyczni są, że wyrzygać się można. I tak nas wzięli w dwa ognie…
— Liczysz na to, że zjazd czarodziejów coś zmieni?
— A liczę. Sam powiedziałeś, że się wśród magików dwa stronnictwa przepierają. Bywało już drzewiej, że czarodzieje królów mitygowali, kładli kres wojnom i ruchawkom. Przecie to właśnie magicy pokój uczynili z Nilfgaardem trzy lata temu. To może i teraz…
Bernie Hofmeier umilkł, nadstawił ucha. Jaskier stłumił dłonią dźwięczące struny.
Z mroku na grobli wyłonił się wiedźmin. Szedł wolno w stronę domu. Znowu błysnęła błyskawica. Gdy zagrzmiało, wiedźmin był już przy nich, na ganku.
— No i jak, Geralt? — spytał Jaskier, by przerwać niezręczne milczenie. - Wytropiłeś szkaradę?
— Nie. To nie jest noc do tropienia. To niespokojna noc. Niespokojna… Zmęczony jestem, Jaskier.
— Usiądź więc, odetchnij.
— Nie zrozumiałeś mnie.
— W samej rzeczy — mruknął niziołek, patrząc w niebo i nasłuchując. - Niespokojna noc, niedobrego coś w powietrzu wisi… Zwierzaki tłuką się w oborze… A w tym wichrze krzyki słychać…
— Dziki Gon — powiedział cicho wiedźmin. - Pozamykajcie dobrze okiennice, panie Hofmeier.
— Dziki Gon? — przeraził się Bernie. - Widma?
— Bez obaw. Przejdzie wysoko. Latem zawsze przechodzi wysoko. Ale dzieci mogą się zbudzić, Gon przynosi senne koszmary. Lepiej zaniknąć okiennice.
— Dziki Gon — powiedział Jaskier, niespokojnie zerkając w górę — zwiastuje wojnę.
— Bzdura. Przesąd.
— Ale! Na krótko przed nilfgaardzkim atakiem na Cintrę…
— Cicho! — wiedźmin przerwał mu gestem, wyprostował się nagle, zapatrzony w ciemność.
— Co się…
— Konni.
— Psiakrew — syknął Hofmeier, zrywając się z ławy. -Nocą to mogą być tylko Scoia'tael…
— Jeden koń — przerwał mu wiedźmin, podnosząc z ławy miecz. — Jeden rzeczywisty koń. Reszta to widma z Gonu… Cholera, niemożliwe… Latem?
Jaskier też się zerwał, ale wstyd mu było uciekać, bo ani Geralt, ani Bernie nie sposobili się do ucieczki. Wiedźmin wydobył miecz i pobiegł w kierunku grobli, niziołek bez namysłu pospieszył za nim, uzbrojony w widły. Znowu błysnęło, na grobli zamajaczył galopujący koń. A za koniem podążało coś nieokreślonego, coś, co było nieregularnym, utkanym z mroku i poświaty kłębem, wirem, majakiem. Coś, co budziło paniczny strach, obrzydliwą, skręcającą trzewia grozę.
Wiedźmin krzyknął, wznosząc miecz. Jeździec zauważył go, przyspieszył galop, obejrzał się. Wiedźmin krzyknął raz jeszcze. Gruchnął grom.
Błysnęło, ale tym razem nie była to błyskawica. Jaskier ukucnął przy ławie i byłby pod nią wlazł, ale okazała się za niska. Bernie upuścił widły. Petunia Hofmeier, która wybiegła z domu, wrzasnęła.
Oślepiający błysk zmaterializował się w przejrzystą sferę, wewnątrz której zamajaczyła postać, w błyskawicznym tempie nabierając konturów i kształtów. Jaskier rozpoznał ją natychmiast. Znał te czarne rozburzone loki i obsydianową gwiazdę na aksamitce. Tym, czego nie znał i nigdy dotąd nie widział, była twarz. Twarz Furii i Wściekłości, twarz bogini Zemsty, Zagłady i Śmierci.
Yennefer uniosła rękę i wykrzyczała zaklęcie, z jej dłoni strzeliły z sykiem sypiące iskrami spirale, tnąc nocne niebo i tysiącem refleksów odbijając się na powierzchni stawów. Spirale wbiły się jak dziryty w ścigający samotnego jeźdźca kłąb. Kłąb zakotłował się, Jaskrowi wydało się, że słyszy upiorne krzyki, że widzi majaczące, koszmarne sylwetki widmowych koni. Widział to przez ułamek sekundy, bo kłąb nagle skurczył się, zwarł w kulę i pomknął w górę, w niebo, w pędzie wydłużając się i wlokąc za sobą podobny komecie ogon. Zapadła ciemność, rozświetlana tylko rozedrganym blaskiem latarni, trzymanej przez Petunię Hofmeier.
Jeździec wrył konia na dziedzińcu przed domem, sfrunął z siodła, zachwiał się. Jaskier natychmiast zorientował się, kto to jest. Nigdy dotąd nie widział tej szczupłej, szarowłosej dziewczyny. Ale natychmiast ją rozpoznał.
— Geralt… — powiedziała cicho dziewczyna. - Pani Yennefer… Przepraszam… Musiałam. Przecież wiesz…
— Ciri — powiedział wiedźmin. Yennefer zrobiła krok w stronę dziewczyny, zatrzymała się jednak. Milczała.
Do kogo podejdzie, pomyślał Jaskier. Żadne z nich, ani wiedźmin, ani czarodziejka, nie zrobią kroku ani gestu. Do kogo ona najpierw podejdzie? Do niego? Czy do niej?
Ciri nie podeszła do żadnego z nich. Nie umiała wybrać. Zemdlała więc.
*****
Dom był pusty, niziołek i cała jego rodzina wyruszyli do pracy o brzasku. Ciri udawała, że śpi, ale słyszała, jak Geralt i Yennefer wychodzą. Wyśliznęła się z pościeli, ubrała szybko, wymknęła cichaczem z izby, poszła za nimi do sadu.
Geralt i Yennefer skręcili na groblę między stawami bielącymi się nenufarem i żółcącymi grążelem. Ciri skryła się za zrujnowanym murem i obserwowała oboje przez szparę. Sądziła, że ów Jaskier, sławny poeta, którego wiersze wielokrotnie czytywała, jeszcze śpi. Ale myliła się. Poeta Jaskier nie spał. I nakrył ją na gorącym uczynku.
— Ej — powiedział, podchodząc znienacka i chichocząc. - Ładnie to tak, podpatrywać i podsłuchiwać? Więcej dyskrecji, mała. Pozwól im pobyć trochę ze sobą.
Ciri poczerwieniała, ale natychmiast zacięła usta.
— Po pierwsze, nie jestem mała — syknęła hardo. -A po drugie, to chyba im nie przeszkadzam, co? Jaskier spoważniał nieco.
— Chyba nie — powiedział. - Wydaje mi się nawet, że im pomagasz.
— Jak? W czym?
— Nie udawaj. Wczoraj, to było bardzo sprytne. Ale mnie nie udało ci się oszukać. Udałaś omdlenie, prawda?
— Prawda — mruknęła, odwracając twarz. - Pani Yennefer poznała się na tym, ale Geralt nie…
— Oboje zanieśli cię do domu. Ich ręce stykały się. Siedzieli przy twoim łóżku prawie do rana, ale nie powiedzieli do siebie ani słowa. Dopiero teraz zdecydowali się porozmawiać. Tam, na grobli, nad stawem. A ty zdecydowałaś się podsłuchiwać, o czym mówią… I podpatrywać ich przez dziurę w murze. Tak gwałtownie musisz wiedzieć, co oni tam robią?
— Oni tam nic nie robią — Ciri poczerwieniała lekko. -Trochę rozmawiają, i tyle.
— A ty — Jaskier usiadł na trawie pod jabłonią i oparł się plecami o pień, sprawdziwszy uprzednio, czy nie ma na nim mrówek lub liszek. - Ty chciałabyś wiedzieć, o czym rozmawiają, tak?
— Tak… Nie! A zresztą… Zresztą i tak nic nie słyszę. Są za daleko.
— Jeśli chcesz — zaśmiał się bard — to ci powiem.
— A ty niby skąd to możesz wiedzieć?
— Ha, ha. Ja, miła Ciri, jestem poetą. Poeci o takich sprawach wiedzą wszystko. Powiem ci jeszcze coś: poeci o takich sprawach wiedzą więcej niż same zaangażowane osoby.
— Akurat!
— Daję ci słowo. Słowo poety.
— Tak? No to… No to powiedz, o czym oni rozmawiają? Wyjaśnij mi, co to wszystko znaczy!
— Wyjrzyj jeszcze raz przez dziurę i zobacz, co robią.
— Hmm… — Ciri przygryzła dolną wargę, potem pochyliła się i zbliżyła oko do wyłomu. - Pani Yennefer stoi przy wierzbie… Obrywa listki i bawi się swoją gwiazdą… Nic nie mówi i nie patrzy w ogóle na Geralta… A Geralt stoi obok. Spuścił głowę. I coś mówi. Nie, milczy. Oj, minę ma… Ależ dziwną ma minę…