— Pozwolicie się przysiąść?
— Ależ oczywiście, dobrodziejko nasza — powiedział Boholt i czknął. - Siadajcie o tu, na kułbace. Rusz rzyć, Kennet, i podaj jaśnie czarodziejce kulbakę.
— Panowie tu o interesach, jak słyszę — Yennefer usiadła, wyciągając przed siebie zgrabne nogi w czarnych pończochach. - Beze mnie?
— Nie śmieliśmy — rzekł Yarpen Zigrin — niepokoić tak ważnej osoby.
— Ty, Yarpen — Yennefer zmrużyła oczy, obracając głowę w stronę krasnoluda — lepiej milcz. Od pierwszego dnia ostentacyjnie traktujesz mnie jak powietrze, więc rób tak dalej, nie przeszkadzaj sobie. Bo mnie to również nie przeszkadza.
— Co też wy, pani — Yarpen pokazał w uśmiechu nierówne zęby. - Niech mnie kleszcze oblezą, jeśli nie traktuję was lepiej niż powietrze. Powietrze, dla przykładu, zdarza mi się zepsuć, na co wobec was nie ośmieliłbym się żadną miarą.
Brodaci "chłopcy" zaryczeli gromkim śmiechem, ale ucichli natychmiast na widok sinej poświaty, jaka nagle otoczyła czarodziejkę.
— Jeszcze jedno słowo i z ciebie zostanie zepsute powietrze, Yarpen — powiedziała Yennefer głosem, w którym dźwięczał metal. - I czarna plama na trawie.
— W rzeczy samej — Boholt chrząknął, rozładowując ciszę, jaka zapadła. - Milcz, Zigrin. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pani Yennefer. Użaliła się dopiero co, że bez niej o interesach mówimy. Z tego wnoszę, że ma dla nas jakąś propozycję. Posłuchajmy, proszę waszmości, co to za propozycja. Byle tylko nie proponowała nam, że sama, czarami, ukatrupi smoka.
— A co? — Yennefer uniosła głowo. - Uważasz, że to niemożliwe, Boholt?
— Może i możliwe. Ale dla nas nieopłacalne, bo pewnie zażądalibyście wówczas połowy smoczego skarbca.
— Co najmniej — rzekła zimno czarodziejka.
— No, to sami widzicie, że to dla nas żaden interes. My, pani, jesteśmy biedni wojownicy, jeśli łup nam koło nosa przejdzie, to głód w oczy zagląda. My szczawiem i lebiodą się żywimy…
— Od święta tylko czasem świstak się trafi — wtrącił Yarpen Zigrin smutnym głosem.
— …wodą kryniczną popijamy — Boholt golnął sobie z gąsiorka i otrząsnął się z lekka. - Dla nas, pani Yennefer, wyjścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod płotem zamarznąć. A gospody kosztują.
— I piwo — dodał Niszczuka.
— I dziewki wszeteczne — rozmarzył się Zdzieblarz.
— Dlatego — Boholt popatrzył w niebo — sami, bez czarów i bez waszej pomocy, smoka ubijemy.
— Takiś pewien? Pamiętaj, że są granice możliwości, Boholt.
— Może i są, nigdy nie spotkałem. Nie, pani. Powtarzam, sami smoka ubijemy, bez żadnych czarów.
— Zwłaszcza — dodał Yarpen Zigrin — że czary też pewnikiem mają swoje granice możliwości, których, przeciwnie do naszych, nie znamy.
— Sam na to wpadłeś — spytała wolno Yennefer — czy ktoś ci to podpowiedział? Czy to nie obecność wiedźmina w tym zacnym gronie pozwala wam na takie zadufanie?
— Nie — rzekł Boholt, patrząc na Geralta, który zdawał się drzemać, leniwie wyciągnięty na derce, z siodłem pod głową. - Wiedźmin nic do tego nie ma. Posłuchajcie, wielmożna Yennefer. Złożyliśmy królowi propozycję, nie zaszczycił nas odpowiedzią. Myśmy cierpliwi, do rana zaczekamy. Jeśli król ugodę przybije, jedziemy dalej razem. Jeśli nie, my wracamy.
— My też — warknął krasnolud.
— Targów żadnych nie będzie — kontynuował Boholt. - Albo wóz, albo przewóz. Powtórzcie nasze słowa Niedamirowi, pani Yennefer. A wam to powiem — ugoda dobra też dla was, i dla Dorregaraya, o ile się z nim dogadacie. Nam, zważcie, smocze ścierwo niepotrzebne, jeno ogon weźmiemy. A reszta wasza będzie, tylko brać-wybierać. Nie poskąpimy wam ni zębów, ni mózgu, niczego, co wam potrzebne do czarodziejstwa.
— Oczywista — dodał Yarpen Zigrin, chichocząc. - Padlina będzie dla was, czarodziejów, nikt wam jej nie zabierze. Chyba że inne sępy.
Yennefer wstała, zarzucając płaszcz na ramię.
— Niedamir nie będzie czekał do rana — powiedziała ostro. - Zgadza się na wasze warunki już teraz. Wbrew, wiedzcie to, radzie mojej i Dorregaraya.
— Niedamir — wycedził powoli Boholt — objawia mądrość, która zadziwia u tak młodego króla. Bo dla mnie, pani Yennefer, mądrość to między innymi umiejętność puszczania mimo uszu głupich lub nieszczerych rad.
Yarpen Zigrin parsknął w brodę.
— Inaczej zaśpiewacie — czarodziejka wzięła się pod boki — gdy jutro smok was pochlasta, podziurawi i potrzaska piszczele. Będziecie mi buty lizać i skamleć o pomoc. Jak zwykle. Jak ja was dobrze znam, jak dobrze znam takich, jak wy. Do mdłości was znam.
Odwróciła się, odeszła w mrok, bez słowa pożegnania.
— Za moich czasów — rzekł Yarpen Zigrin — czarownicy siedzieli w wieżach, czytali uczone księgi i mieszali kopyścią w tyglach. Nie plątali się wojownikom pod nogami, nie wtrącali się w nasze sprawy. I nie kręcili tyłkiem przed oczami chłopów.
— Tyłek, szczerze rzekłszy, niczego sobie — powiedział Jaskier, strojąc lutnię. - Co, Geralt? Geralt? Hej, gdzie podział się wiedźmin?
— A co nas to obchodzi? — mruknął Boholt, dorzucając drewna do ognia. - Poszedł. Może za potrzebą, proszę waszmości. Jego rzecz.
— Pewnie — zgodził się bard i uderzył dłonią po strunach. - Zaśpiewać wam coś?
— A zaśpiewaj, cholera — powiedział Yarpen Zigrin i splunął. - Ale nie myśl, Jaskier, że dam ci za twoje beczenie choć szeląga. Tu, chłopie, nie królewski dwór.
— To widać — kiwnął głową trubadur.
— Yennefer.
Odwróciła się, jak gdyby zaskoczona, chociaż wiedźmie nie wątpił, że już z daleka słyszała jego kroki. Postawiła na ziemi drewniany ceberek, wyprostowała się, odgarnęła z czoła włosy wyzwolone spod złotej siateczki, krętymi lokami spadające na ramiona.
— Geralt.
Jak zwykle, nosiła tylko dwa kolory. Swoje kolory — czerń i biel. Czarne włosy, czarne, długie rzęsy każące zgadywać skryty pod nimi kolor oczu. Czarna spódnica, czarny, krótki kaftanik z białym, futrzanym kołnierzem. Biała koszula z najcieńszego lnu. Na szyi czarna aksamitka ozdobiona usianą diamencikami gwiazdą z obsydianu.
— Nic się nie zmieniłaś.
— Ty tez nie. - Skrzywiła wargi. - I w obu wypadkach jest to równie normalne. Lub, jak wolisz, równie nienormalne. W każdym razie, napomykanie o tym, choć może i stanowi niezły sposób na rozpoczęcie rozmowy, jest bezsensowne. Prawda?
— Prawda — kiwnął głową, patrząc w bok, w stronę namiotu Niedamira i ognisk królewskich łuczników przysłoniętych ciemnymi sylwetkami furgonów. Od strony dalszego ogniska dobiegał dźwięczny głos Jaskra śpiewającego "Gwiazdy nad traktem", jedną ze swych najbardziej udanych ballad miłosnych.
— Cóż, wstęp mamy zatem już za sobą — rzekła czarodziejka. - Słucham, co dalej.
— Widzisz, Yennefer…
— Widzę — przerwała ostro. - Ale nie rozumiem. Po co tutaj przyjechałeś, Geralt? Przecież nie z powodu smoka? Chyba pod tym względem nic się nie zmieniło?
— Nie. Nic się nie zmieniło.
— Po co więc, pytam, dołączyłeś do nas?
— Jeśli ci powiem, ze z twojego powodu, uwierzysz? Patrzyła na niego w milczeniu, a w jej błyszczących oczach było coś, co nie mogło się podobać.
— Uwierzę, czemu nie — powiedziała wreszcie. - Mężczyźni lubią spotkania ze swymi dawnymi kochankami, lubią ożywiać wspomnienia. Lubią wyobrażać sobie, ze niegdysiejsze miłosne uniesienia dają im coś w rodzaju dożywotniego prawa własności do partnerki. To dobrze wpływa na ich samopoczucie. Nie jesteś wyjątkiem. Mimo wszystko.
— Mimo wszystko — uśmiechnął się — masz rację, Yennefer. Twój widok znakomicie wpływa na moje samopoczucie. Innymi słowy, cieszę się, że cię widzę.
— I to wszystko? No, to powiedzmy, że i ja się cieszę. Nacieszywszy się, życzę dobrej nocy. Udaję się, widzisz, na spoczynek. Przedtem mam zamiar umyć się, a do tej czynności zwykłam się rozbierać. Oddal się zatem, by grzecznie zapewnić mi minimum dyskrecji.
— Yen — wyciągnął ku niej ręce.
— Nie mów tak do mnie! — syknęła wściekle, odskakując, a z palców, które wysunęła w jego stronę, sypnęły się błękitne i czerwone iskry. - A jeżeli mnie dotkniesz, wypalę ci oczy, draniu.
Wiedźmin cofnął się. Czarodziejka, uspokojona nieco, znowu odgarnęła włosy z czoła, stanęła przed nim z pięściami wspartymi o biodra.
— Ty co myślałeś, Geralt? Ze poplotkujemy wesoło, że powspominamy dawne czasy? Że może na zakończenie pogawędki pójdziemy razem na wóz i pokochamy się na kożuchach, ot tak, dla odświeżenia wspomnień? Co?
Geralt, nie będąc pewien, czy czarodziejka magicznie czyta w myślach, czy wyłącznie trafnie zgaduje, milczał, uśmiechając się krzywo.
— Te cztery lata zrobiły swoje, Geralt. Przeszło mi już, tylko i wyłącznie dlatego nie naplułam ci w oczy przy dzisiejszym spotkaniu. Ale niech cię nie zwiedzie moja uprzejmość.
— Yennefer…
— Milcz! Dałam ci więcej niż jakiemukolwiek mężczyźnie, łajdaku. Sama nie wiem, dlaczego właśnie tobie. A ty… O nie, mój drogi. Ja nie jestem dziwką ani przygodnie nadybaną w sieć elfką, którą można pewnego ranka porzucić, odejść, nie budząc, zostawiając na stole bukiecik fiołków. Którą można wystawić na pośmiewisko. Uważaj! Jeśli powiesz teraz chociaż słowo, pożałujesz!
Geralt nie powiedział ani słowa, bezbłędnie wyczuwając wrzącą w Yennefer złość. Czarodziejka ponownie odgarnęła z czoła nieposłuszne loki, spojrzała mu w oczy, z bliska.
— Spotkaliśmy się, trudno — rzekła cicho. - Nie będziemy robić z siebie widowiska dla wszystkich. Zachowajmy twarz. Udawajmy dobrych znajomych. Ale nie popełnij błędu, Geralt. Między tobą a mną nie ma już niczego. Niczego, rozumiesz? I ciesz się, bo oznacza to, że porzuciłam już pewne projekty, jakie jeszcze niedawno wobec ciebie miałam. Ale to wcale nie oznacza, że ci wybaczyłam. Ja ci nigdy nie wybaczę, wiedźminie. Nigdy.
Odwróciła się gwałtownie, chwyciła cebrzyk, rozpryskując wodę, odeszła za wóz.
Geralt odpędził brzęczącego nad uchem komara, wolno odszedł w stronę ogniska, przy którym rzadkimi oklaskami nagradzano właśnie występ Jaskra. Spojrzał na granatowe niebo ponad czarną, zębatą piłą szczytów. Miał ochotę się roześmiać. Nie wiedział, dlaczego.