Na moście, za zaporą, Vea ściągnęła wodze, koń zatańczył, zadudnił kopytami po balach. Dziewczyna, miotając warkoczami, krzyknęła przeszywająco.
— Słusznie, Vea! — odkrzyknął Trzy Kawki. - Dalej, waszmościowie, po komach! Pojedziemy po zerrikańsku, z łomotem i świstem!
— No i patrzcie — rzekł najstarszy z Rębaczy, Boholt, ogromny i zwalisty, niczym pień starego dębu. - Niedamir nie przegnał was na cztery wiatry, proszę waszmości, chociaż pewien byłem, że tak właśnie zrobi. Cóż, nie nam, chudopachołkom, kwestionować królewskie decyzje. Zapraszamy do ogniska. Mośćcie sobie legowiska, chłopcy. A tak między nami, wiedźminie, to o czym z królem gadałeś?
— O niczym — powiedział Geralt, wygodniej opierając plecy o podciągnięte w stronę ognia siodło. - Nawet do nas nie wyszedł z namiotu. Wysłał tylko tego swojego totumfackiego, jak mu tam…
— Gyllenstiern — podpowiedział Yarpen Zigrin, krępy, brodaty krasnolud, wtaczając w ogień olbrzymi, smolny karcz przytaszczony z zarośli. - Nadęty bubek. Wieprz opasły. Jakeśmy dołączyli, to przyszedł, nos zadarł po same chmury, phu-phu, pamiętajcie, rzecze, krasnoludy, przy kim tu komenda, komu tu posłuch należny, tu król Niedamir rozkazuje, a jego słowo to prawo i tak dalej. Stałem i słuchałem, i myślałem sobie, że każę go swoim chłopakom obalić na ziemię i obszczam mu płaszcz. Alem poniechał, wiecie, znowu by hyr poszedł, że krasnoludy złośliwe, że agresywne, że sukinsyny i że niemożliwa jest… jak to się nazywa, cholera… kołogzystencja, czy jak tam. I zaraz znowu byłby gdzieś pogrom, w jakimś miasteczku. Słuchałem tedy grzecznie, głową kiwałem.
— Wychodzi na to, że pan Gyllenstiern nic innego nie umie — powiedział Geralt. - Bo i nam to samo powiedział, i tez przyszło nam kiwać głowami.
— A po mojemu — odezwał się drugi z Rębaczy, układając derkę na kupie chrustu — źle się stało, że was Niedamir nie przegnał. Ludu ciągnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już nie wyprawa, a kondukt na żalnik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię.
— Daj spokój, Niszczuka — powiedział Boholt. - W kupie wędrować raźniej. Cóżeś to, nigdy na smoki nie chadzał? Zawsze za smokiem ćma ludu ciągnie, jarmark cały, istny zamtuz na kółkach. Ale gdy się gad pokaże, to wiesz, kto w polu zostaje. My, nie kto inny.
Boholt zamilkł na chwilę, pociągnął solidnie z wielkiego, oplecionego wikliną gąsiora, hałaśliwie smarknął, od-kaszlnął.
— Inna rzecz — ciągnął — że praktyka pokazuje, że nieraz dopiero po zabiciu smoka zaczyna się uciecha i rzeźba, i lecą głowy niby gruchy. Dopiero, gdy skarbiec się dzieli, myśliwi skaczą sobie do oczu. Co, Geralt? Hę? Mam rację? Wiedźminie, mówię do ciebie.
— Znane mi są takie wypadki — potwierdził Geralt sucho.
— Znane, powiadasz. Zapewne ze słyszenia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kiedyś na smoki polował. Jak długo żyję, nie słyszałem, by wiedźmin na smoki chodził. Tym dziwniejsze, żeś się tu. zjawił.
— Prawda — wycedził Kennet, zwany Zdzieblarzem, najmłodszy z Rębaczy. - Dziwne to jest. A my…
— Zaczekaj, Zdzieblarz. Ja teraz mówię — przerwał mu Boholt. - Zresztą, długo gadać nie zamierzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drogę sobie nie właziliśmy i dalej chyba nie będziemy. No, bo zauważcie, chłopaki, że gdybym ja, dla przykładu, wiedźminowi chciał w robocie przeszkadzać albo łup sprzed nosa zachachmęcić, to przecież wiedźmin z miejsca by mnie swoją wiedźmińską brzytwą chlasnął i w prawie byłby. Mam rację?
Nikt nie potwierdził ani też nie zaprzeczył. Nie wyglądało, by Boholtowi specjalnie zależało na jednym lub drugim.
— Ano — ciągnął — w kupie wędrować raźniej, jakem rzekł. I wiedźmin może się w kompanii przydać. Okolica dzika i odludna, niech tak wyskoczy na nas przeraża albo żyrytwa, albo strzyga, może nam kłopotu narobić. A będzie Geralt w okolicy, nie będzie kłopotu, bo to jego specjalność. Ale smok to nie jego specjalność. Prawda?
Znowu nikt nie potwierdził i nikt nie zaprzeczył.
— Pan Trzy Kawki — ciągnął Boholt, podając gąsiorek krasnoludowi — jest z Geraltem i to mi wystarczy za rękojmię. To kto wam przeszkadza, Niszczuka, Zdzieblarz? Chyba nie Jaskier?
— Jaskier — rzekł Yarpen Zigrin, podając bardowi gąsiorek — zawsze się przyplącze, gdzie się coś ciekawego dzieje i wszyscy wiedzą, że nie przeszkodzi, nie pomoże i marszu nie opóźni. Coś, jakby rzep na psim chwoście. Nie, chłopcy?
"Chłopcy", brodate i kwadratowe krasnoludy, zarechotali, trzęsąc brodami. Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i łyknął z gąsiorka.
— Ooooch, zaraza — stęknął, łapiąc powietrze. - Aż głos odejmuje. Z czego to pędzone, ze skorpionów?
— Jedno mi się nie podoba, Geralt — powiedział Zdzieblarz, przejmując naczynie od minstrela. - To, żeś tego czarownika tu przywiódł. Tu się już od czarowników gęsto robi.
— Prawda — wpadł mu w słowo krasnolud. - Zdzieblarz słusznie prawi. Ten Dorregaray potrzebny nam tu jak świniakowi siodło. Mamy już od niedawna naszą własną wiedźmę, szlachetną Yennefer, tfu, tfu.
— Taak — rzekł Boholt, drapiąc się w byczy kark, z którego przed chwilą odpiął skórzaną obrożę najeżoną stalowymi ćwiekami. - Czarowników to tu jest za dużo, proszę waszmości. Dokładnie o dwoje za dużo. I za bardzo oni do naszego Niedamira przylgnęli. Popatrzcie tylko, my tu pod gwiazdeczkami, dookoła ognia, a oni, proszę waszmości, w cieple, w królewskim namiocie knują już, chytre liszki, Niedamir, wiedźma, czarownik i Gyllenstiern. A Yennefer najgorsza. A powiedzieć wam, co oni knują? Jak nas wydudkać, ot co.
— I sarninę żrą — wtrącił ponuro Zdzieblarz. - A my cośmy jedli? Świstaka! A świstak, pytam, co jest? Szczur, nic innego. To co my jedli? Szczura!
— Nic to — rzekł Niszczuka. - Niedługo smoczego ogona popróbujemy. Nie ma to jak smoczy ogon, pieczony na węglach.
— Yennefer — ciągnął Boholt — jest paskudna, złośliwa i pyskata baba. Nie to, co twoje dziewuszki, panie Borch. Te ciche są i miłe, o, popatrzcie, siadły koło koni, szable ostrzą, a przechodziłem obok, zagadnąłem dowcipnie, uśmiechnęły się, wyszczerzyły ząbki. Tak, im rad jestem, nie to, co Yennefer, — ta knuje a knuje. Mówię wam, trzeba uważać, bo łajno będzie z naszej umowy.
— Jakiej umowy, Boholt?
— Co, Yarpen, powiemy wiedźminowi?
— Nie widzę przeciwwskazań — rzekł krasnolud.
— Gorzałki już nie ma — wtrącił Zdzieblarz, obracając gąsiorek dnem do góry.
— To przynieś. Najmłodszy jesteś, proszę waszmości. A umowę, Geralt, to my umyśliliśmy, bo my nie jesteśmy najemnicy ani żadne tam płatne pachołki, i nie będzie nas Niedamir na smoka posyłał, rzucając parę sztuk złota pod nogi. Prawda jest taka, że my poradzimy sobie ze smokiem bez Niedamira, a Niedamir bez nas sobie nie poradzi. A z tego jasno wynika, kto wart więcej i czyja dola większa być powinna. I postawiliśmy sprawę uczciwie — ci, którzy w ręczny bój pójdą i smoka położą, biorą połowę skarbca. Niedamir, z racji na urodzenie i tytuł, bierze ćwierć, tak czy inaczej. A reszta, o ile będzie pomagać, podzieli pozostałą ćwierć między siebie, po równo. Co o tym myślisz?
— A co o tym Niedamir myśli?
— Nie powiedział ani tak, ani nie. Ale lepiej niech się nie stawia, chłystek. Mówiłem, sam przeciw smokowi nie pójdzie, musi zdać się na fachowców, to znaczy na nas, Rębaczy, i na Yarpena i jego chłopaków. My, nie kto inny, spotkamy smoka na długość miecza. Reszta, w tym i czarodzieje, jeśli uczciwie dopomoże, podzieli między siebie ćwiartkę skarbca.
— Oprócz czarodziejów, kogo wliczacie do tej reszty? — zaciekawił się Jaskier.
— Na pewno nie grajków i wierszokletów — zarechotał Yarpen Zigrin. - Wliczamy tych, co popracują toporem, a nie lutnią.
— Aha. - rzekł Trzy Kawki, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - A czym popracuje szewc Kozojed i jego hałastra?
Yarpen Zigrin splunął w ognisko, mrucząc coś po krasnoludzku.
— Milicja z Hołopola zna te zasrane góry i robi za przewodników — rzekł cicho Boholt — toteż sprawiedliwie będzie dopuścić ich do podziału. Z szewcem jednak jest trochę inna sprawa. Widzicie, niedobrze będzie, jak chamstwo nabierze przekonania, że gdy się smok w okolicy pokaże, to zamiast słać po zawodowców, można mu mimochodem trutkę zadać i dalej z dziewkami gzić się we zbożu. Jak się taki proceder rozpowszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pójść. Co?
— Prawda — dodał Yarpen. - Dlatego, mówię wam, tego szewca coś niedobrego powinno przypadkowo spotkać, zanim, chędożony, do legendy trafi.
— Ma spotkać, to i spotka — rzekł Niszczuka z przekonaniem. - Zostawcie to mnie.
— A Jaskier — podchwycił krasnolud — rzyć mu w balladzie obrobi, na śmiech poda. Żeby mu była hańba i srom, na wieki wieków.
— O jednym zapomnieliście — powiedział Geralt. - Jest tu taki jeden, który może wam pomieszać szyki. Który na żadne podziały ani umowy nie pójdzie. Mówię o Eycku z Denesle. Rozmawialiście z nim?
— O czym? — zgrzytnął Boholt, drągiem poprawiając polana w ognisku. - Z Eyckiem, Geralt, nie pogadasz. On nie zna się na interesach.
— Jak podjeżdżaliśmy pod wasz obóz — powiedział Trzy Kawki — spotkaliśmy go. Klęczał na kamieniach, w pełnej zbroi, i gapił się w niebo.
— On tak cięgiem czyni — rzekł Zdzieblarz. - Medytuje, albo modły odprawia. Powiada, że tak trzeba, bo on od bogów ma rozkazano ludzi od złego ochraniać.
— U nas, w Crinfrid — mruknął Boholt — trzyma się takich w obórce, na łańcuchu, i daje kawałek węgla, wtedy oni na ścianach cudności malują. Ale dość tu będzie o bliźnich plotkować, o interesach gadajmy.
W krąg światła weszła bezszelestnie niewysoka, młoda kobieta o czarnych włosach opiętych złotą siateczką, owinięta wełnianym płaszczem.
— Co tu tak śmierdzi? — zapytał Yarpen Zigrin, udając, że jej nie widzi. - Nie siarka aby?
— Nie — Boholt, patrząc w bok, demonstracyjnie pociągnął nosem. - To piżmo albo inne pachnidło.
— Nie, to chyba… — krasnolud wykrzywił się. - Ach! Toż to wielmożna pani Yennefer! Witamy, witamy.
Czarodziejka powoli powiodła wzrokiem po zebranych, na chwilę zatrzymała na wiedźminie błyszczące oczy. Geralt uśmiechnął się lekko.