Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No dobrze – powiedziałam ostrożnie. – To co teraz?

– Pytała pani o Misiakównę – wytchnęła z siebie Marysia. – Niech będzie, wola boska. Powiem. Może to przeznaczenie…

Cała reszta gości Jadwigi wybiegła z lasu i skierowała się ku furtce, przepychając się koło nas. Dzieci leciały z wrzaskiem. Na drodze mijały się dwa samochody, łagodnie wjeżdżające w tłum, za nimi pchał się motor z pustą przyczepą na ryby. Jakaś młodzież przemaszerowała z pieśnią na ustach.

– No to przecież nie tutaj! – warknęłam dość rozpaczliwie. – Znajdźmy jakieś spokojne miejsce!

– Może u nas – zaproponował żywo mąż. – Tu mieszkamy.

Wskazał willę naprzeciwko i dodał z rozgoryczeniem:

– A tam parkuję, o, za łodzią, i wszyscy walą mi się na maskę. Bo ona się boi, żeby kto nie zobaczył, że jesteśmy. Jak Boga kocham, już nie mogę…

Ruszyliśmy przez ich plac, nic nie mówiąc. Danusia cichutko wysiadła i poszła za nami, trzymając się dostatecznie blisko, żeby nikt nie zdołał zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. Wszyscy razem weszliśmy do wnętrza.

– Zaraz, ja zacznę od tego – powiedziała Marysia, nagle wyzuta ze słabości i pełna gwałtownie wybuchłej determinacji. – Może to będzie od końca, ale przynajmniej zrozumiecie od razu. Proszę!

Otworzyła szafę w przedpokoju, pogrzebała na jej dnie między gumiakami, kapciami i parasolami i wyciągnęła jakąś paczkę. Rozszarpała papier i wyjęła foliową torbę. Chwyciła jej spód i wysypała na stół zawartość.

– Proszę! – powtórzyła z zaciętością.

Zbaraniałam i odjęło mi mowę. Na stole leżały trzy wielkie bursztyny. W jednym z nich wyraźnie połyskiwała złota mucha…

* * *

Wierzch, o ile to można nazwać wierzchem, ale chyba tak, bo stanowił zarazem plecy muchy, a nie jej brzuch, był oszlifowany i wystarczała odrobina światła, żeby dokładnie ujrzeć wnętrze. Niesamowite. Ona naprawdę była złota. I wielka, a im dłużej się patrzyło, tym bardziej rosła w oczach.

Chmurka… jaka tam chmurka, cała chmura w tym drugim mieniła się niczym opal. Przezroczyste krawędzie ujmowały ją w złocisto-miodową ramę, z jednej strony tak ciemną, że prawie czerwoną. No i ta rybka cholerna, z niezniszczalnym jajeczkiem na ogonku…

– Kulę, kretyn – powiedziałam gwałtownie do Kocia, mając na myśli Hindusa. – Zachciało mu się. Całe obramowanie by poszło, musi zostać, jak jest!

– On się nie czepiał idealnej kuli, to Japończycy – sprostował Kocio sprawiedliwie. – Kula symbolicznie, on się zgadzał na bryłę. Ale wreszcie rozumiem, to są rzeczywiście okazy muzealne. Z końca świata bym przyjechał, żeby to zobaczyć.

– Czekaj, jak by to wyeksponować…? Podświetlić, nawet bez powiększenia? Nareszcie bursztyn, który ma tylko jedną stronę!

Danusia obracała w dłoniach masę perłową, poprzestając na okrzykach „och” i „ach”. Nie zwracaliśmy żadnej uwagi ani na milczące małżeństwo, ani na kapitana, który zapukał do drzwi i wszedł dokładnie w momencie, kiedy trzy bursztyny legły na stole. Zarówno pukanie, jak i odgłosy wchodzenia omal mnie nie przyprawiły o natychmiastowy zawał. Kocio przytomnie zasłonił skarb foliową torbą, obejrzał się, powiedział: „A, to pan” i usunął torbę. Kapitana też chyba nieco zatchnęło, bo nawet się nie przywitał, tylko od razu, bez słowa, przystąpił do oględzin.

– Obracana gablota – podpowiedział. – Jedna szyba zwykła, a druga powiększająca.

– Świetna myśl! – ucieszył się Kocio.

– Na litość boską…! – jęknęła zdławionym głosem Marysia, na nowo znękana.

To nas wreszcie oderwało od kontemplacji tych cudów natury. Kapitan obejrzał się i odłożył na stół bursztyn z rybką.

– Nadkomisarz Edward Bieżan – powiedział uprzejmie. – Pani Maria Piotrowska, jak rozumiem? Z domu Grażyna Misiak?

Odwróciłam się gwałtownie, szurnąwszy krzesłem. Kocio poderwał głowę. Mąż swojej żony otworzył usta i zamknął je, nic nie rzekłszy. Marysia ruszyła się, podeszła do kanapy i usiadła z impetem, opierając łokcie na kolanach i brodę na dłoniach.

– Ja usiądę – oznajmiła, stosując niewłaściwy czas, skoro już siedziała. – Tak, to ja, i właśnie zamierzałam to powiedzieć tym państwu. I jest mi teraz wszystko jedno, nie będę się dłużej ukrywać.

– Dzięki Bogu… – mruknął mąż.

– Nie zajdzie potrzeba – powiedział kapitan i usiadł również, tyle że przy stole. – No to zacznijmy od końca. Skąd pani to ma?

Mąż poruszył się również, wyciągnął z lodówki jakieś szkła i napoje, zastawił mały stoliczek i też wreszcie usiadł z wyraźną ulgą. Danusia przeniosła się na fotelik obok niego. Wszyscy zaczęli zachowywać się normalnie.

– Nie mam zielonego pojęcia – powiedziała Marysia. – Dostałam anonimowy list, pisany na maszynie, w którym ktoś kazał mi natychmiast przyjechać tutaj, do Piasków. „Natychmiast” było rozstrzelonym drukiem i podkreślone. I zajrzeć pod poduszkę w gościnnym pokoju. Bo inaczej moje życie będzie do reszty zmarnowane. Bez podpisu. Wiedziałam, że tu akurat nikogo nie ma, miałam klucze, no więc wsiedliśmy w samochód i przyjechaliśmy.

– Skąd?

– Z Gdańska. Tam mieszkamy.

– To wiem. I co?

– Nic. Zajrzałam i tam była paczka z tym.

Wskazała stół gestem brody.

– Kiedy pani dostała ten list?

– Wczoraj wieczorem. Nie z poczty. Ktoś podrzucił pod drzwiami. Zadzwonił i uciekł, a list leżał za progiem. Wyjechaliśmy wcześnie rano.

– To też wiem. I co?

– I nic. Siedzieliśmy tu, Adaś prosił, żebym mu cokolwiek powiedziała, płakałam ze strachu, aż w końcu postanowiłam, że pójdziemy na policję. Właśnie wyszliśmy i spotkaliśmy tych państwa. No więc namyśliłam się najpierw im powiedzieć i poradzić się.

– Doskonale – pochwalił ją kapitan nie wiadomo czemu. – Ukrywała się pani. Dlaczego?

– Nic nie rozumiem – mruknął Kocio. – Jakie znowu ukrywała, studiowała i pracowała normalnie.

– Dla kogo normalnie, dla kogo nie – odmruknął mąż.

– Nie przeszkadzajcie – zgromiłam ich surowo, bo byłam cholernie ciekawa dalszego ciągu i miałam obawy, że kapitan nas wyrzuci, żeby gawędzić z nią w cztery oczy.

– To teraz muszę od początku – powiedziała Marysia, odetchnąwszy głęboko. – Miałam dziesięć lat, kiedy moi rodzice nagle znikli. Byłam u babci, chodziłam do szkoły. Nikt nic nie wiedział, ale babcia mówiła, że coś im się stało, a później jakoś dotarło do mnie, że zdobyli wielkie bogactwo, majątek bursztynowy. I znikli razem z nim. O bursztynie wiedziałam, zawsze u nas w domu był bursztyn, moja matka zbierała i wyławiała. Ale reszta była dla mnie mętna, jak to dla dziecka. A potem, kiedy już miałam szesnaście lat, znaleziono ich zwłoki i stało się jasne, że ich zamordowano dla rabunku.

– Cholera – powiedział mąż z irytacją. – I dlaczego, do diabła, nie chciałaś mi tego powiedzieć?!

– Bo się zaczęłam bać. To przez babcię. Jacyś ludzie przychodzili, a ona kazała mi się przed nimi ukrywać. To zrabowane, tak mówiła, należało do mnie, wiedziała, co to było, nie wiem skąd, ale wiedziała. I wiedziała, gdzie to było. Nie chciała mi powiedzieć, ale zabroniła jeździć na Mierzeję, więc się domyśliłam. Uparła się, że mnie też zabiją, żeby się pozbyć właściciela tych rzeczy, a w dodatku opisała mi te bursztyny dokładnie, ktoś jej o nich powiedział, coś było, jakaś bardzo niewyraźna historia, ktoś chciał ją… czy mnie… zmusić do fikcyjnej sprzedaży. Na piśmie. Później dopiero zgadłam, ten złodziej czy morderca, czy ktoś od niego… chciał zalegalizować stan posiadania. Nic nie wie o żadnej zbrodni, bo kupił to od nas i nawet mógł chyba tak wykręcić kota ogonem… Ale zaraz, ja mieszam czasy, o tej fikcyjnej sprzedaży było gadanie dawno, zaraz potem jak oni zaginęli, dlatego porządnie tego nie wiem i mogę tylko zgadywać…

– Niech pani raczej przystąpi do tego, co pani wie – poprosił kapitan.

Marysia, w końcu dorosła kobieta, zmieniła wreszcie pozycję, oderwała dłonie od twarzy, usiadła prosto i popatrzyła na stoliczek przed sobą. Mąż gorliwie nalał jej czegoś i wetknął kieliszek do ręki. Danusia z uwagą zaczęła przyglądać się butelkom.

– On znikł – podjęła. – Babcia twierdziła, że został zabity…

– Widziała go pani?

– Nie wiem. Chyba tak. Majaczy mi się jakiś czarny, piękny, jakby Hiszpan albo Włoch…

Wzdrygnęłam się lekko i też popatrzyłam na stoliczek. Urozmaicenie na nim panowało duże, wahałam się, co wybrać, zadecydowała za mnie Danusia, dzielnie podejmując obowiązki barmańskie. Wyglądało na to, że wszyscy są z niej bardzo zadowoleni.

– Babcia mnie pilnowała jak oka w głowie – ciągnęła Marysia. – I straszyła. Wysłała z domu do Warszawy, zamieszkałam u jakiejś jej przyjaciółki, zrobiłam maturę rok przed czasem, miałam siedemnaście lat. Chciałam iść na studia, wiedziałam na co, ale babcia kazała mi przedtem wyjść za mąż i zmienić nazwisko. Wszystko jedno za kogo, tak wymyśliła, niech się ze mną ożeni ktokolwiek, zapłacimy mu za to, potem się może ze mną rozwieść, ale nazwisko mi zostanie. Imię też. Ja jestem Grażyna Maria, używane podkreślić, mogę używać Marii. Dała mi z góry zezwolenie na zawarcie ślubu, bo byłam niepełnoletnia. Spotkałam jego… – gestem brody wskazała męża – ale trzeba nieszczęścia, zakochałam się w nim. Ale wszystko załatwiłam jak trzeba, powiedziałam, że to jest ślub dla nazwiska, dzieci nie będziemy mieli, więc o rozwód łatwo, a on może robić, co chce…

– Fakt – przyświadczył mąż z rozgoryczeniem. – Tylko mi nie powiedziała dlaczego…

– Pieniędzy nie chciał, tyle że żyliśmy jakiś czas za moje, bo u nas pieniądze były. Babcia miała i ja miałam, po rodzicach, po dziadkach… Mieszkaliśmy bez meldowania…

– Jezus Mario – wyrwało mi się. – To dlatego na tej Hożej byliście tacy śmiertelnie wystraszeni!

– No pewnie. Wcale nie przez administrację, to znaczy Adam owszem, ale ja się bałam, że mnie ktoś znalazł. Okazało się, że nie, pani mi nie zrobiła nic złego. Skończyłam studia i przenieśliśmy się do Gdańska jako Piotrowscy i już nikt mnie nie kojarzył. Unikałam znajomych i dawnych koleżanek jak morowej zarazy, obcięłam i ufarbowałam włosy, przez dwa lata smarowałam rycyną, żeby mi ściemniały…

56
{"b":"88128","o":1}