Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Właśnie o to ten pan pytał i czy tej Grażynki nie było na pogrzebie, ale tego też nikt nie wiedział. Po Misiakowej tu zamieszkał taki Burczyk, ale jego ciągle nie ma, bo on kierowca i wiecznie w rozjazdach. Owszem, o Burczyka ten pan też pytał, a o co tu w ogóle chodzi…?

Na to pytanie pani domu przy mężu nie otrzymała odpowiedzi i mogła sobie snuć dowolne domysły.

Wysłuchaliśmy tej rozmowy z taśmy, ponieważ Bieżan uznał mnie za wiarygodne źródło informacji i bezwiednie zastąpił Anię.

– Bo widzi pani – rzekł przy tej okazji – dla mnie naród nie składa się wyłącznie z oszustów i przestępców. Z doświadczenia wiem, że przyzwoici ludzie istnieją. Kto ma w ogóle pomóc jak nie społeczeństwo, o ile nie zachodzi ta okoliczność, że komuś za gadanie grożą dintojrą. Pani nie grozili?

– Nie, skąd, nikt ani słowem…

– To ja z tego właśnie korzystam. A jakieś drobne wykroczenia, gdyby przypadkiem wyszły na jaw, pan, powiedzmy… – tu wskazał na Kocia – jakiś tam zapasik srebra z czasów, kiedy trzeba było je kraść, jakiś tam transporcik biżuterii do Wiednia… No i cóż takiego. Ludność nie składa się z aniołów…

– Ja nie przewoziłem! – zaprotestował Kocio z energią.

– To i chwała Bogu, bo teraz by pan siedział w mafii i trzymaliby pana za gardło. A tak, proszę bardzo, możemy sobie współpracować…

Rzecz jasna, Grażynkę Misiak przypomniałam sobie natychmiast. Opisana była w notesie wymarzeńca razem z rozmaitymi adresami, ten na Topolowej również tam widniał. Bieżan wyciągnął z tego właściwe wnioski, nie kryjąc przed nami kawałków swojej wiedzy.

– Otóż, widzę, że państwo tego nie wiedzą, Misiak to było nazwisko tych dwojga pierwszych zamordowanych. Syn Misiakowej i synowa. On był w Gdańsku taksówkarzem, dlatego pewnie ta wynajęta taksówka drogo jej nie kosztowała. Bo to było tak… proszę, taśmy, możecie sobie posłuchać, a ja przez ten czas na chwilę skoczę do wody…

Siedzieliśmy w tym moim apartamencie, do plaży było wszystkiego dwieście metrów, a policjant też człowiek. Dziwiłabym się i współczuła mu głęboko, gdyby nie skorzystał z tych dwu dni nad morzem, które mu spadły jak z nieba. Wyciągnęłam z lodówki piwo, a Kocio prztyknął odtwarzaczem. Chrypiało trochę, ale w zasadzie słychać było wyraźnie.

– … pewnie, że pamiętam, panie władzo, żeby nie ta cała draka potem, pewno bym zapomniał, ale tak… Długo się o tym gadało. Misiak miał własną gablotę, na postoju go jakiś pacan puknął, oddał wózek do remontu, bo sam nie dawał rady, jeździć jeździł, ale do tej roboty miał dwie lewe ręce. No i na ten czas przestoju pojechali na bursztyn, ona, ta młoda Misiakowa, była córką rybaka, na wodzie się wychowała, potem do sportu poszła, ale morze znała. No i jak pojechali, tak przepadli. Mówili niektórzy, że bursztynowy majątek wyłowili i ze wszystkim za granicę uciekli, ale ja tam w tym sensu nie widziałem. Dziecko by zostawili, mieszkanie własnościowe, trzy pokoje z kuchnią…? Bo mieli.

… skąd mieli? A tego to już dobrze nie wiem, trochę tylko, bo to na postoju zawsze się gada. Stary Misiak coś tam po sobie zostawił, w transporcie robił, na zagranicznych kursach latał, pokombinował… Wtedy już nie żył, krótko przedtem umarł. A młodej Misiakowej matka, co za rybaka poszła, podobno badylarzową córką była, spod Warszawy, i na ślubny prezent ojciec im mieszkanie kupił. No i Misiak na mercedesa się szarpnął, prawie płakał, jak mu ten gnój całą maskę rozwalił.

… ano właśnie, patrz pan, na moje wyszło. Parę lat później pokazało się, że zwłoki znaleźli i to były ich. Nie bardzo się na tym bursztynie wzbogacili…

… kto starą Misiakowa dwa lata temu woził, to ja pojęcia nie mam. Nie ja. I nic o tym całkiem nie słyszałem, jakbym wiedział, tobym powiedział, bo co mi szkodzi. Nie, o córce nie słyszałem… a…! Podobno z babką została, czy coś takiego, a mieszkanie, zdaje się, sprzedali. Nie wiem kto, ta babka chyba…?

– Panie, a skąd ja mam pamiętać, kogo woziłem dwa lata temu?! Dziesięć Misiakowych mogło ze mną jeździć, ja pasażera o nazwisko nie pytam! Długi kurs, długi kurs, czy to jeden długi kurs się przytrafia? Dokąd ona jechała, może po miejscowości…? A, to właśnie ja mam wiedzieć? Ale nie wiem i żeby mnie pan zabił, nie przypomnę sobie. Zaraz, Misiakowa…? Misiaka znałem, ale to cholernie dawno temu, już nie żyje. Też jeździł. Nie, szczegółów nie znam, tyle co od kumpli, bo mnie wtedy nie było… No pewnie, że to pamiętam, z urlopu, z nart wróciłem, a nie co dzień się zdarza, że zaraz na pierwszym postoju o znajomych trupach człowiek usłyszy, no to taką rzecz się pamięta…

– Panie władzo, co jest grane? Urodzaj taki czy u was bajzel? Dopiero co, ile…? Przedwczoraj, palant jakiś o to samo się dopytywał… O, najmocniej przepraszam, może on od was, taki, no, cichociemny…? O co, o co, no mówię, o to samo. Kto jakąś Misiakową dwa lata temu woził na długi kurs. A skąd ja mam to wiedzieć, o żadnej Misiakowej w życiu nie słyszałem…

– Kolega ma rację, panie śledczy, myśmy już między sobą pogadali, z ciekawości, bo uparty był, wszystkich pytał, na postojach się czaił. Paru z nas jeszcze Misiaka pamięta, kumpel po fachu był i dziwną śmiercią zginął, ale kto Misiakową… to jego matka chyba…? Woził, albo w ogóle widział, to skarz mnie Bóg, nikt nie wie. A co się właściwie stało, kraksę jaką zrobił, zabił ją…?

– Chwileczkę, panie nadkomisarzu, zaraz sprawdzę. Momencik… Już tu ktoś od was przedwczoraj pytał… O mam! Dwa lata…? Proszę, przez ostatnie dwa lata nikt z zawodu nie odszedł, widocznie dobrze im się powodzi, pewnie, ruch coraz większy… Paru przybyło… Nie chce pan? To nie. A ci co dwa lata temu jeździli, wszyscy nadal jeżdżą… I wątpię, czy który na urlop wyjechał, bo w lecie właśnie najwięcej zarabiają…

Słuchaliśmy tego wszystkiego w milczeniu, pełni współczucia dla Bieżana, chociaż wiadomo było, że nie sam po tych taksówkarzach latał. Ale wszędzie wyprzedzał go wymarzeniec, który potem musiał chyba ulatywać w powietrze, tak dokładnie ślad po nim ginął.

Biuro meldunkowe w osobie jakiejś wściekle rozzłoszczonej baby powiedziało to samo. Już pytali i czego jej jeszcze zawracają głowę, Misiak Grażyna, nieletnia, wymeldowana została przez Misiak Zofię, główną lokatorkę, w kierunku nieznanym. No dobrze, jest papierek, czasowe zameldowanie w Warszawie u jakiejś Bistro Magdaleny, krewnej. Domaniewska sześć, mieszkania dwa. Nie wie, jakiej krewnej, jej pokrewieństwo nie obchodzi, niech się Warszawa o to martwi.

– Mogłam to kapitanowi sama powiedzieć – oznajmiłam z niesmakiem, przeglądając zabrany ze sobą na wszelki wypadek notes wymarzeńca. – Wszystkie adresy tu są, ten na Domaniewskiej lipny, bo budynek już dawno został rozebrany. Jeden meldunek miała w Pułtusku, a może to nie meldunek, tylko jakieś źródło informacji. Ostatni w Warszawie, sprzed jedenastu lat, na Groszowickiej, nawet wiem, gdzie to jest. Moim zdaniem on jej szukał.

– Moim też – przyświadczył Kocio. – Po co?

– A cholera go wie…

– I wygląda na to, że z uporem szuka nadal. Co z nią jest, do diabła, przepadła tak samo, jak rodzice?

– Możliwe – powiedziałam w zadumie. – Nie zapominaj, że ona jest legalną spadkobierczynią złotej muchy. Coś w tym musi być. Mogli ją kropnąć już dawno.

– Bo co? Bo się upominała o spadek…?

– Nie wiem…

Wrócił Bieżan z mokrymi włosami i od razu zaczął wyjaśniać wątpliwości.

– Słuchali państwo…? Otóż, pierwsza rzecz… Trochę piwa jeszcze jest? Mogę się umizgnąć…? Dziękuję bardzo. Znaleźliśmy ten szpital, w którym Misiakowa umarła, pracuje tam ten sam personel co dwa lata temu i żadna pielęgniarka do domu chorej nie jeździła. Ta, która się nią opiekowała, twierdzi, że nikt jej nie odwiedzał i tylko raz jeden była u niej jakaś młoda kobieta. W przeddzień śmierci. Przed tą wizytą starsza pani okropnie się denerwowała, a po niej się uspokoiła i umarła z uśmiechem na ustach. Moim zdaniem to była wnuczka, ta zaginiona Misiakówna.

– Też tak uważam, ale z czego pan wnioskuje? – spytałam chciwie.

– Górski z tą pielęgniarką pogawędził, a to przystojny chłopak, może pani zauważyła. Powitały się ze łzami w oczach, padły sobie w objęcia, dziewczyna przypadkiem zauważyła, bo to były godziny wizyt i dużo ludzi, spojrzała tylko, przechodząc. Ta hipotetyczna Misiakówna siedziała do końca, ostatnia wyszła, ale przy wychodzeniu nikt na nią nie zwrócił uwagi. A koleżance zginął fartuch służbowy i czepek. O drugiej skończyła dyżur, fartuch zostawiła w szafce, mają wspólną szafkę, no i nazajutrz była awantura, a potem ten fartuch z czepkiem znalazły się, owinięte w gazetę, w szpitalnej recepcji. Osobiście sądzę, że pożyczyła to sobie, żeby od razu ją wzięto za pielęgniarkę i żeby nikt nie pytał o dokumenty.

– Jak wyglądała? – zainteresował się Kocio. – Opisała ją?

– Opisała. Średniego wzrostu, szczupła, bardzo ładna. Ciemne włosy, krótkie, kręcone. Łagodne wrażenie robiła. I tyle. Więcej nie zdołała zauważyć.

– Ona się ukrywa, ta Grażynka – powiedziałam stanowczo. – My uważamy, że ze strachu. Pan jak…?

– Ja się nie ukrywam ze strachu. Ale owszem, ma to sens. Mam trochę skąpą ekipę do tej sprawy, nie wszystko jeszcze wiadomo, mnie się jednak widzi, że oni dotychczas tych bursztynów nie upłynnili nie tylko z chciwości. Bali się właśnie legalnego właściciela, tej córki. Stara Misiakowa była energiczna, mogła im namieszać… Ja z państwem rozmawiam prywatnie! – zastrzegł się nagle.

– My z panem też – mruknął Kocio.

– Chcę znaleźć Zaleskiego…

Ukąsiłam się w język, żeby go nie skorygować. Nie Zaleskiego, tylko wymarzeńca…

– …on szuka Misiakówny. Jak jej dopadnie, będę go miał, o ile znajdę ją wcześniej niż on…

– Centralne biuro meldunkowe, czy jak to się tam nazywa – podsunęłam żywo.

– Niech pani sobie wyobrazi, też nam to przyszło na myśl – powiadomił mnie kapitan bardzo grzecznie. – Potrzebne dane dostaliśmy dopiero z jej szkoły, data i miejsce urodzenia, imiona rodziców i tak dalej. Szukają. Przypuszczam, że zmieniła nazwisko.

– Mogła wyjść za mąż.

– Mogła. Urzędy stanu cywilnego też uda nam się ucieszyć…

54
{"b":"88128","o":1}