Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Surowo i niegramatycznie spytałam, co on.

– Kill me – odparł na to słabym szeptem i teraz zaczęłam się intensywnie zastanawiać, co też może mieć na myśli. Czas teraźniejszy odpada, Franio w tym stanie nie robi mu już nic złego, też mówi niegramatycznie…? Albo ja po prostu nie rozumiem? Zaczęła mi być potrzebna Danusia, która angielski język znała doskonale, ponadto policja, bo dłuższy pobyt na miejscu zbrodni bez włączania w to odpowiednich władz napełniał mnie niepokojem. Chyba że zdecyduję się zwyczajnie uciec…

Podjęłam indagację. Na ponowne pytanie o gliny pokręcił głową przecząco. Rozejrzałam się za telefonem, dostrzegłam go szybko, leżał na ziemi w postaci połamanych szczątków. Zarazem uświadomiłam sobie, że w pokoju panuje lekki nieład, przewrócona lampa, stłuczony wazon z kwiatami, otwarty i zdemolowany nieco barek… Nie były to ślady wielkiej bitwy, ale co najmniej lekkiej potyczki. Kto się z kim bił? Zabójca z Franiem, Franio z Hindusem…?

Coś z tego podleca należało wyzemdać. Podjęłam męską decyzję, cofnęłam się do drzwi wyjściowych.

Danusia, w pozycji podobnej jak Hindus, siedziała na górnym stopniu klatki schodowej. Wezwałam ją bardzo stanowczo.

– Nie mogę – jęknęła rozpaczliwie. – Niedobrze mi!

Oczom mojej duszy mignął zdemolowany barek.

– Mnie też. Ale z tym braminem trzeba się dogadać. Chodź, nie patrz, oglądaj sufit, zaraz dam ci koniaku. Jemu i sobie też i nie obchodzi mnie, czy oni używają alkoholu, niech go sobie wyleje na głowę.

– Hamid mi zabronił mieszać się w afery…!

– Hamidowi nic nie powiemy, nie będzie wiedział. Poza tym to nie jest żadna afera, tylko zwyczajna zbrodnia.

– Ale policja… To się rozejdzie…! Mnie wezwą…!

– Nie wezwą cię, bo jeszcze, zdaje się, nic nie wiedzą. Ich też nie tak łatwo wezwać, bo telefon rozbity. Chodź, załatwmy sprawę, zanim tu przyjdzie twój człowiek. Niech on ich wzywa.

Człowiek Danusię zdopingował. Podniosła się chwiejnie, z zamkniętymi oczami weszła do mieszkania. Spełniłam obietnicę, poruszając się jak kot wśród cierni, znalazłam w barku butelkę koniaku i kilka całych kieliszków, nalałam od serca w trzy, zapisując w pamięci, że należy je później wynieść z tego domu, bo już wiedziałam, że musimy się stąd zmyć ukradkiem. Precz z odciskami palców!

Ani Danusia, ani Hindus, któremu wetknęłam kieliszek bez słowa, nie odmówili poczęstunku, rąbnęli sobie bez namysłu. Powtórzyłam operację, omijając siebie, bo jednak byłam samochodem.

– Teraz się skup i tłumacz wszystko porządnie – zażądałam z naciskiem. – W obie strony. Najpierw niech powie, co tu się właściwie stało.

– I don’t know – odparł Hindus na pytanie Danusi, co zrozumiałam i bez niej.

– Kto zabił Frania?

– I don’t know

– Jak może nie wiedzieć, skoro tu był? Był ktoś jeszcze?

– I don’t know

– Spytaj go, co wie. Co tu było, jak przyszedł? Kiedy przyszedł? Franio już tak leżał?

Hindusa wreszcie nieco odblokowało i przestał udawać uszkodzoną płytę.

– Przyszedł do tego tu i on był żywy – przetłumaczyła zdławionym głosem Danusia. – I niezadowolony. Zabrał go tam, do sypialni. Dał mu drinka. A potem się okazało, że leży na podłodze z głową na takiej rzeźbionej nodze od szafy. Ona wystawała. Bolała go głowa, teraz też go boli, krew zobaczył. Chciał wody, wylazł tu i zobaczył to wszystko. I już nic więcej nie wie.

– Wyjątkowo użyteczny świadek – pochwaliłam sarkastycznie. – Dlaczego Franio był niezadowolony, jak on tu przyszedł?

Okazało się, że przypadkiem trafiłam w sedno. Danusia musiała wprawdzie powtórzyć pytanie kilkakrotnie, zanim je zrozumiał, ale od razu objawiło się w nim jakieś życie, przekraczające ramy skamlającego otępienia. Spróbował odwrócić się bokiem do zwłok i popatrzeć gdzie indziej. Zaczął coś jąkać.

– Mnie się wydaje, że przyszedł nie w porę – powiedziała Danusia rozpaczliwie. – O Boże, nic nie rozumiem. Ten Franio spodziewał się gościa… No pewnie, nas. Ale przecież myśmy go nie zabiły…?

Nalałam im tego koniaku po raz trzeci.

– Danusia, opamiętaj się. Co z tym gościem?

– No gościa. Chyba. I on coś zobaczył. Franio był niezadowolony…

– Niech go cholera bierze z zadowoleniem czy bez, świeć Panie nad jego duszą. Co zobaczył?

W Danusię po trzeciej bombie wstąpiła nagle energia.

– Jeśli on leciał na bursztyny, to musiał zobaczyć bursztyny. Mąci i bredzi, sama słyszysz. Ale chyba zobaczył coś, czego mu ten Franio wcale nie chciał pokazywać, to co to mogło być? A ten gość, to może miałam być ja, ale przyszedł ktoś inny, bo ja byłam u ciebie.

– Bardzo dobrze, dedukujesz doskonale. Spytaj go wprost, czy widział bursztyn ze złotą muchą.

Złota mucha miała niezwykłe właściwości uzdrawiające. Hindus drgnął silnie, odwrócił się, zakrył oczy z jednej strony, mignęła mi myśl o okularach dla koni, przydałaby mu się połowa tego, na jedno oko, podniósł się, zachwiał, podparł i wyprostował. Podszedł do krzesła i usiadł twarzą do holu. Na wszelki wypadek odebrałam mu pusty kieliszek. Oddał naczynie bez oporu i wymamrotał kilka zdań.

– Wychodzi mi, że tak – przetłumaczyła Danusia, skupiona i prawie całkowicie opanowana. – Kręci, bo mówi o tym z chmurką, ale wyrwało mu się, że muchę widział. Była tu.

Pogawędziła z nim chwilę z własnej inicjatywy i potwierdziła własne słowa.

– Tak, widział. Nie na środku stołu, tylko tam, o… Na tej szafce. Stał obok przez chwilę.

Obejrzałam się. Coś w rodzaju serwantki z muszlami, bursztynami i jakimiś kamieniami w środku, oraz wystającą półeczką. Zasłaniał to trochę bluszcz, zwisający z doniczki na ścianie. Ogólnie biorąc, Franio miał mieszkanie urządzone dekoracyjnie.

– I gdzie ona jest? – spytałam, stwierdziwszy niezbicie nieobecność zasadniczych brył.

– On nie wie. Mówi, że była.

– Tyle to i ja rozumiem. Upewnij się jeszcze, bo to bardzo ważne. Bursztyn ze złotą muchą miał Franio? Tu, u siebie? Widział ją?

Na dobrą sprawę na to pytanie Hindus nie musiał odpowiadać słowami, bo na jego zmaltretowanej gębie pojawił się wyraz nabożnego zachwytu. Na moment, ale jednak. Musiała ta mucha tu być i on musiał ją widzieć.

Rozejrzałam się uważnie, pilnując, żeby niczego nie dotykać, ale już jej nie było. Znikła. Teraz niewątpliwie miał ją zabójca. Bez względu na to, kim był, trafić na niego można było po bryle ze złotą muchą, a bryłę chciał kupić mąż Danusi i te miliony dolarów nadal kusiły. Zawahałam się.

Danusia już do reszty przyszła do siebie i w pełni dotarło do niej podstawowe zmartwienie. Hamid jej zabronił, rozkazy męża należy spełniać bezwzględnie, z samej przyzwoitości nie może mu robić koło pióra, było zwalić na człowieka, na Zenobiego, Jezus Mario, on tu zaraz przyjdzie! Ona nie może być wzywana przez polskie władze śledcze, bo u nich to straszny wstyd…!

Wysiliłam pamięć, ona tu niczego nie dotykała, to ja się naraziłam. Szklankę po wodzie, którą wylałam Hindusowi na łeb, znalazłam od razu, kieliszki po koniaku wepchnęłam do torebki. Po krótkim namyśle zabrałam także butelkę, opróżnioną zaledwie do połowy, pożałowałam, że nie miałam na rękach rękawiczek, ale już trudno, przepadło.

– Zwijamy się – zadecydowałam stanowczo. – Do glin zadzwonię z miasta. Spytaj tę mimozę, czy chce zostać i odpowiadać na głupie pytania, czy też pryska. Mordę niech sobie szybko umyje w łazience, niczego nie dotykając.

Zanim Hindus podjął postanowienie, zdążyłam pomyśleć, że upłynnienie go leży w naszym interesie. Pierwsze, co powie, to to, że były tu dwie baby. Niech powie jak najpóźniej, niech ja się przedtem porozumiem z Anią. Nie czekając, aż całkowicie podniesie się z krzesła, zawlokłam go do łazienki, Danusia, pojmując sytuację, wspomogła mnie gorliwie, obsłużyłyśmy go niczym dwie bajadery, osuszyłyśmy papierem toaletowym, na schody został wypchnięty prawie czysty. Danusia odzyskała równowagę do tego stopnia, że nawet zachichotała. Wytarłam guzik dzwonka i klamkę.

Po czym zastanowiłam się wnikliwiej. Ówże Zenobi, człowiek Danusi, jeśli ma cień rozumu w głowie, zrobi to samo co my. Przyjdzie, ujrzy zwłoki i stleni się w przyśpieszonym tempie, słuchawki telefonicznej nawet nie dotknie, jak szaleniec popędzi dokądkolwiek, żeby sobie załatwić alibi. W życiu go tam, u tego Frania, nie było!

Każda profesja ma swoje cechy szczególne…

Nie było siły, spadło na mnie. Danusia na razie trzymała się mnie kurczowo, razem dotarłyśmy do mojego mieszkania. Wykręciłam numer policji.

Musiałam być jednak nieco zdenerwowana, ponieważ rzekłam następujące słowa:

– Złota sześćdziesiąt trzy, mieszkania siedemnaście, leży Leżoł…

Na widok wyrazu twarzy słuchającej Danusi zająknęłam się.

– Zwłoki. Leżoł leży…

– Nazwisko pani? – spytała z kamiennym spokojem osoba z drugiej strony.

Rozpędziłam się, akurat.

– Bez znaczenia. Leżoł niejaki leży nieżywy…

– Chwileczkę. Leży czy leżał? Kiedy leżał?

– On nie leżał, on leży. Słowo honoru. Moment. Facet nazywa się Leżoł i leży nieżywy. Franciszek Leżoł, chyba że to ktoś inny, ale wątpię. Żaden dowcip, naprawdę.

– Kto zawiadamia?

Jakiś dodatkowy dźwięk usłyszałam w telefonie i rąbnęłam słuchawką. Do diabła z tym nazwiskiem Frania…! Dawny system wymagał sześciu, a co najmniej czterech minut rozmowy, żeby można było wykryć numer, obecny mógł być szybszy. W dawnym słyszało się to pyknięcie, w obecnym może go nie być, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Niech sobie teraz robią, co chcą, z pewnością sprawdzą idiotyczną informację.

– O Boże drogi, ja sama zgłupiałam – powiedziała osłupiała Danusia. – Coś ty mówiła?!

– Nic ci nie poradzę. Franio nazywał się Leżoł. Nie wiedziałaś o tym?

– Nie miałam pojęcia. Tylko pan Franio… No leżoł, fakt… Nie, przepraszam, leżył… Nie, słuchaj, ja przestaję umieć po polsku. On leżał…?

– Leżał. A nazywał się Leżoł. Przetraw to samodzielnie, ja muszę złapać moją przyjaciółkę…

43
{"b":"88128","o":1}