Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Natomiast zarówno słodki piesek, jak i ten upiorny Terliczak… Obu ich zarośla trzeźwiły, a przysięgnę, że tu byli, i jeden, i drugi! Co, do stu piorunów, mogło przydarzyć się potem…?

– Mógłby ten palant powiedzieć wyraźnie, o co mu chodzi i co widział – mruknęłam z niechęcią. – Coś by się może wyjaśniło. Siedemnaście lat, tylko patrzeć, jak nastąpi przedawnienie. Ze mnie pożytku nie wydoi, bo nic nie wiem kompletnie.

– Może on właśnie na to czeka? Na przedawnienie?

– To chyba sam ich pomordował. Ale nie widzi mi się. Zaraz, a ten Franio… Miał on jakieś nazwisko?

– Mieć, to miał, ale ja nie wiem jakie. Wszyscy go tu znali z imienia, Franio i Franio…

Westchnęłam, patrząc przez okno na wracającego do domu dziadka. Widać go było w świetle lampy nad drzwiami. Ogień pod beczką już gasł.

– Wie pan co, ja się muszę poważnie zastanowić. Zdaje się, że zaniedbałam sprawę. Mam okropne obawy, że mój mąż też tu wtedy był i Bóg raczy wiedzieć, co widział, a za to jego sobie obejrzał ten piekielny Terliczak…

Waldemar poderwał nagle głowę znad dwóch bursztynowych stosów i popatrzył na mnie. Z politowaniem, z naganą, ze zgorszeniem i w ogóle jak na głupią. Zdaje się, że zrozumiałam jego spojrzenie i coś mi się w środku zrobiło…

* * *

Szał na japońsko-kulkowym tle ogarnął wszystkich do tego stopnia, że w wyciąganych z morza śmieciach płaskie lekceważyli i zostawiali odłogiem, wybierając tylko pękate. W pierwszej fazie obłędu kupiec od kulek konkurował z Baltazarem, który, zły jak diabli, z konieczności zaczął płacić drożej. Po krótkim czasie musieli się jakoś dogadać, bo Baltazar złagodniał, odzyskał dobry humor i sam zaczął kupować dla Japończyków, trzymając się uzgodnionej ceny. Płaskie też brał, tyle że znacznie taniej i zdaje się, że ogólnie wyszedł na tym interesie całkiem nieźle.

Uparłam się przy Franiu, sama nie bardzo wiedząc po co i dlaczego, ale cała ta historia dopiero teraz zdenerwowała mnie solidnie. Pierwszy dzień sztormu wykorzystałam na wypad do Gdańska.

Za żadne skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, w którym sklepie odbyłam przed laty pouczającą pogawędkę i z zaplecza usłyszałam okrzyk do Frania. Ruszyłam na obchód wszystkich na Długim Targu, bo tyle przynajmniej wiedziałam, że było to właśnie tam. Czwarty kolejny wydał mi się właściwy, wystawa pasowała, tak się tu właśnie po schodkach schodziło, gablota stała z prawej strony, a z lewej, nad ladą, wisiał ten trzymetrowy sznur malutkich, jaśniutkich, lśniących…

Właściciel, czy może tylko sprzedawca, wyglądał stanowczo zbyt młodo. Trzydziestka, nie więcej.

– W czasach, o które chciałam zapytać, pan jeszcze chodził do szkoły – rzekłam smętnie. – Nie może pan pamiętać wydarzeń sprzed siedemnastu lat. Kto tu wtedy pracował?

– Mój ojciec – odparł z uśmiechem. – Nadal pracuje, tylko chwilowo go nie ma. A czym konkretnie możemy pani służyć?

Łypnęłam okiem na wiszące po lewej sznury wielkich, miodowych, przemieszanych z mlecznymi i westchnęłam ciężko.

– Możliwe, że pański ojciec przypomniałby sobie tę chwilę, bo długo rozmawialiśmy na interesujące tematy. Kiedy mogłabym go zastać?

– Powinien wrócić za godzinę.

– Zaczekam. Ale powiem panu, w czym dzieło. Równocześnie znajdował się tu osobnik imieniem Franio. Pośrednik, kupował bursztyn od rybaków. Młody był. Marzę o tym Franiu, ale pan go pewnie nigdy nie znał…

– Dlaczego? – zdziwił się syn firmy. – Znam go, oczywiście. Rzadko się pokazuje, ale parę lat temu bywał częściej. Wszyscy go znali. Pośrednik…? Ależ nie, raczej przewoźnik. Dostarczał bursztyn z punktów skupu, niekiedy własny, można powiedzieć, że świadczył usługi transportowe. I co?

Zdziwiłam się również. Jakoś zbyt łatwo dotarłam do Frania.

– Ach, mój Boże, wszystko mi jedno, co on świadczył. Znam go z imienia, a potrzebne mi jego nazwisko. A jeszcze lepiej adres i telefon.

– A do czego on pani?

No i co, miałam powiedzieć, że zamieszany jest w zbrodnię? Że od niego chcę się dowiedzieć, kto zabił dwie osoby i ukradł bursztyn ze złotą muchą? Że własnego nieboszczyka eks-męża posądzam o udział w tym uroczym przedsięwzięciu? Ciekawe, swoją drogą, jakie by to wrażenie na facecie zrobiło…

Łgarstwo obmyśliłam błyskawicznie.

– Podobno tylko on mógłby mi pomóc odnaleźć taką jedną osobę, której szukam od paru lat. Rzecz jasna, z osobą jeszcze gorzej, ani nazwiska, ani imienia, musiałabym z nim uzgodnić wygląd zewnętrzny i rozmaite okoliczności, bo może nie pamiętać. Na Mierzei się to działo, tam gdzie jeździł po bursztyn. Plastyczka to była, okropnie mi na niej zależy, miała do czynienia z Franiem, zatem najpierw muszę znaleźć Frania. Mając nazwisko, może do niego jakoś trafię. A potem dojdę do baby.

Łgało mi się doskonale, bo i Mierzeja była prawdą, i plastyczka w ciągu tych wszystkich lat po życiorysie mi się plątała, i poszukiwania, jako takie, rzeczywiście wchodziły w grę. Należało powiedzieć do niego możliwie dużo, tajemniczość w tym wypadku byłaby szkodliwa, a na łgarstwo mógł zaskoczyć. No i zaskoczył.

– Franciszek Leżoł on się nazywa. Nie wiem, czy coś pani z tego przyjdzie, bo nie ma go w książce telefonicznej, i ja nawet nie wiem, gdzie on mieszka. Mam na myśli miasto. Nie w Gdańsku chyba…

– A pana ojciec? Może wie coś więcej?

– To możliwe, bo ma pani rację, że kilkanaście lat temu ja jeszcze byłem chłopakiem w szkole. Ojciec powinien niedługo nadejść.

– Jeśli pan pozwoli, zaczekam. Tu u pana jest co oglądać…

Na wszelki wypadek wolałam, żeby się nie spotkali beze mnie. Franio był postacią budzącą duże wątpliwości, tatuś naprawdę mógł o nim wiedzieć więcej niż syn i po namyśle odmówić mi swojej wiedzy. Lepiej było brać go z zaskoczenia.

W dużym stopniu miałam rację.

Do sklepu przyszli klienci, tatuś wrócił akurat, kiedy syn był nimi zajęty. Zaanonsował mnie w dwóch słowach i zostałam zaproszona na zaplecze. Poznałam faceta, który pierwszy wprowadzał mnie w tajniki szlifierstwa, wcale się tak bardzo nie zestarzał przez siedemnaście lat, zapewne mniej niż ja. Przypomniałam mu się jednak bez trudu.

– Opowiadał mi pan o takiej Amerykance, która chciała, żeby jej tę muchę z brzegu przesunąć na środek i ulokować symetrycznie. Pamięta pan? Byłam tu krótko po niej.

Elegancki starszy pan rozpromienił się wyraźnie.

– O Boże, ależ oczywiście! Pamiętam doskonale! Od razu wiedziałem, że panią znam i byłbym się zastanawiał, skąd! A to właśnie wtedy… No tak, takich rzeczy się nie zapomina! Słucham, czym mogę pani służyć?

– Franiem Leżołem.

– Proszę…?

– Frania Leżoła poszukuję. Też był tu wtedy. O ile pan pamięta, siedziałam w sklepie i czepiałam się pana dość długo, a Franio znajdował się tu i ktoś powiedział do niego: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj”, czy coś w tym rodzaju. Zaraz potem natknęłam się na tego Frania na Mierzei i tak się to zbiegło, że zapamiętałam. Ale na tym koniec, a zależy mi, żeby go znaleźć. Mówiłam już synowi pana, ten Franio stanowi ogniwo pośrednie w całym łańcuchu moich poszukiwań. Może pan przypadkiem wie, gdzie on mieszka albo gdzie się plącze?

Starszy pan jakoś zmroczniał i jakby się lekko zakłopotał. Strzeliło we mnie przekonanie, że gdyby nie ta Amerykanka z muchą, poparta zaskoczeniem, nie powiedziałby mi nic. Przez idiotkę zza oceanu i pogląd na nią pojawiła się między nami jakaś wspólnota duchowa, która ulżyła atmosferze.

– To nieciekawa postać, ten Leżoł… Ale, skoro pani potrzebny…

– On żyje w ogóle?

– Żyje, oczywiście, dlaczego miałby nie żyć? Ale już od ładnych paru lat zmienił zakres zainteresowań. Dostawą bezpośrednią już się nie zajmuje i mam wrażenie, że działa, jak by tu powiedzieć… na szerszym gruncie. Głównie cudzoziemcy, i to nie tu, a w głębi kraju…

– Ma pan na myśli przemyt? – upewniłam się beztrosko.

– Wolałem to określić jakoś delikatniej… Nie wiem dokładnie, co on robi, ale przecież mniej więcej człowiek się zawsze orientuje. Obiło mi się o uszy, że realizuje jakieś zamówienie z Japonii…

– Kulki…!

– Kulki. Wie pani coś o tym?

– No przecież siedzę na Mierzei! Szału tam wszyscy dostali. Tylko pękate wygrzebują, poszły w cenie…

– To i Leżoł powinien tam być?

Nagle doznałam olśnienia.

– Nie, po nim tam nie ma śladu ni popiołu, dlatego przyjechałam do pana, jako do ostatniej deski ratunku. Ale coś mi się widzi, że Frania na Mierzei zastępuje niejaki Baltazar…

– Baltazar! Oczywiście. Zna go pani?

– Chyba tak, chociaż raczej nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Słowa z nim w życiu nie zamieniłam i do tej pory nie wiem, czy Baltazar to imię, czy nazwisko. Pan wie?

– Wiem. Śmieszne. On się nazywa Baltazar Baltazar, imię i nazwisko ma jednakowe, przy chrzcie, jak sądzę, zrobiono sobie dowcip. Baltazar działa jawnie i prawie legalnie, z czego, nie ma tu co ukrywać, także i my korzystamy. Drogi jest. Ale zdaje się oprócz tego, że on, pod wpływem Leżoła, a także dla niego, wyszukuje okazy. I te okazy wychodzą z kraju. Krążą bardzo niejasne wieści, że Niemcy czają się na bursztynowe muzeum i chcą zgromadzić unikaty. Może to nie muzeum, tylko jakaś zaplanowana aukcja ogólnoświatowa. Chcą zmonopolizować rynek, co ma swój sens finansowy…

– Okropne – zaopiniowałam z wielką energią.

– Tak samo uważam. My powinniśmy to zrobić, a nie oni. Ale oni mają więcej pieniędzy. A taki Leżoł czy Baltazar patriotyzmem się nie interesują.

Zreflektowałam się. Uczuciowy stosunek do bursztynu mógł nas zaprowadzić na dalekie manowce.

– Całe szczęście jeszcze, że nie wszyscy rybacy te najpiękniejsze sprzedają… Ale zaraz, ja nadal chcę dopaść Frania. Jak by się dało go złapać?

– Przez Baltazara byłoby chyba najłatwiej?

– Możliwe, ale dla głupich powodów on mi pewnie Frania nie da. Mam symulować zamówienie ze Stanów Zjednoczonych? Idiotyzm, niech mi pan zaoszczędzi takich katuszy, ja chcę Frania prywatnie!

Starszy pan znów się zakłopotał.

– Bezpośredniego dostępu do niego ja nie mam. W ogóle widziałem go ostatnio… chyba ze sześć lat temu, jeden raz, i to prawie przypadkiem. I pomyśleć, że kiedyś był u mnie takim popychadłem…! Zdaje się… zaraz.

23
{"b":"88128","o":1}