Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kto to sprzedawał?

– Nie wiem – spłoszył się Henryczek. – Ja przypadkiem trafiłem. U znajomego pośrednika, wie pani, taki co przywozi dla złotników, jubilerów, szlifierzy… Miał to u siebie…

– Zaraz. Okazy, pan mówi… Widział je pan?

– Oczywiście!

– I nie było tam takiego, duża kobyła, przeszło dwadzieścia deka, z chmurką, która mieniła się, jak masa perłowa…?

– Był. Skąd pani wie? Zapamiętałem, bo coś takiego trudno zapomnieć. Majątek za to chcieli. Był jeszcze jeden, rzadkość wyjątkowa, z lęgnącym się narybkiem…

Miałam już pewność, że to było to. Sensacja zakotłowała się we mnie od pięt po czubek głowy. Nie zamierzałam popuścić.

– I ten pośrednik też nie wiedział, skąd to pochodziło?

– Nie wiem. Chyba wiedział… No, musiał wiedzieć, ale ja go nie pytałem.

– Gdzie on jest? Kto to jest w ogóle? Nazwisko, adres! Nikomu nie powiem, słowo daję! Nie chcę pana martwić, ale ten bursztyn został zrabowany…

Ugryzłam się w język, bo cała prawda o bursztynie ze złotą muchą mogłaby okazać się niestrawna dla normalnych ludzi. Henryczek mógł się przestraszyć, a może ów pośrednik był jego przyjacielem, może to w ogóle był ten jakiś, który rzekomo kupował dla siebie… Z przejęcia pomieszało mi się w głowie, nie udawało mi się na poczekaniu przypomnieć sobie wszystkich osób, które wtedy wchodziły w grę, w paradę weszła mi ostatnia historia z utopionym Florianem. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że dowóz i sprzedaż bursztynu jakoś tam sprzeczały się z przepisami, coś tu musiało zahaczać o nielegalność, tak samo jak te ryby, które facet przywiózł znad morza z litości, przed świętami Bożego Narodzenia, bez żadnych zysków dla siebie, czyniąc przysługę społeczeństwu, a potem poszedł za to siedzieć… Jeśli cokolwiek było logiczne i miało sens, musiało być nielegalne, podstawowa zasada ustroju. Henryczek zakłopotał się porządnie.

– Nie wiem, to znaczy wiem, oczywiście, ale nie chciałbym… Już parę lat go nie widziałem, no, ze trzy… Zrabowany, Boże drogi, a ja go kupiłem… I zużyłem…

Czym prędzej spróbowałam go uspokoić, bo Tosia patrzyła na mnie z głębokim wyrzutem.

– Nie, ten kupiony przez pana nie ma znaczenia. Zrabowane były te rzeczy ekstra, na które panu zabrakło pieniędzy. Mucha i to mieniące. I wcale nie jest powiedziane, że ten facet tutaj coś o tym wie, mógł przywozić w dobrej wierze…

– Nie chciałbym mu zaszkodzić, także egoistycznie, w końcu to jest jedyne źródło dla mnie i dla takich jak ja. Hobbystów. To jest niejaki Lucjan Orzesznik, mieszka na Hożej 36. To blisko Sadowej. Mieszkania 27. Dawno u niego nie byłem, to znaczy byłem, ale go nie zastałem i nie wiem, czy jest, czy gdzie wyjechał…

Poczułam się zobowiązana okazanym mi zaufaniem i pomyślałam, że jeśli ten jakiś Lucjan nie mordował osobiście, postaram się go ukryć przed wszystkimi. Nie mógł być chyba zbrodniarzem, jeśli Henryczek utrzymywał z nim przyjacielskie stosunki. Dopadnę go dyplomatycznie, może uda się pogadać po przyjacielsku…

Odczepiłam się od Henryczka i Tosi i od razu pojechałam na Hożą.

W domach z windą, na szczęście, prawie nikt po schodach nie lata, dzięki czemu udało mi się nie wzbudzić ogólnej sensacji. Trochę niepewnie przycisnęłam dzwonek przy drzwiach numer 27, bo na liście lokatorów widniał jakiś Fermiel, a nie żaden Orzesznik, po czym w środku usłyszałam kroki i damski głos:

– Kto tam?

Nigdy w życiu nie umiałam na takie pytanie odpowiedzieć, jeśli pytała osoba nieznajoma. Podać jej nazwisko? I co komu z tego przyjdzie, osoba nie ma o mnie pojęcia. Gdybym mieszkała w tym samym domu, albo bodaj na tej samej ulicy, mogłabym się przedstawić jako sąsiadka, no, mogłabym właściwie zełgać, że sąsiadka, ale to by od razu zrobiło złe wrażenie. Oznajmić, że swój…? Jaki znowu swój, od razu zaczną dalej pytać. Depesza, inkasent, administracja i tym podobne jakoś nie przychodziły mi do głowy, poza tym również osoba mogłaby się poczuć oszukana na wstępie. Co, u diabła, należy odpowiadać na pytanie „kto tam”?

– Nie złodziej – odparłam stanowczo.

– Tylko kto? – padło natychmiast z tamtej strony.

To mnie prawie dobiło. Z rozpaczy zdecydowałam się rozpocząć konwersację rzeczową.

– Znajoma pana Lucjana – oznajmiłam, natychmiast uświadamiając sobie, że to przecież też nieprawda.

Osoba była uparta.

– Jakiego pana Lucjana?

– Orzesznika.

– Nie znam.

Zgłupiała chyba, on tu mieszka, a ona go nie zna…?

– Niemożliwe. On tu przecież mieszka!

– Nic podobnego. Żaden Orzesznik tu nie mieszka.

– Musi mieszkać! Pan Korecki tu u niego bywa!

– Pana Koreckiego też nie znam.

– No to co? Ale ja go znam!

– A pani kto…?

Pomyślałam, że szlag mnie trafi i cholery z nią dostanę. Otworzy wreszcie te drzwi czy nie? Głos był młody, ale nie dziecięcy, jakaś obsesjonistka na tle gwałtu…? Do diabła, stwierdziła już chyba moją płeć…?

– Ja jestem znajoma. Pan Orzesznik tu mieszka z całą pewnością, a jak nie mieszka, to mieszkał. Niechże pani otworzy! Nie mogę tak wrzeszczeć przez drzwi!

– A o co chodzi?

Ugryzłam się w język, żeby nie ryknąć krótko i treściwie.

– O informacje od pana Orzesznika – wyjaśniłam grzecznie, acz gromko, i nawet prawdziwie. – Jeśli go nie ma, chcę wiedzieć, gdzie jest!

– Ja nie wiem…

Na litość boską…! Krowa chyba jakaś za tymi drzwiami stoi!!!

Straciłam do niej cierpliwość i sama przystąpiłam do zadawania pytań.

– Czy pani tu mieszka, czy przyszła pani z wizytą?

– Tak. Nie. A o co chodzi?

– Może jest tam ktoś, kto coś wie! Sama pani jest?

– Wcale nie sama. Mój mąż tu jest.

– Umarł?

– Co?

– Pytam, czy umarł? Leży pijany?

– No co też pani…

– To dlaczego, do diabła, się nie odzywa?! Niech podejdzie do tych drzwi, choćby nawet z siekierą! Nie stoi tu ze mną czterdziestu rozbójników! Ani nawet dwunastu!

W głębi mieszkania, wypełnionego dotychczas tylko jednym damskim głosem, usłyszałam jakieś dodatkowe dźwięki. Ktoś się poruszył, odezwał, widocznie ten mąż… pień, nie mąż… rzeczywiście tam był i wreszcie zareagował.

– …idiotko, wszyscy usłyszą… – dobiegło mnie wyraźnie.

– Dobrze, już otwieram – powiedziała dziewczyna żałośnie.

Zaszczekały liczne zamki, drzwi uchyliły się w połowie. Nie chcąc dopuścić do ich ponownego zamknięcia, wdarłam się poza próg. Ujrzałam dziewczynę i chłopaka, chłopak w głębi, w szortach i podkoszulku, dziewczyna tuż przy mnie, wiotka blondynka w szlafroczku, obydwoje bardzo młodzi, na oko nawet sympatyczni, i wyraźnie przestraszeni. Chłopak siekiery w ręku nie trzymał.

– Rany boskie, zamknijcie te drzwi i porozmawiajmy przez chwilę jak ludzie – powiedziałam, z wysiłkiem tłumiąc irytację. – Nic nie rozumiem, bo Lucjan Orzesznik naprawdę powinien tu mieszkać!

– To pani nie z adeemu? – spytał chłopak niepewnie.

Po dziesięciu minutach byliśmy już całkiem zaprzyjaźnieni i sprawa się wyjaśniła. Mieszkali na dziko, bez meldowania. O Lucjanie Orzeszniku rzeczywiście nie mieli najmniejszego pojęcia, ale wiedzieli, że przed nimi mieszkał tu ktoś inny, możliwe że właśnie ten Orzesznik, a mieszkanie w ogóle należało do jednego znajomego, chociaż może niezupełnie, znajomy je wynajmował po cichutku i po kumotersku bardzo tanio, prawdziwy właściciel zaś siedział za granicą. Osobiście też go nie znali. Przed sąsiadami i administracją udawali, że tylko przychodzą i podlewają kwiatki.

Nie powiedziałam już nawet, co myślę wobec tego o pogawędce przez zamknięte drzwi i dzikich rykach na klatce schodowej, bo zdaje się, że dotarło to do nich samo. Zajęłam się Orzesznikiem.

– Skoro Orzesznik mieszkał na podobnej zasadzie, ten wasz znajomy też go musi znać – stwierdziłam stanowczo. – Chcę waszego znajomego. Machlojki mieszkaniowe nic mnie nie obchodzą, może wynająć nawet Pałac Kultury. Kto to jest i jak go złapać?

– Tego pani nie powiemy za żadne skarby świata – odparł chłopak równie stanowczo. – Ale możemy go sami zapytać, czy zna Orzesznika. Nawet zaraz. Tu jest telefon.

– Bardzo dobrze, dzwońcie. Jeszcze trzy lata temu Orzesznik mieszkał tutaj i niech powie, gdzie mieszka teraz.

Nie podglądałam, jaki numer kręcą, ale słuchałam rozmowy. Znajomy imieniem Rysio wyparł się Orzesznika całkowicie. Owszem, wiedział, że mieszka, i wiedział, że przestał mieszkać, ale sprawę mieszkania załatwiał z nim bezpośrednio legalny właściciel, ówże Fermiel, widniejący na liście lokatorów, i było to już bardzo dawno temu. Zatem o Lucjana Orzesznika należy pytać Fermiela, który, proszę bardzo, znajduje się w aktualnie w Algierii, w Oranie, i Rysio może nawet podać jego adres, bo on się wcale nie ukrywa.

Oran mnie bardzo ucieszył, bo po Algierii na kontraktach plątali się moi przyjaciele, którzy mogliby nawet dopaść faceta osobiście. Jednakże nie poprzestałam na uciesze. Przez cały czas coś myślałam, pamiętając doskonale, czym się Orzesznik zajmował.

– No dobrze, ale ja tu przyszłam z opóźnieniem. Więcej jest takich, którzy znają ten adres i nie wiedzą, że Orzesznik się wyprowadził. Nie było wypadku, żeby ktoś jeszcze przychodził i pytał o niego?

Dziewczyna i chłopak popatrzyli na siebie, zmieszani nieco i zakłopotani.

– Tak prawdę mówiąc, to my się staramy nikomu nie otwierać – wyznał chłopak. – Udajemy, że nas nie ma. I to tak od początku. Ale owszem, pół roku temu… Ile my tu mieszkamy? Pół roku…?

– Siedem i pół miesiąca – uściśliła dziewczyna.

– No więc pół roku temu to chyba owszem. Zdarzało się. Co do jednego razu wiem na pewno, bo gość mnie złapał akurat, jak zamykałem drzwi. Kluczem, no to już nie mogłem powiedzieć, że mnie tu wcale nie ma. Pytał o pana Lucjana, uparty był, wymienił imię, mówił, że on z polecenia pana Frania, żeby panu Lucjanowi powtórzyć. Nie chciał uwierzyć, że nie znam człowieka. A tak, to może i przychodzili różni, ale nam się udało ich uniknąć…

– Dzwonili, ale ja nie otwierałam – przyznała się dziewczyna. – Ze znajomymi jesteśmy umówieni, dzwonią krótko, a potem pukają. I już wiadomo. A tak w ogóle, to kto to jest, ten Orzesznik?

18
{"b":"88128","o":1}