Литмир - Электронная Библиотека
A
A

O szóstej telefon zadzwonił po raz ostami. Lekarz siedział obok aparatu. Podniósł słuchawkę, Tak, to ja, potwierdził i słuchał w skupieniu głosu w słuchawce, od czasu do czasu potakując głową, Kto to był, spytała żona, kiedy skończył, Urzędnik z ministerstwa, za pół godziny przyjedzie po mnie karetka, Spodziewałeś się tego, Tak, chyba tak, Dokąd cię zawiozą, Nie wiem, chyba do szpitala, Przygotuję ci kilka najpotrzebniejszych rzeczy, Nie wybieram się w długą podróż, Skąd wiesz. Zaprowadziła go do pokoju i delikatnie posadziła na łóżku, Posiedź chwilę spokojnie, wszystkim się zajmę. Słyszał, jak chodzi po pokoju, otwiera szuflady, zamyka szafę, wyjmuje ubrania i wkłada je do leżącej na podłodze walizki. Nie wiedział jednak, że poza jego rzeczami włożyła tam również kilka spódnic i bluzek, spodnie, sukienkę i parę bez wątpienia damskich butów. Pomyślał tylko, że nie potrzebuje aż tylu rzeczy, ale nie odezwał się, czując, że nie pora teraz na rozmowy o rzeczach banalnych. Usłyszał, jak żona zatrzaskuje walizkę, Gotowe, możemy czekać na karetkę. Zaniosła walizkę pod drzwi, pomimo protestów męża, który chciał jej pomóc, Daj, jeszcze potrafię to zrobić, nie jestem kompletnym inwalidą. Po chwili siedzieli obok siebie na kanapie w pokoju i czekali, trzymając się za ręce, Nie wiem, na jak długo mnie odizolują, Nie martw się.

Czekali prawie godzinę. Kiedy zabrzmiał dzwonek, żona wstała i poszła otworzyć drzwi, ale na klatce schodowej było pusto. Podniosła słuchawkę domofonu, Dobrze, mąż już schodzi. Wróciła do pokoju i powiedziała, Czekają na dole, mają wyraźny rozkaz nie wchodzić do mieszkania, Wygląda na to, że w ministerstwie przestraszyli się nie na żarty, Chodźmy. Zjechali windą, kobieta pomogła mężowi pokonać ostatnie stopnie i wsiąść do karetki. Wróciła po walizkę i wepchnęła ją do samochodu, po czym usiadła obok męża. Siedzący z przodu kierowca zaczął protestować, Mam zabrać tylko tego człowieka, taki był rozkaz, Mnie też musi pan zabrać, właśnie oślepłam, odparła cicho żona lekarza.

* * *

Pomysł zrodził się w głowie samego ministra. Trudno o szczęśliwsze, idealne wręcz rozwiązanie, zarówno ze względów czysto sanitarnych, jak i skutków społecznych oraz politycznych, które mogła wywołać zaistniała sytuacja. Co prawda nie udało się zapobiec przyczynom epidemii, czyli używając języka specjalistycznego, zająć się etiologią białej choroby, bo tak nazwał ślepotę któryś z urzędników obdarzonych większą wyobraźnią, i dotąd nie znaleziono żadnego lekarstwa, nie mówiąc o szczepionce, która zapobiegłaby rozprzestrzenianiu się epidemii. Istniało jednak pewne wyjście. Wszystkie dotknięte chorobą osoby oraz tych, którzy się z nimi kontaktowali, należało zebrać i odizolować w jednym miejscu, aby w ten sposób uniknąć kolejnych zakażeń. Inaczej liczba zachorowań mogłaby powiększyć się w tempie zgodnym z przyrostem eksponencjalnym. Quod erat demonstrandum , podsumował minister. Używając języka zrozumiałego dla przeciętnych śmiertelników, chodziło o to, aby zorganizować kwarantannę, wystarczyło sięgnąć po historyczne wzorce, kiedy to w podobnej sytuacji chorych na cholerę i żółtą febrę wysyłano w łodziach na morze, by spędzili w odosobnieniu czterdzieści dni aż do wyjaśnienia sytuacji. Tych samych słów, aż do wyjaśnienia sytuacji, użył z pełną powagą minister, nie mogąc znaleźć innego, równie trafnego określenia. Jednak po chwili namysłu dodał, Chciałbym powiedzieć, że może to być zarówno czterdzieści dni, jak i czterdzieści tygodni, a może nawet czterdzieści lat. Rzecz w tym, by nikt stamtąd nie wyszedł, Musimy wybrać dla nich miejsce, odezwał się przewodniczący komisji koordynacyjnej i bezpieczeństwa, powołanej naprędce w celu zorganizowania transportu, izolacji i nadzoru pacjentów, Jakie mamy możliwości, spytał minister, Dysponujemy pustym budynkiem szpitala psychiatrycznego, który od dawna chcieliśmy zagospodarować, są też koszary wojskowe opuszczone z powodu reorganizacji sił zbrojnych, hale wystawowe wykorzystywane tylko podczas targów przemysłowych, chociaż tam prowadzone są prace wykończeniowe, jest jeszcze wielki supermarket, któremu z niewiadomych przyczyn grozi zamknięcie, Jak pan myśli, w którym z tych obiektów można by umieścić chorych, Bez wątpienia najlepiej strzeżonym miejscem są koszary, To oczywiste, Jednak obiekt jest zbyt duży i nie będziemy w stanie kontrolować sytuacji wewnątrz, Rozumiem, Co do supermarketu, mogą się pojawić komplikacje natury prawnej, a tego należy unikać, A hale targowe, Minister przemysłu nie zgodzi się, ponieważ zainwestowano w nie miliony, pozostaje szpital psychiatryczny, Niech będzie szpital, Myślę, że ze wszystkich propozycji to miejsce nadaje się najbardziej, ponieważ otacza je mur, a sam budynek jest dwuskrzydłowy, W jednym skrzydle umieścimy niewidomych, w drugim zaś podejrzanych o kontakt z chorobą, środkowej części budynku przypadnie rola ziemi niczyjej, chorzy tracący wzrok będą tędy przechodzić do skrzydła niewidomych, Jest pewien problem, Jaki, panie ministrze, Musimy zatrudnić personel, który zajmie się kierowaniem chorych do sal, a, jak sądzę, nie ma co liczyć na wolontariuszy, To zbędne, panie ministrze, Nie rozumiem, Jeśli któryś z podejrzanych oślepnie, co prędzej czy później z pewnością nastąpi, to jestem pewien, że pozostali sami wypchną go ze swego skrzydła, by odwlec moment własnego oślepnięcia, Ma pan rację, To samo stanie się ze ślepcem, który pomyli drogę i wejdzie do skrzydła widzących, Nieźle to pan wymyślił, Dziękuję, panie ministrze, czy możemy zacząć wydawać polecenia, Tak, daję panu wolną rękę.

Komisja zadziałała szybko i skutecznie. Przed zmrokiem zebrano wszystkich ślepych, których dane znajdowały się już w ministerstwie. Zatrzymano również grupę osób podejrzanych o kontakt z chorymi. Była to grupa zebrana naprędce przez Ministerstwo Zdrowia i obejmowała głównie rodziny oraz osoby związane z chorymi zawodowo. Jako pierwsi przybyli do opuszczonego szpitala lekarz i jego żona. Wokół budynku stali żołnierze. Wpuszczono ich przez bramę, którą natychmiast zaryglowano. Od bramy do głównego wejścia prowadziła gruba lina, której należało się uchwycić, by nie zabłądzić i dotrzeć do drzwi budynku. Przejdźcie trochę na prawo, tam jest sznur, złapcie się go i idźcie prosto przed siebie, potem będą schody, sześć stopni, usłyszeli instrukcje sierżanta. W holu szpitala lina dzieliła się na dwie, jedna wiodła w prawo, druga w lewo. Z dziedzińca dobiegł głos sierżanta, Uważajcie, macie skręcić w prawo. Trzymając w jednej ręce walizkę, drugą prowadząc męża, kobieta weszła do pierwszej napotkanej sali. Była długa i wąska jak pomieszczenia dla chorych w starych szpitalach. Dwa rzędy łóżek pomalowano kiedyś szarą farbą, która teraz łuszczyła się płatami. Pościel i koce miały ten sam kolor. Kobieta zaprowadziła męża na koniec sali i posadziła go na łóżku, Nie ruszaj się stąd, pójdę się rozejrzeć. Idąc długim, wąskim korytarzem mijała kolejne sale, pokoje, które należały zapewne do personelu lekarskiego, brudne ubikacje, pomieszczenia kuchenne, gdzie wciąż unosił się odór stęchłego jedzenia. Była też jadalnia, w której stały stoły o metalowych blatach, trzy cele wyłożone u dołu tkaniną, a od wysokości dwóch metrów korkiem. Na tyłach budynku znajdował się otoczony murem opuszczony ogród. Pnie zaniedbanych drzew były odarte z kory, wszędzie leżały śmieci. Żona lekarza wróciła do sali. Z uchylonych drzwi szafy wystawał kaftan bezpieczeństwa. Podeszła do męża. Zgadnij, dokąd nas przywieźli, Nie wiem. Zanim zdążyła wyjaśnić, mąż powiedział, Nie jesteś ślepa, nie możesz tu zostać, Masz rację, nie jestem ślepa, Poproszę, żeby odwieźli cię do domu, powiem, że przyjechałaś ze mną przez pomyłkę, Nie trudź się, stąd i tak nikt cię nie usłyszy, a jeśli nawet usłyszą, nie kiwną palcem, Ale ty widzisz, Na razie, za dzień lub dwa, a może za chwilę też oślepnę, Uciekaj, proszę cię, Nie bądź uparty, żołnierze nie pozwolą mi nawet wystawić nosa za bramę, Wiesz, że nie mogę cię do niczego zmusić, Wiem, kochanie, i dlatego, zostanę, żeby ci pomagać, może przydam się też innym, ale nie wolno ci komukolwiek powiedzieć, że widzę, O kim ty mówisz, Chyba nie przypuszczałeś, że zostawią nas tu samych, To jakiś obłęd, Masz rację, jesteśmy w domu wariatów.

Kolejni ślepcy przyjechali w grupie, Jednych powyciągano z łóżek, innych z samochodów. Najpierw złapano złodzieja, potem ujęto dziewczynę w ciemnych okularach, zezowatego chłopca, chociaż nie, malca znaleziono w szpitalu, dokąd przyprowadziła go matka, której w przeciwieństwie do żony lekarza zabrakło odwagi, by towarzyszyć mu w zesłaniu. Była prostą kobietą, nie potrafiła kłamać, nawet dla dobra sprawy. Chorzy weszli do sali, rozpaczliwie wymachując rękami. Tu nie było już liny, musieli sami znaleźć drogę. Chłopiec zaczął płakać. Dziewczyna w ciemnych okularach próbowała go pocieszyć, Nie płacz, mama zaraz przyjdzie. Z oczami, które zasłaniały okulary, nie wyglądała na ślepą. Inni bezradnie kręcili głowami na wszystkie strony, a ona, spokojna, ze słowami otuchy na ustach sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście zauważyła w progu matkę nieszczęsnego chłopca. Żona lekarza przysunęła się do męża i szepnęła mu do ucha, Jest ich czworo, jedna kobieta, dwóch mężczyzn i chłopiec, Jak wyglądają, spytał cicho lekarz. Opisała ich szczegółowo, a on odparł, Pierwszego nie znam, ale drugi z opisu przypomina mi pacjenta, który zgłosił się do mnie wczoraj, Chłopiec ma zeza, a kobieta nosi ciemne okulary, jest bardzo ładna, Zgadza się, oni też u mnie byli. Ślepcy nie słyszeli tej rozmowy, gdyż robili mnóstwo hałasu, próbując znaleźć dla siebie miejsce. Uważali, że poza nimi w sali nie ma nikogo, a zbyt niedawno stracili wzrok, by słuch im się wyostrzył. W końcu każdy usiadł na łóżku, które akurat stało na ich drodze, dochodząc zapewne do wniosku, że lepiej zadowolić się czymś konkretnym, niż błądzić w jasności. Mężczyźni przez przypadek znaleźli się blisko siebie. Dziewczyna spokojnym i cichym głosem nadal pocieszała chłopca, Nie płacz, zobaczysz, że mama niedługo przyjdzie. Zapadła cisza. Żona lekarza powiedziała głośno, tak by usłyszano ją na drugim końcu sali, Są tu jeszcze dwie osoby, a was ilu jest. Cała czwórka aż podskoczyła na dźwięk tego niespodziewanego pytania. Mężczyźni milczeli. Wreszcie odezwała się dziewczyna, Wydaje mi się, że jest nas czworo, ja, ten chłopiec, A reszta, dlaczego się nie odzywają, przerwała jej żona lekarza, Jestem, burknął niechętnie jeden z przybyłych, jakby mówienie sprawiało mu trudność, Jestem, odezwał się drugi człowiek. Żona lekarza pomyślała, że zachowują się tak, jakby za wszelką cenę chcieli zachować anonimowość. Widziała, jak kurczą się w sobie, siedzą sparaliżowani, wyciągając szyje jak psy obwąchujące otoczenie. Dziwne, że na wszystkich twarzach malował się strach i wrogość, choć każde z tych uczuć znajdowało swoje własne, indywidualne odbicie. Zaczęła się zastanawiać, co ich łączy.

6
{"b":"88121","o":1}