Żona lekarza jest już w lewym skrzydle budynku i zmierza ku trzeciej sali. Tu także ślepcy śpią na korytarzu, ale jest ich o wiele więcej niż w prawej części szpitala. Porusza się bezszelestnie, ostrożnie stąpając po lepkiej od brudu posadzce. Zagląda przez drzwi pierwszych dwóch sal; wszędzie ten sam widok przykrytych kocami nieruchomych ciał, jakiś ślepiec nie może zasnąć i mamrocze coś pod nosem, wokół pobrzmiewa urywane chrapanie. Wszystko przenika niemożliwy do zniesienia smród, ale tak jest w całym budynku, tak pachnie również jej własne ciało i ubranie. Gdy doszła do korytarza, gdzie znajdowała się trzecia sala, zawahała się. W drzwiach stał człowiek. Wystawili straże, pomyślała. Ślepiec trzyma w ręku laskę, którą wolno wymachuje to w jedną, to w drugą stronę, sprawdzając w ten sposób, czy nikt się nie zbliża. Tu nikt nie śpi na ziemi, korytarz jest pusty. Strażnik niestrudzenie wymachuje laską, po pewnym czasie przekłada ją do drugiej ręki i powtarza te same ruchy. Żona lekarza wolno podchodzi do przeciwległej ściany, uważając, by nie dotknąć ubraniem chropowatej powierzchni. Ślepiec wciąż energicznie wymachuje laską, lecz nie dosięga nią nawet środka szerokiego korytarza. Można by go porównać do nie uzbrojonego żołnierza na warcie. Żona lekarza stoi naprzeciw ślepca i dokładnie widzi, co dzieje się w trzeciej sali. Niektóre łóżka są wolne. Ciekawe, ilu ich jest, zastanawia się. Człowiek z laską zwrócił głowę w jej stronę, jakby wyczuł coś podejrzanego, czyjś oddech, ruch powietrza. Był wysoki i miał duże ręce. Wyciągnął przed siebie laskę i gwałtownie zamachał nią przed sobą. Zrobił krok do przodu i żona lekarza przestraszyła się, że naprawdę ją widzi i tylko sprawdza, z której strony najlepiej zaatakować. To nie jest spojrzenie ślepca, pomyślała przerażona. Jednak myliła się, były to oczy ślepca, oczy niewidzące, których pod tym dachem nie brakowało. Była jedyną widzącą osobą w szpitalu. Kto tu jest, odezwał się szeptem ślepy wartownik, zamiast krzyknąć jak żołnierze przed bramą, lecz cicho spytał, Kto idzie, W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie powiedzieć, Posłaniec z misją pokoju, na co on powinien odrzec, Droga wolna. Niestety były to tylko marzenia. Ślepiec spuścił głowę, jakby chciał powiedzieć, Co za bzdury, przecież o tej porze wszyscy śpią, nie ma tu nikogo. Z wyciągniętą przed siebie ręką cofnął się do drzwi i uspokojony przez własne myśli stanął nieruchomo. Był śpiący, od dawna czekał, aż go ktoś zmieni, ale wiedział, że jego zmiennik musi sam się obudzić, a jedyne, co może wyrwać go ze snu, to wewnętrzne poczucie obowiązku, gdyż nie miał budzika, którego zresztą i tak nikt nie umiałby nastawić. Żona lekarza ostrożnie zbliżyła się do framugi drzwi i zajrzała do środka. Sala nie była zapełniona, na oko znajdowało się w niej dziewiętnastu, może dwudziestu ludzi. W głębi ujrzała stos paczek z jedzeniem, kilka kartonów leżało na wolnych łóżkach. To było do przewidzenia, pomyślała, większość zatrzymują dla siebie. Ślepy strażnik znów zaczął nasłuchiwać, ale nie poruszył się. Czas mijał. W sali jakiś palacz dostał ataku kaszlu. Strażnik odwrócił się z ulgą, wreszcie może będzie mógł pójść spać, ale nikt nie wstał, ślepiec usiadł ostrożnie na brzegu łóżka, jakby bał się, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku i oskarżony o opuszczenie posterunku oraz złamanie surowych reguł obowiązujących wartownika. Przez chwilę siedział z opuszczoną głową, walcząc ze zmęczeniem, ale w końcu poczuł, jak ogarnia go fala snu, myśląc zapewne, To nic, nikt mnie przecież nie widzi. Żona lekarza znów policzyła ludzi znajdujących się w sali. Razem ze strażnikiem było ich dwudziestu. Przynajmniej dowiedziała się czegoś konkretnego podczas tej niebezpiecznej nocnej eskapady. Ale czy tylko po to tu przyszłam, zastanawiała się w myślach, lecz nie miała odwagi sobie odpowiedzieć. Ślepiec zasnął z głową opartą o framugę drzwi, laska zsunęła się na podłogę. Miała przed sobą bezbronnego człowieka, forteca stała otworem. Patrzyła na niego, próbując przywołać w myślach jak najgorsze skojarzenia. Ten człowiek kradnie żywność, odbiera cudzą własność, odejmuje dzieciom od ust, ale mimo to nie zdołała wzbudzić w sobie nawet cienia niechęci. Na widok bezwładnego ciała, wygiętej szyi z pulsującymi żyłami i głowy ufnie odchylonej do tyłu ogarnęła ją litość. Po raz pierwszy od wyjścia z sali przeszył ją dreszcz, posadzka była tak zimna, że niemal parzyła jej stopy. Oby to nie była gorączka, pomyślała, ale wiedziała, że to tylko obezwładniające zmęczenie. Poczuła nieodparte pragnienie ucieczki w głąb siebie, wtulenia się we własne ciało, a przede wszystkim chciała zamknąć oczy, spojrzeć w siebie, jak najgłębiej, jak najdalej, aż do rdzenia mózgu, dotrzeć tam, gdzie na pierwszy rzut oka nie widać, czy jest się ślepym, czy nie. Wolno, bardzo wolno zaczęła się wycofywać, poczuła, że musi jak najszybciej wrócić do swojej sali, przezwyciężając zmęczenie mijała ślepców przypominających lunatyków, ona sama też wyglądała, jakby chodziła we śnie, nie musiała nawet udawać, że nie widzi. Młodzi kochankowie nie trzymali się już za ręce, spali przytuleni do siebie, ona odwrócona plecami, wtulona w zagłębienie jego ciała, próbując zachować resztki krążącego w żyłach ciepła. A jednak, gdy żona lekarza przyjrzała im się bliżej, zauważyła, że trzymają się za ręce, jego ramię objęło ją od góry, a dłonie splotły się w uścisku. W sali obok ślepa kobieta wciąż siedziała na łóżku, czekając, aż zmęczenie przełamie opór niespokojnych, uporczywych myśli. Oprócz niej wszyscy spali, niektórzy zakryli głowy kocami, jakby wciąż mieli nadzieję na odnalezienie prawdziwej, nieosiągalnej ciemności. Na szafce obok łóżka dziewczyny w ciemnych okularach stały krople do oczu. Nie wiedziała, że już ich nie potrzebuje.
* * *
Gdyby ślepiec, spisujący zyski, które bandyci czerpali z nielegalnego procederu, dostąpił nagle objawienia i wiedziony wyrzutami sumienia postanowił przejść na stronę ofiar ze swą tabliczką, grubym papierem i dziurkaczem, z pewnością byłby teraz pochłonięty spisywaniem żałosnej i tragicznej, lecz jakże pouczającej historii swych nowych sprzymierzeńców. Świat dowiedziałby się o haniebnym wyrzuceniu z sali numer trzy kilkudziesięciu uczciwych obywateli, usłyszałby o nieograniczonej władzy bandytów nad ich nowym królestwem, o tym, że ślepcy z sąsiednich pomieszczeń nie mogli już korzystać z urządzeń sanitarnych w lewym skrzydle. Opowiedziałby o straszliwych konsekwencjach tego nieludzkiego zakazu, o tym, jak od razu pogorszył się stan pomieszczeń oraz korytarzy, o rozpaczy nieszczęsnych mieszkańców z lewej części budynku, o tym, że nie mogli nawet wyjść do ogrodu, który zapełniali zwijający się z bólu ślepcy cierpiący na biegunkę lub skurcze jelit budzące fałszywe nadzieje na chwilową ulgę. Jako wnikliwy obserwator ociemniały kronikarz zauważyłby zapewne rażącą dysproporcję między tym, co ludziom zabierano, a tym, co w zamian dostawali, wykazałby, że nie należy wierzyć w słynną od wieków cytowaną zasadę równowagi między przyczyną i skutkiem, szczególnie w jej aspekcie ilościowym. Musiałby również zauważyć, że jeśli bandyci będą bezkarnie spać na stercie paczek z żywnością, to biedacy z innych sal wkrótce zostaną zmuszeni do zbierania z brudnej posadzki ostatnich okruchów chleba. Spostrzegawczy księgowy, zarówno jako kronikarz, jak i uczestnik tych wydarzeń, z pewnością potępiłby niegodziwe postępki ślepych ciemiężycieli, którzy woleli zmarnować jedzenie, niż oddać je potrzebującym. Niektóre produkty mogły przetrwać kilka tygodni, jednak większość przeznaczona była do natychmiastowego spożycia, jedzenie szybko pleśniało, gniło i stawało się bezużyteczne dla ludzi, jeśli tacy nadal znajdowali się pod dachem szpitala. Zmieniając wątek, lecz pozostając przy tym samym temacie, skrupulatny kronikarz stwierdziłby z żalem, że poza dolegliwościami żołądkowymi, wynikającymi z chronicznego niedożywienia i spożywania nieświeżych produktów, wśród internowanych panowały też inne choroby. Byli tacy, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali jak okazy zdrowia, ale po krótkim czasie ni stąd, ni zowąd powalała ich tak silna grypa, że nie byli w stanie zwlec się ze swych obskurnych łóżek, i chociaż wywrócono do góry dnem wszystkie damskie torebki i przeszukano dokładnie każdą salę, nie znaleziono choćby jednej tabletki aspiryny, która pozwoliłaby obniżyć gorączkę i zmniejszyć ból głowy. Zapewne nasz kronikarz z obawy przed konsekwencjami nie zechciałby szczegółowo opisywać innych nieszczęść nękających ponad trzysta osób, które zostały poddane nieludzkiej kwarantannie, ale niewątpliwie wspomniałby przynajmniej o dwóch przypadkach zaawansowanej choroby nowotworowej, którą zignorowano podczas łapanki, twierdząc, że w demokracji prawo jest jednakowe dla wszystkich i nie można nikogo wyróżniać. Traf chciał, że wśród internowanych znalazł się tylko jeden lekarz, do tego okulista, a wiadomo, że takich tu nie potrzebowano. Gdyby nasz skryba podjął się opisu tych wydarzeń, zapewne poczułby się tak przytłoczony nadmiarem nieszczęść i bólu, że z rezygnacją odłożyłby na stół swój metalowy dziurkacz i drżącą ręką zaczął po omacku szukać kawałka czerstwego chleba, który odłożył, by spełnić obowiązek kronikarza końca świata. Przypuszczalnie jednak niczego by nie znalazł, gdyż zapach jedzenia już wcześniej przyciągnął innego, zgłodniałego ślepca. Nic dziwnego, że księgowy odrzucił możliwość pojednania z ciemiężonymi braćmi i pozostał w trzeciej sali w lewym skrzydle, gdzie mimo szczerego oburzenia na haniebne praktyki jej mieszkańców miał zapewnioną strawę.
I na tym właśnie opierały się rządy bandytów. Kiedy przedstawiciele sal wracali z głodowymi porcjami żywności, wybuchały protesty, odzywały się głosy pełne oburzenia. Ktoś proponował, by zorganizować wspólną akcję odwetową, stosując jedyny skuteczny i często stosowany argument, siłę tłumu. Zgodnie z prawami dialektyki w pewnych okolicznościach nieśmiałe pragnienia nabierają mocy, mnożąc się w nieskończoność. Jednak bojowy nastrój szybko znikał, wystarczył jeden racjonalny głos, umiejący zestawić wszelkie za i przeciw planowanej akcji, by przypomnieć zwolennikom walki o śmiercionośnej broni, jaką jest pistolet, Pamiętajcie, co was czeka, kiedy tam pójdziecie, pomyślcie, co się stanie z tymi na końcu, gdy po pierwszym strzale wybuchnie panika, więcej bohaterów zginie stratowanych niż od kuli. W sali, gdzie toczyła się dyskusja, doszło do kompromisu i zdecydowano, że wbrew tym przestrogom zostanie wysłana liczniejsza grupa ludzi, którzy przedstawią żądania wszystkich mieszkańców. Wkrótce wiadomość ta rozeszła się wśród reszty internowanych. Najpierw grupa miała składać się z dziesięciu, dwunastu ochotników, ale liczne ostrzeżenia sceptyków zniechęciły większość ślepców, którzy wcześniej się zgłosili. Bogu dzięki ten rażący brak odwagi został usprawiedliwiony. Choć był to powód do wstydu, wkrótce okazało się, że słuszność mieli ci, którzy nawoływali do ostrożności. Ośmiu śmiałków, którzy odważyli się podjąć tej misji, zostało bezlitośnie przepędzonych z lewego skrzydła. Podobno użyto nawet pistoletu, lecz strzał nie był skuteczny, choć tym razem cel był konkretny. Przepędzeni ślepcy zarzekali się później, że słyszeli świst kuł nad głowami, chociaż nie mieli pewności, jakie były prawdziwe zamiary strzelającego. Być może herszt bandy pomylił się w ocenie wzrostu ślepców i wyobrażał ich sobie jako rosłych osiłków, co tłumaczyłoby jego złe intencje, albo był to po prostu strzał ostrzegawczy. Wszelkie te domysły nie znalazły na razie potwierdzenia, należało więc cieszyć się, że nikt nie zginął, niezależnie, czy było to zrządzenie losu, czy zwykły przypadek, grunt, że wszyscy śmiałkowie powrócili z misji. Za karę wszyscy mieszkańcy zbuntowanej sali przez trzy dni nie dostawali jedzenia. I tak mieli szczęście, gdyż mogli zostać na zawsze odcięci od dostaw żywności, co byłoby sprawiedliwą karą za niewdzięczność wobec ich dobroczyńców. Buntowników zmusiło to do chodzenia od sali do sali, i żebrania o kromkę chleba, najlepiej posmarowaną czymś treściwym i pożywnym. Nie umarli więc z głodu, lecz przez te trzy dni nasłuchali się wielu przykrych uwag, Skoro jesteście tacy mądrzy, to czemu sami nie macie co do gęby włożyć, Gdybyśmy was posłuchali, ładnie byśmy na tym wyszli, Cierpliwości, będziecie musieli przełknąć jeszcze niejedną gorzką prawdę. Po trzech dniach kary buntownicy mieli nadzieję, że ich los odmieni się na lepsze. Okazało się jednak, że dla czterdziestu buntowników z nieszczęsnej sali czas upokorzeń dopiero się zaczął. Zamiast dwudziestu porcji żywności, które z trudem starczały dla wszystkich, dostali głodowe racje, którymi nie mogło posilić się nawet dziesięciu ślepców. Łatwo sobie wyobrazić rozgoryczenie i przygnębienie ukaranych, szczególnie bolesne wobec tchórzostwa pozostałych internowanych, którzy nie tylko nie chcieli im pomóc, ale czuli się wręcz zagrożeni ich postawą. Odwaga buntowników postawiła ich w trudnej sytuacji wyboru między starą jak świat ludzką solidarnością a równie głęboko zakorzenionym przeświadczeniem, że nikt nie jest bardziej godny miłosierdzia niż my sami.