* * *
Kto próbuje oszukać żołądek, wstaje o świcie. Niektórzy ślepcy wiercili się w łóżkach już w nocy, lecz nie dlatego, że dokuczał im głód, a dlatego że rozregulowało się w nich to, co nazywamy zegarem biologicznym, i uważali, że jest już dzień. Budzili się z myślą, że zaspali, ale po chwili chrapanie sąsiadów wyprowadzało ich z błędu. Zjawisko to, opisywane w książkach, jakże często zdarza się również w życiu. Ludzie, którzy budzą się o świcie z własnej woli lub z przyczyn od nich niezależnych, z przykrością znoszą beztroskie chrapanie innych. Jest to szczególnie trudne w opisywanym przypadku. Co innego być ślepym i spać, a co innego budzić się, otwierając bezużyteczne oczy. W obliczu straszliwej katastrofy, którą staramy się tu opisać, obserwacje natury psychologicznej można by snuć w nieskończoność, lecz poczynione wyżej uwagi mają jedynie wyjaśnić przyczynę tak wczesnego przebudzenia się większości ślepców. Jak już wspomnieliśmy, jednych wyrwały ze snu skurcze żołądka, innych nerwowe oczekiwanie dnia, lecz mimo narastającej niecierpliwości nikt nie hałasował bardziej niż pozwalały na to miejsce i okoliczności. W sali znajdowali się nie tylko ludzie dobrze wychowani, ale i prymitywni, którzy nie zważając na innych, po przebudzeniu pluli i puszczali gazy, co zresztą robili również w ciągu dnia. Panował tu straszliwy zaduch, ale nie dało się temu zapobiec, gdyż okna znajdowały się zbyt wysoko, by je otworzyć, a na korytarzu śmierdziało jeszcze bardziej.
Lekarz i jego żona leżeli przytuleni do siebie nie tylko z uwagi na wąskie łóżko, ale z wewnętrznej potrzeby, i jedynie siłą woli powstrzymali się, by nie zrobić tego, co w środku nocy uczynili ich sąsiedzi, kobieta i mężczyzna, nazwani przez kogoś świntuchami. Żona lekarza spojrzała na zegarek. Dwadzieścia trzy minuty po drugiej. Spojrzała jeszcze raz, sekundnik stał w miejscu. Zapomniała nakręcić ten przeklęty zegarek, nie potrafiła dopilnować nawet najprostszych czynności, i to zaledwie po trzech dniach odosobnienia. Z jej ust wyrwał się stłumiony szloch, jakby przytrafiło jej się najgorsze nieszczęście. Lekarz pomyślał, że jego żona oślepła, że nastąpiło to, czego tak bardzo się obawiali. Już chciał zapytać, czy widzi tylko biel, ale w tej samej chwili usłyszał, Nie, nie, to nie to, a po chwili szept tłumiony przez kołdrę zakrywającą ich twarze, Ale ze mnie idiotka, nie nakręciłam zegarka, i niepocieszona rozpłakała się jak dziecko. Jej szlochanie obudziło dziewczynę w ciemnych okularach, która wstała i z wyciągniętymi rękami zbliżyła się do miejsca, skąd dochodził płacz, Co się stało, czy mogę pani pomóc, spytała dotykając przykrytych kołdrą ciał. W tym momencie wrodzone poczucie taktu nakazało jej szybko odejść, ale nie cofnęła rąk, uniosła je tylko lekko, tak że zaledwie dotykały chropowatej i wilgotnej powierzchni grubego koca, Czy mogę pani pomóc, powtórzyła pytanie i dopiero wtedy cofnęła ręce, gubiąc je w sterylnej bieli. Żona lekarza, wciąż łkając, wstała z łóżka i przytuliła się do dziewczyny, Nie, nic się nie stało, nagle zrobiło mi się smutno, Jeśli taka silna osoba jak pani traci nadzieję, to znaczy, że nie ma dla nas ratunku, zasmuciła się dziewczyna. Żona lekarza uspokoiła się nieco i z bliska przyjrzała dziewczynie. Zapalenie spojówek prawie zniknęło, szkoda że nie mogła jej tego powiedzieć, na pewno by się ucieszyła, chociaż w tej sytuacji było to niedorzeczne, nie dlatego że dziewczyna oślepła, lecz dlatego że wszyscy wokół byli ślepi, bo po co komu takie przejrzyste, piękne oczy, jeśli nie ma kogoś, kto mógłby w nie spojrzeć. Każdy ma chwilę słabości, powiedziała żona lekarza, Ważne, że jeszcze potrafimy płakać, łzy są czasem prawdziwym zbawieniem, umarlibyśmy, gdybyśmy od czasu do czasu nie mogli sobie popłakać, Dla nas nie ma zbawienia, szepnęła dziewczyna, Kto wie, ta choroba nie przypomina zwykłej ślepoty, może zniknąć równie nagle, jak się pojawiła, Za późno dla tych, którzy już umarli, Wszyscy kiedyś umrzemy, Ale nie musimy ginąć, a ja zabiłam człowieka, Proszę się nie obwiniać, to był fatalny splot okoliczności, wszyscy jesteśmy w równym stopniu winni i niewinni, nieczyste sumienie powinni mieć tylko żołnierze, którzy nas pilnują, ale i oni mogą usprawiedliwić się strachem, Cóż z tego, że ten biedak mnie obmacywał, nadal by żył, a mnie nie ubyłoby ciała, Niech pani przestanie o tym myśleć, proszę odpocząć, zasnąć. Odprowadziła ją do łóżka, Proszę się położyć, Pani jest taka dobra, powiedziała dziewczyna i dodała ściszonym głosem, Nie wiem, co robić, będę miała okres, a nie zabrałam podpasek, Proszę się nie martwić, ja coś znajdę. Dziewczyna w ciemnych okularach wyciągnęła ręce, bezradnie szukając kobiety, a żona lekarza delikatnie ujęła jej dłonie błądzące w powietrzu, Proszę odpocząć, powtórzyła. Dziewczyna zamknęła oczy i pewnie by zasnęła, gdyby nie nagły hałas. Ktoś wracając z łazienki pomylił łóżka i położył się na pryczy sąsiada, który również wyszedł za potrzebą, ale żaden z nich nie wszczął awantury, nie krzyknął, Następnym razem niech pan uważa. Żona lekarza stała i przyglądała się rozmawiającym mężczyznom. Zauważyła, że prawie nie gestykulują, a ich ciała są nieruchome. Zrozumieli, że zdani są jedynie na swój głos i słuch. Na pewno brakowało im rąk, których mogliby użyć podczas kłótni lub walki, ale zrozumieli, że nie warto kłócić się o łóżko, tak jak nie warto sprzeczać się o wiele innych rzeczy, wystarczyło po prostu się dogadać. Łóżko numer dwa jest moje, trzecie należy do pana, jasne, Gdybyśmy nie byli ślepi, nic by się nie stało, Właśnie, sęk w tym, że jesteśmy ślepi. Żona lekarza szepnęła do męża, Mamy tu cały świat jak na dłoni.
Niestety, niecały. Jedzenie wciąż się spóźniało. Ludzie powychodzili z sal, zebrali się w holu, nasłuchując, czy z głośnika nie padnie rozkaz, odebrać jedzenie. Niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę. Wiedzieli, że będą musieli wyjść na dziedziniec, by odebrać żywność, którą zgodnie z wcześniejszym komunikatem żołnierze mieli zostawić na chodniku między bramą a głównym wejściem. Bali się, że to jakieś oszustwo, zasadzka. Kto wie, czy, tak jak to było ostatnio, nie zaczną do nas strzelać, Oni są zdolni do wszystkiego, Nie można im ufać, Ja tam nie wyjdę, Ja też, Ktoś musi, jeśli chcemy jeść, Kto wie, może lepiej zginąć od jednego strzału niż powoli zdychać z głodu, Ja idę, Ja też, Nie możemy wyjść wszyscy, żołnierzom to się nie spodoba, Jeszcze się przestraszą, pomyślą, że zamierzamy uciec, dlatego zabili tamtego rannego, Musimy się zdecydować, Trzeba być bardzo ostrożnym, pamiętacie, co się stało wczoraj, dziewięciu zabitych, nie do wiary, Boją się nas, Ja też się ich boję, Ciekawe, czy oni też ślepną, Kto, Żołnierze, Uważam, że powinni oślepnąć pierwsi. Wszyscy się z tym zgodzili, a ktoś nawet dodał to, o czym każdy po cichu myślał, Przynajmniej nie mogliby do nas strzelać. Czas mijał, a z głośnika nie wydobył się żaden dźwięk. Aby skrócić czas oczekiwania, ślepy z pierwszej sali zapytał, Pogrzebaliście już swoich, Jeszcze nie, Zaczynają śmierdzieć, niedługo wszystkich zarażą, Mogą sobie cuchnąć i zarażać, ale jeśli o mnie chodzi, nie ruszę palcem, póki czegoś nie zjem, przecież wczoraj mówiliśmy, najpierw żarcie, potem robota, Nieprawda, najpierw chowa się zmarłych, a potem idzie na stypę, Ze mną jest odwrotnie. Po krótkiej ciszy znów ktoś się odezwał, Zastanawiam się, Nad czym, Jak podzielimy jedzenie, Tak jak przedtem, przecież wiemy, ilu nas jest, rozdamy porcje, każdy dostanie swoją część, tak jest najprościej, Ale ten sposób się nie sprawdził, byli tacy, co oszukiwali i wzięli podwójne porcje, To znaczy, że źle dzielono jedzenie, I tak będzie nadal, jeśli nie wprowadzimy dyscypliny, och, gdyby był wśród nas ktoś, kto chociaż trochę widzi, Natychmiast wymyśliłby jakiś fortel, by zagrabić jak najwięcej dla siebie. Ktoś powiedział, że w krainie ślepców nawet jednooki jest królem, Dajcie spokój, To nie to samo, Tu nawet jednooki by sobie nie poradził, Najlepiej podzielić jedzenie na równe części i zanieść do swojej sali, potem każdy rozda według potrzeb to, co przyniósł, Kto to powiedział, Ja, Kto ja, Ja, Z której jest pan sali, Z drugiej, Od razu się domyśliłem, znalazł się cwaniak, u was jest mniej ludzi, a żądacie więcej żarcia niż ci, co mają pełne sale, Myślałem, że tak będzie prościej, Już gdzieś to słyszałem, że kto rządzi, ten dzieli, a jeśli nie umie dzielić, to albo jest głupi, albo nie zna się na dzieleniu, Do diabła, przestańcie wreszcie, dość mam tych ludowych mądrości. Powinniśmy zanieść kartony do jadalni, każda sala wybierze do podziału żywności trzech ludzi, co trzy głowy to nie jedna, dopilnują porządku i sprawiedliwego podziału. A jak sprawdzić, że w sali jest tyle osób, ile deklarują przedstawiciele, Mamy chyba do czynienia z uczciwymi ludźmi, Czy to znowu ten cwaniaczek z dwójki, Nie, to ja, Znalazł się rycerz, prawda jest taka, że wszystkim kiszki grają marsza.
Jakby w odpowiedzi na magiczne hasło, sezamie otwórz się, z głośników padła komenda, Uwaga, uwaga, internowanym zezwala się wyjść i odebrać żywność, Jeśli ktoś zbliży się do bramy, otrzyma słowne ostrzeżenie, a gdy to nie poskutkuje, zostanie zastrzelony. Ślepcy powoli zaczęli przesuwać się w stronę wyjścia, niektórzy skręcili w prawo przekonani, że tam są drzwi, inni, nie ufając ograniczonemu zmysłowi orientacji, dreptali wzdłuż ściany, by wykluczyć możliwość pomyłki. Należało iść do końca korytarza, gdzie ściana załamywała się pod kątem prostym, i dalej w stronę wyjścia. Zniecierpliwiony głos powtórzył komendę. Nagła zmiana tonu wystraszyła nawet najbardziej ufnych ślepców. Ktoś powiedział, Ja stąd nie wyjdę, chcą nas wywabić i potem wszystkich pozabijać. Ja też nie idę, Ani ja, odezwał się stanowczo trzeci głos. Stanęli, nie wiedząc, co robić. Parę osób było gotowych wyjść na zewnątrz, ale wkrótce ich także sparaliżował strach. Znów usłyszeli głos z megafonu, Jeśli w ciągu trzech minut nikt nie wyjdzie, zabieramy jedzenie. Groźba zepchnęła strach w najdalsze zakamarki świadomości. Uczucie to było jak zwierzę, które zmuszone do odwrotu czai się, czekając na dogodną chwilę, by znów zaatakować. Przerażeni ślepcy wyszli na dziedziniec, chowając się jeden za drugim. Nie wiedzieli, że wbrew ich oczekiwaniom żołnierze nie postawili kartonów w pobliżu schodów, ponieważ obawiali się zarazić od liny, której chwytali się ślepcy. Kartony ułożone jedne na drugich stały tam, gdzie wcześniej żona lekarza znalazła motykę, Naprzód, naprzód, rozkazał sierżant. Bezradni ślepcy próbowali ustawić się wzdłuż liny, ale sierżant krzyknął, Zostawcie sznur, puśćcie sznur, jedzenie jest po prawej stronie, po waszej prawej, idioci, nie trzeba mieć oczu, żeby wiedzieć, gdzie jest prawa ręka. Sprostowanie przyszło w samą porę, gdyż co bardziej zdyscyplinowani chorzy byli przekonani, że jeśli sierżant mówi w prawo, to znaczy, że jest to jego prawa strona, dlatego przeszli pod sznurem i próbowali szukać kartonów Bóg wie gdzie. W innych okolicznościach ta groteskowa scena rozśmieszyłaby żołnierzy do łez. Niektórzy ślepcy szli na czworakach, z twarzą przy ziemi niczym świnie, wymachując bezradnie wyciągniętą przed siebie ręką, inni, obawiając się, że w otwartej przestrzeni pochłonie ich świetlista biel, stali, kurczowo trzymając się liny, czekając na okrzyk radości towarzyszy, którzy natkną się na stertę kartonów. Żołnierze z trudem powstrzymywali się, by nie wypalić z wycelowanej w ślepców broni, precyzyjnie, na zimno wykończyć tych półgłówków, którzy pełzali jak oślizgłe kraby, próbując odnaleźć zaplątane kończyny. Słyszeli, jak komendant obozu mówił rano, że jedynym rozwiązaniem byłaby likwidacja wszystkich internowanych, ślepych i tych, którzy mają oślepnąć, bez fałszywej czułostkowości, to jego własne słowa. Mówił, że tak samo amputuje się nogę zżartą przez gangrenę, by w ten sposób ocalić ciało. Wściekłego psa też należy odstrzelić, powiedział, używając obrazowego porównania. Mniej wyczuleni na piękno figur stylistycznych żołnierze zachodzili w głowę, co ma wścieklizna do ślepoty, lecz słowa dowódcy, pozwólmy sobie na kolejne porównanie, są jak słowa wyroczni, jakże inaczej mógłby on zajść tak wysoko w hierarchii wojskowej, gdyby nie był przekonany o słuszności tego, co myśli, robi i mówi. W końcu któryś ze ślepców potknął się o kartony z jedzeniem, objął je i zaczął krzyczeć z radości, Tutaj, są tutaj. Jeśli kiedyś człowiek ten odzyska wzrok, w ten sam sposób obwieści światu dobrą nowinę. W kilka sekund dołączyli do niego pozostali, potykając się o piramidę kartonów, przepychając i gubiąc w plątaninie rąk i nóg, przekrzykując nawzajem, Kto weźmie pierwszą paczkę, Ja, Nie, ja, Zostaw. Ślepcy, którzy odważyli się puścić sznur, teraz przestraszyli się, że ukarze się ich za opieszałość oraz tchórzostwo i zostaną pominięci przy podziale jedzenia. A, to wy, powiedzą, Nie chcieliście czołgać się z wypiętym tyłkiem, narażając się na strzały, to nie będziecie jedli, kto nie ryzykuje, ten przegrywa. Przerażony tą perspektywą jeden z wahających się ślepców puścił linę i z podniesionymi do góry rękami ruszył w stronę, skąd dobiegały krzyki. Nie dam się tak łatwo oszukać, pomyślał. Jednak głosy nagle umilkły, słychać było tylko szmer przesuwających się ciał, zdławione okrzyki, kakofonię niezidentyfikowanych dźwięków dobiegających jednocześnie ze wszystkich stron i znikąd. Ślepiec stanął niezdecydowany, chciał zawrócić i chwycić się liny, ale stracił orientację, gdyż nie widać gwiazd na białym niebie. Wtem usłyszał głos sierżanta nakazujący, by ludzie, którzy znaleźli kartony, cofnęli się do schodów. Tamci to co innego, dla nich instrukcje sierżanta były jasne, mieli jakiś punkt odniesienia, on nie wiedział nawet, gdzie jest. Nikt już nie trzymał się liny, ale oni przynajmniej mogli zawrócić, idąc tą samą drogą, tyle że w odwrotnym kierunku. I rzeczywiście, jako pierwsi znaleźli się przy wejściu i tam czekali na pozostałych. Zagubiony ślepiec stał w miejscu, bojąc się ruszyć. Zrozpaczony zawołał, Proszę, niech mi ktoś pomoże. Nie wiedział, że żołnierze wycelowali w niego broń w oczekiwaniu, aż przekroczy niewidzialną linię między życiem a śmiercią. Długo jeszcze będziesz tam stał, ślepaku, krzyknął sierżant. W jego głosie wyczuwało się narastające napięcie, gdyż tak naprawdę nie podzielał opinii komendanta. Kto wie, może jutro i mnie dopadnie ta zaraza, myślał, Zwykli żołnierze to co innego, na rozkaz zabijają, na rozkaz giną, Strzelać tylko wtedy, kiedy dam znak, przypomniał podwładnym. Dopiero teraz ślepiec zdał sobie sprawę, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie. Z płaczem rzucił się na kolana, Błagam, pomóżcie mi, powiedzcie, jak mam iść, Podejdź bliżej, ślepoto, no, podejdź, odezwał się nazbyt przyjacielsko jeden z żołnierzy. Ślepiec podniósł się, zrobił trzy kroki do przodu, ale po chwili zatrzymał się, gdyż nagle słowa strażnika wydały mu się podejrzane. Podejść to nie to samo co iść, podejść znaczy zbliżyć się do mówiącego, iść w jego kierunku, tam, skąd go wołają, na spotkanie kuli, która jasność zamieni w ciemność. Jednak sierżant szybko zareagował na podłą prowokację żołnierza, Stać, w tył zwrot, krzyknął, po czym kilkoma surowymi słowami przywołał podwładnego do porządku. Jak widać nie każdemu można dać broń do ręki. Zachęceni przychylną postawą sierżanta ślepcy stojący przy wejściu zaczęli krzyczeć z całych sił, jakby ich krzyki mogły przyciągnąć zagubionego towarzysza niczym pole magnetyczne. Ruszył pewnie w stronę, skąd dobiegały głosy, Głośniej, nie przerywajcie, głośniej, wołał, podczas gdy ślepcy krzyczeli jak opętani, jakby kibicowali wyczerpanemu zawodnikowi, który zbliża się do mety. Wreszcie padł im w ramiona, nic dziwnego, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie nie tylko, gdy puka ona do drzwi, ale również gdy pojawi się na horyzoncie.