Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mieszkańcy dwóch pierwszych sal, z których pochodzili zabici, zgromadzili się w celu ustalenia, czy najpierw pogrzebią ofiary, czy rozdzielą żywność. Nikt nie zapytał, kto zginął. Pięciu zabitych mieszkało w drugiej sali, nie wiadomo więc, czy znali ich od początku, czy też zawarli znajomość później, wymieniając na korytarzu uwagi na temat swego smutnego położenia. Żona lekarza nie pamiętała, kiedy przybyli. Znała natomiast czterech pozostałych zabitych, spali z nią, jeśli można tak się wyrazić, pod jednym dachem, chociaż o jednym z nich niewiele mogłaby powiedzieć, trudno bowiem oczekiwać, by zupełnie obcy człowiek zdradził jej historię swego życia, Co innego dziewczyna w ciemnych okularach, jeśli przyjmiemy, że pokojówka miała rację, ów mężczyzna kochał się z nią w hotelu. Biedaczka, nigdy nie dowie się, że znajdowała się tak blisko człowieka, który otoczył ją morzem bieli. Kolejnymi ofiarami byli taksówkarz i dwaj policjanci. Trzej rośli mężczyźni, którzy z racji swojego zawodu umieli nie tylko sami się bronić, ale musieli występować również w obronie innych. Teraz leżeli pokonani, czekając aż dopełni się ich los. Musieli czekać nie dlatego, że przegrali z egoizmem żywych, lecz z powodów bardziej prozaicznych. Zakopanie dziewięciu ciał w twardej ziemi przy użyciu jednej motyki wymagało co najmniej kilku godzin pracy. Było więc zrozumiałe, że wolontariusze, ogólnie rzecz biorąc ludzie dobrego serca, musieli wpierw napełnić żołądki, by móc zająć się zmarłymi. Porcjowane jedzenie łatwo dawało się podzielić, To dla ciebie, to dla mnie, to dla ciebie, to dla mnie, aż do opróżnienia kartonów. Jednak niecierpliwość i głód paru mniej rozgarniętych ludzi, którzy pomni wydarzeń sprzed kilku godzin, przerazili się, że nie starczy dla nich jedzenia, skomplikowały tę prostą czynność, choć na ich usprawiedliwienie należy dodać, że w zaistniałych okolicznościach trudno było zachować rozsądek. Łatwo sobie wyobrazić, jak ciężko jest policzyć ludzi i rozdać żywność, jeśli się ich nie widzi. W dodatku niektórzy mieszkańcy drugiej sali, gwałcąc wszelkie zasady uczciwości, próbowali wmówić reszcie, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. Żona lekarza szybko wykryła oszustwo, lecz uznała, że lepiej to przemilczeć. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wyszło na jaw, że nie jest ślepa, w najlepszym razie stałaby się służącą wszystkich, w najgorszym niewolnicą kilku. Propozycja wyboru przewodniczącego sali, wysunięta na początku przez dziewczynę w ciemnych okularach, być może pomogłaby rozwiązać kilka mniej lub bardziej ważkich problemów, jednak tylko pod warunkiem, że nikt nie podważyłby autorytetu wybranej osoby, który w istniejących okolicznościach i tak był kruchy, i wciąż kwestionowany. Miałoby to sens jedynie wówczas, gdyby wszyscy podporządkowali się jego decyzjom, kierując się wspólnym dobrem. Jeśli nie uda nam się zachować spokoju, pomyślała żona lekarza, wkrótce się pozabijamy. Przyrzekła sobie porozmawiać z mężem o tych trudnych sprawach i dalej rozdawała jedzenie.

Czy to z lenistwa, czy z powodu delikatnych żołądków, nikt nie kwapił się do podjęcia niewdzięcznej pracy grabarza. Z racji swojej profesji lekarz czuł się zobowiązany przypomnieć o czekającym ich zadaniu, Chodźmy zakopać ciała, powiedział bez przekonania, ale nikt się nie ruszył. Wyciągnięci na swych łóżkach ludzie potrzebowali chwili spokoju, by strawić obiad, niektórzy posiliwszy się od razu zasnęli. Nic dziwnego, po tylu przeżyciach i stresach, mimo że nie udało im się całkowicie zaspokoić głodu, ciało poddało się lenistwu, co jest naturalną reakcją na procesy chemiczne zachodzące w żołądku. Późnym popołudniem, gdy zaczął zapadać zmierzch, a światło lamp nadal było tak słabe, że aż trudno uwierzyć, by kiedykolwiek mogło do czegoś służyć, lekarz i jego żona zdołali namówić dwóch mężczyzn, by pomogli im pogrzebać zwłoki w ogrodzie. Ociągali się wprawdzie, ale bez ich pomocy nie dałoby się porozdzielać sztywnych ciał. Dotknięci białą chorobą ludzie mieli nad autentycznymi ślepcami przewagę, którą można by określić jako iluzję światła. Dzień czy noc, świt czy zmierzch, cichy poranek czy gwarne południe, wciąż otaczała ich świetlista biel zamglonego słońca. Nie byli to zwykli niewidomi pogrążeni w ciemnościach, lecz ludzie zatopieni w blasku światła. Kiedy lekarz wspomniał, że trzeba będzie rozdzielić ciała, jeden ze ślepych, którzy zgodzili się mu pomóc, zapytał, jak rozpoznają tożsamość zabitych, pytanie całkiem logiczne dla osoby niewidomej. Lekarz zmieszał się, a jego żona nie przyszła mu z pomocą, w obawie że zdradzi swój sekret. Lekarz jednak szybko odzyskał pewność siebie, Słuchajcie, powiedział, uśmiechając się na dźwięk swego stanowczego głosu, ludzie przyzwyczajają się do używania oczu i nawet gdy już przestali widzieć, przetwarzają wszystko na obrazy, Wiemy przecież, że leży tu czterech naszych ludzi, taksówkarz, dwaj policjanci i jeszcze jeden człowiek, który z nami mieszkał, tak więc weźmiemy pierwsze z brzegu ciała, zakopiemy je jak trzeba i w ten sposób spełnimy nasz obowiązek. Obaj pomocnicy zgodzili się z lekarzem i na zmianę zaczęli kopać groby. Jednak żaden z tych ślepych pomocników nie domyślił się, że zakopują dokładnie te ciała, które należało pogrzebać. Nie trzeba wyjaśniać, czyja ręka, niby przypadkiem, kierowała dłonią lekarza, chwytała nogę lub ramię trupa, a on tylko mówił, Ten, tamten. Kiedy zakopali dwóch zabitych, z budynku wyszło trzech następnych mężczyzn gotowych do pomocy. Gdyby ktoś powiedział im, że jest już ciemna noc, pewnie żaden by się tu nie pojawił. Wiadomo bowiem, że z psychologicznego punktu widzenia, nawet dla ślepca istnieje różnica pomiędzy grzebaniem zmarłych za dnia i wtedy gdy słońce dawno znikło za horyzontem. Kiedy spoceni i zabrudzeni ślepcy wrócili do sali, wciąż czuli w nozdrzach zapach rozkładających się ciał. Tuż po ich powrocie do sali odezwał się głos z głośnika, powtarzając znane wszystkim instrukcje. Nie było żadnej wzmianki o wydarzeniach minionego dnia, o strzałach i stosie trupów, padały tylko ostrzeżenia w stylu, Opuszczenie budynku bez zezwolenia grozi natychmiastowym rozstrzelaniem albo internowani mają obowiązek grzebać ciała zmarłych bez zbędnych formalności. Jednak tym razem z racji nabytych doświadczeń, a wiadomo, że doświadczenie stoi u podstaw wszelkich nauk, słowa te nabrały szczególnej wymowy. Jedynie informacja o dostarczaniu trzech posiłków dziennie zabrzmiała groteskowo, jako że podszyta była trudną do przełknięcia ironią. Kiedy głos zamilkł, lekarz, który zdążył już poznać rozkład budynku, udał się sam do drugiej sali i poinformował, Nasi są już pochowani, W takim razie możecie pochować i resztę, odezwał się męski głos, Ustaliliśmy, że mieszkańcy każdej sali grzebią swoich, zabraliśmy cztery ciała, Dobra, dobra, jutro zajmiemy się naszymi, odezwał się inny mężczyzna, po czym zmienionym głosem zapytał, Przynieśli już jedzenie, Nie, odparł lekarz, Ale przecież przed chwilą zakomunikowali, że będą przywozić trzy posiłki dziennie, Wątpię, żeby dotrzymali słowa, Musimy więc dzielić tę żywność, która przychodzi, wtrącił kobiecy głos, Dobrze, porozmawiamy o tym jutro, odparł lekarz, Niech i tak będzie, zgodziła się kobieta. Wychodząc z sali lekarz usłyszał głos pierwszego mężczyzny, Nareszcie wiemy, kto tu rządzi. Zatrzymał się, czekając na reakcję pozostałych. Odezwała się ta sama kobieta, Jeśli się nie zorganizujemy, zaczną nami rządzić strach i głód, i tak już powinniśmy się wstydzić, że nie pomogliśmy im pochować zabitych, Jak pani taka mądra, to niech pani sama tam idzie, Sama nie dam rady, ale chętnie pomogę, Nie warto się kłócić, wtrącił drugi mężczyzna, Zrobimy to jutro rano. Lekarz westchnął, zdając sobie sprawę, że za chwilę wspólne życie stanie się coraz trudniejsze. Wyszedł na korytarz i poczuł nagłą potrzebę wypróżnienia. Wiedział, że w pobliżu nie ma żadnej łazienki, zaryzykował jednak i poszedł dalej. Miał nadzieję, że ktoś pamiętał, by zanieść do ubikacji papier toaletowy, który dostarczano wraz z żywnością i środkami czystości. Dwa razy pomylił drogę, ogarniało go coraz większe zdenerwowanie, gdyż czuł, że dłużej nie wytrzyma, w ostatniej chwili wszedł do prymitywnej ubikacji z dziurą w podłodze, i w pośpiechu zaczął rozpinać spodnie. Smród był tu nie do wytrzymania. Poczuł, że wdepnął w coś miękkiego, odchody kogoś, kto nie trafił w otwór lub przestał przejmować się zasadami higieny. Zastanawiał się, jak naprawdę wygląda to miejsce, otaczała go przecież lśniąca biel, jak wyglądają ściany, podłoga, której nie widzi, i nagle doszedł do absurdalnego wniosku, że świetlista biel w ubikacji śmierdzi. Co za koszmar, wkrótce wszyscy zwariujemy z tego nieszczęścia, pomyślał. Chciał się podetrzeć, ale nie znalazł papieru. Obmacał ścianę za sobą, Gdzieś tu powinien znajdować się uchwyt do papieru lub przynajmniej jakiś haczyk, na którym ktoś może zostawił strzępy podartej gazety. Niczego nie znalazł. Stojąc tak z rozstawionymi nogami i opuszczonymi spodniami dotykającymi brudnej podłogi, poczuł się nieszczęśliwy i upokorzony do granic wytrzymałości, Ślepy, ślepy, ślepy powtarzał z rozpaczą i nie mogąc się opanować, zaczął bezgłośnie szlochać. Zrobił kilka kroków do przodu i uderzył w ścianę. Wyciągnął przed siebie jedną rękę, potem drugą i w końcu znalazł wyjście. Usłyszał jakieś szuranie, ktoś inny też szukał ubikacji i potykając się, przeklinał pod nosem, Cholera, gdzie te łazienki, ale jego głos brzmiał obojętnie, jakby tak naprawdę było mu w istocie wszystko jedno. Przeszedł tuż obok lekarza, nieświadom bliskości drugiej osoby, ale czy miało to teraz jakieś znaczenie. Sytuacja była krępująca, a właściwie byłaby krępująca w innych okolicznościach, mimo to na wpół rozebrany lekarz w ostatniej chwili zdołał podciągnąć spodnie. Potem, gdy miał już pewność, że znów jest sam, opuścił je z powrotem, ale za późno, poczuł, że zabrudził się jak nigdy w życiu. Tyle jest sposobów, by zmienić się w zwierzę, pomyślał, To dopiero pierwszy krok. Wiedział jednak, że nie ma prawa narzekać, bo jest jeszcze ktoś, kto bez obrzydzenia go umyje.

Leżący na łóżkach ślepcy czekali, aż sen zlituje się i ukoi ich smutek. Ostrożnie, jakby ktoś mógł podejrzeć tę żenującą scenę, żona lekarza pomogła mężowi wyczyścić spodnie. W sali panowała nabrzmiała bólem cisza jak w szpitalu, gdzie pacjenci cierpią we śnie. Żona lekarza siedziała na łóżku i czujnie wpatrywała się w zbolałe ciała śpiących, czyjąś trupio bladą twarz, czyjeś ramię poruszające się we śnie. Zastanawiała się, czy kiedyś też oślepnie, i wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego nadal widzi. Zmęczonym ruchem podniosła rękę, by odgarnąć włosy z czoła, i pomyślała, Niedługo wszyscy zaczniemy śmierdzieć. W tym momencie usłyszała czyjeś westchnienia, szepty, najpierw cichy, potem głośny płacz, dźwięki, które brzmiały jak słowa i zapewne były słowami, ale ich sens gubił się w narastającym krzyku, bełkocie i jękach. Z głębi sali dał się słyszeć głos pełen oburzenia, Świntuchy, zachowują się jak zwierzęta. A przecież byli to tylko ślepi ludzie, ślepa kobieta i ślepy mężczyzna, którzy nie dowiedzą się o sobie niczego więcej poza tym, że są ślepi.

13
{"b":"88121","o":1}