Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy za taki świat płonęłaś żywcem na stosie? – pyta Jon Dziewczynę, dając do zrozumienia, że wie, kim ona jest. – Dla takiego świata Bezimienny musiał ustąpić miejsca innemu Bogu? Czy za taki świat cierpiał Człowiek? Czy to w ogóle jest jeszcze Cywilizacja?

– Tak – mówi Dziewczyna. – To właśnie jest Cywilizacja, Jonie. Nie jest to wprawdzie Cywilizacja Miłości, o jakiej marzyli dwaj starcy w twojej Wiosce, ale to jest Cywilizacja.

– Więc oni obaj się mylili, wierząc tak żarliwie swoim Bogom? – pyta Jon.

– Ależ nie, mylili się, wierząc ludziom. I ciebie, Jonie, też nie przeraża Cywilizacja, lecz ludzie, którzy ją współtworzą. Jednak skoro świat wciąż istnieje, skoro nie ginie w jednym, zdumiewająco jaskrawym rozbłysku, by zasilić Wszechświat kosmicznym pyłem, widocznie ludzie nie są aż tak mało warci, jak sądzisz. I rozgrzesza ich wiara. Bo oni wierzą, Jonie. Wierzą w pierwsze nadejście Mesjasza, w drugie przyjście Człowieka lub w objawienie się całkiem nieznanego Boga z Kosmosu, który rozwiąże ich wszystkie problemy.

– I Oni rzeczywiście kiedyś przyjdą?

– Może wszyscy trzej…? A może będzie ich więcej? Może razem z nimi przybędzie także twój stary kamienny Światowid i wszystkie bóstwa, w jakie przez setki lat wierzyły wasze Plemiona? I dołączą do nich wszyscy Bogowie, w jakich kiedykolwiek ludzie wierzyli przez tysiące lat, a będzie ich, Jonie, ogromny zastęp? Zstąpi do ludzi Pierzasty Wąż Wirakocza zza zachodniego Oceanu i Wisznu z gorącej ziemi, gdzie wschodzi słońce; przybędzie Zeus z Olimpu wraz z małżonką i słoneczny Bóg Ra z doliny Nilu, Ormuzd z Babilonii, Mitra z Persji; przybędą Bogowie i bóstwa ze wszystkich krańców Ziemi i Nieba, z Podziemi i z Wód. Nieprzebrane zastępy Bogów. Zjawią się, by podziękować ludziom za to, iż powołali ich do życia swą wiarą i przeproszą ludzi, że ich zawiedli, gdyż samo ich Boskie Istnienie nie wystarczyło, aby świat był lepszy. A zstąpienie na Ziemię owych niezliczonych zastępów Bogów nie będzie Sądem Ostatecznym, ale Początkiem, Jonie – uśmiecha się Dziewczyna.

Jon milczy, porażony tą cudowną wizją i nawet nie zamykając oczu, widzi ICH WSZYSTKICH, jak zstępują z Nieba, wychodzą z Podziemi, sfruwają z Powietrza, wynurzają się z Wód. Blask bije od nich ogromny i jest to blask uczucia, jakim darzyli ich niegdyś wierni, jakim Oni darzyli swych wyznawców. Potęga tego uczucia wstrząsa Jonem, mimo że niektórych Bogów stwarzała miłość, innych nienawiść lub strach, a tylko nieliczni umieli połączyć jedno z drugim. Jon bez zdziwienia widzi, że niektóre z tych Boskich Istot to Czwórjedność, Trójjedność lub Dwójjedność: jeden i ten sam Bóg, choć przyzywany przez ludzi trzema lub czterema różnymi imionami. I Jon słyszy płacz ludzi, którzy późno odkryli Prawdę. Wśród zstępujących Boskich Istot Jon widzi gigantyczną, kamienną sylwetkę Światowida i z ulgą stwierdza, że zagoiły się Jego kamienne rany – tak jak zagoiły się bolesne rany wszystkich porzuconych przez ludzi Bogów: Jowisza, Amona, Thora, Priapa, Lokiego, Peruna i dziesiątków innych. Jon nie wątpi, że nigdy nie byli oni bałwanami, skoro powoływali ich do życia ludzie, czy było to dziesięć tysięcy lat temu, czy tylko dwa tysiące. Jon wie także, iż ci wszyscy Bogowie – bardzo starzy, nowsi i całkiem nowi – zmartwychwstali, aby móc odwiedzić ludzi, gdyż wszyscy ONI mają moc wstawania z martwych. A gdy powstaną i zstąpią – wówczas oddadzą ludziom ich miłość, którą tak długo się żywili. I tak narodzi się Cywilizacja Miłości. I Jon już wie, co ma powiedzieć staremu umierającemu Bogowi, w którego agonii bierze udział: że przyjdzie taki dzień, gdy zstąpią Bogowie. A On, Światowid, będzie wśród Nich. Więc nie umiera na próżno, porzucony i zapomniany.

– Kiedy to nastąpi? Kiedy Oni przyjdą? – pyta Jon niecierpliwie.

– Nie wiem – posępnieje Dziewczyna. – Może nigdy, a może już jutro? Wiara, Jonie, nie składa się z odpowiedzi, lecz z pytań. Ty pytasz, więc wierzysz.

– Wierzę, że Oni zejdą na Ziemię, nie wierzę, iż tego doczekam – Jon opuszcza głowę. – Ale nim Oni nadejdą, czy warto żyć w takim świecie? Czy warto się narodzić i przewędrować Drogę aż do jej kresu?

Nagle Jon milknie, ściskając mocno, aż do bólu, rękę Dziewczyny: w pobliżu słychać gwałtowny wrzask niemowlęcia. Jon już wcześniej, po wielokroć, słyszał podobny głos w szpitalu. Tak krzyczy niemowlę tylko jeden raz w życiu: gdy przychodzi na świat. Jest to wrzask pełen bólu, strachu i radości. Wrzask, w czasie którego dziecko łapie w wątłe płuca pierwszy haust powietrza. Wrzask, gdyż po raz pierwszy widzi jaskrawy blask świata zamiast łagodnego mroku łona matki. I dziecko boi się, a zarazem cieszy ze swych narodzin. I choć Jon tak wiele razy słyszał podobny wrzask niemowlęcia – wie, że tym razem jest on inny, całkowicie niepowtarzalny i przeznaczony jedynie dla jego uszu. Ten niemowlęcy krzyk brzmi jak muzyka wędrownych ptaków, którą z szumu drzew lub grania wiatru umiała odróżnić jego piękna, mądra żona.

– To twój syn krzyknął, Jonie – szepcze Dziewczyna, a Jon to wie i ściska jej dłoń aż do bólu. Wypełnia go miłość i czysta radość: jego syn wyszedł z łona Gai; jego syn krzyknął, łapiąc pierwszy haust powietrza; jego syn otwarł oczy i ujrzał blask świata.

– Mój syn – powtarza z dumą i jest to rodzaj dumy nieporównywalny z żadnym innym, mimo że bywa udziałem większości mężczyzn na Ziemi.

– Twój syn przyszedł właśnie na swój świat – powtarza Dziewczyna.

– …i może zmienić go na lepszy – szepcze Jon z nadzieją.

– Każdy, kto się rodzi, może zmieniać swój świat na gorszy lub lepszy. Być może owoc tego trudu nie jest bardziej widoczny niż ziarnko piasku na Pustyni, lecz nawet ziarnko wiele znaczy – mówi Dziewczyna, a Jon wie, że to prawda, gdyż sam przechowuje podobne ziarnko w swoim woreczku. Znowu ściska ją za rękę, a ona mówi:

– Więc mimo wszystko warto żyć, Jonie, skoro aż tak ucieszyłeś się narodzinami syna.

Jon kiwa głową i czuje, jak po twarzy ściekają mu łzy. Płacze z radości, że jego syn przyszedł na świat. Płacze ze smutku, że minęło tyle setek lat, narodziło się tyle dzieci, tyle dzieci stało się dorosłymi – a świat wciąż nie staje się lepszy. I Jon płacze, bo nie wie, czy warta tego świata była tak długa agonia starego, kamiennego Boga – i cierpienie Człowieka. Płacze, gdyż wie, że ani on, ani jego syn nie doczekają dnia, gdy do ludzi na Ziemi zstąpią Bogowie.

Ku swemu zdumieniu Jon widzi, że Dziewczyna płacze razem z nim – i wie dlaczego. Ona płacze nad swymi nie narodzonymi dziećmi, nad zwykłą ludzką miłością, której nie zaznała, nad wschodami i zachodami słońca, których nie zdążyła zobaczyć, a nawet nad rykiem krów w Domremi, który niósł się o świcie ponad łąkami, przypominając o głębokim sensie codziennych, zwykłych czynności. Takiego zwykłego losu Jon życzy swemu narodzonemu synkowi. Jon nie chce, aby jego synek kiedykolwiek miał się zadręczać losami starych Bogów, wzbudzonych do życia przez ludzi, przez nich skazanych na śmierć, odsuniętych w niebyt, obrażanych mianem bałwanów. Żadnych pytań. Żadnych wątpliwości. Wszystko jest w księgach, a księgi zakazane dawno schowano lub spalono.

…ryk włączonego nagle telewizora w pobliskim budynku przywraca ich rzeczywistości, choć nie jest to rzeczywistość żadnego z nich dwojga.

“Podpaski Always Plus Ultra. Zawsze sucho i bezpiecznie” – stwierdza damski melodyjny głos na tle wesołej, rockowej muzyki.

“Pierdolisz…” – odpowiada zniechęcony, schrypnięty alt właścicielki telewizora. Teraz wychyla się ona przez okno na parterze i wrzeszczy w ciemność, do Jona z Dziewczyną:

– Czego się tu włóczycie, zboczone podglądacze!?

Jon z Dziewczyną nikną w mroku. Pierwszy krzyk nowo narodzonego syna już dawno umilkł, ale Jon nadal go słyszy. Stary szaman spełnił swą obietnicę.

– Wiem, gdzie jest Chłopiec – mówi nagle Dziewczyna. – Przemierzałam te ulice dla ciebie, spoglądałam na zaułki ze wszystkich stron, patrzyłam na nie z lotu ptaka. Chłopiec zabija w różnych częściach miasta, ale mieszka w jednym miejscu. Koło cmentarza, gdzie spoczywa jego matka, jest złomowisko starych samochodów. On tam jest, gdyż wśród ludzi nie ma już dla niego miejsca. Aby nakłonić go, by wziął od ciebie ziele, powiesz, że czeka go podróż, cudowna podróż, najlepszy odlot, jaki miał kiedykolwiek. A on chce stąd odlecieć – kończy Dziewczyna i rozpływa się w mroku.

Jon idzie dalej. Nie czuje przenikliwego fetoru, który unosi się nad tą dzielnicą. Nie zwraca uwagi na śmieci, które zalegają chodniki i jezdnię; nie nasłuchuje brutalnie szczerych rozmów, które dobiegają go zza nie domkniętych okien. Jego obojętność i nieczułość na otoczenie są tak silne, że odstraszają krążące wokół ludzkie cienie szukające okazji.

Jon myśli o swoim synu, który liczy właśnie dwadzieścia jeden minut życia, cieszy się nim, tęskni do niego. Przelotnie zastanawia się, czy nie mógłby zawrócić do Wioski, do Gai, do synka, ale wie, że to niemożliwe. Droga, którą kroczy, ma tylko jeden kierunek. Stary Bóg już nie walczy o przetrwanie, lecz o szybką śmierć. I nie chce umierać sam. To mało boskie, a bardzo ludzkie, ale Bogowie zawsze mieli wszystkie wady i zalety ludzi, gdyż to ludzie powoływali ich do istnienia. Jon już nie musi się zmagać ze Światowidem, musi Mu pomóc. Wszystkie zaś zbędne narzędzia muszą być odłożone na swoje miejsce. Jednym z nich, pozbawionym ręki Pana, jest Chłopiec z lodowym soplem zamiast serca.

Gęsta od utajonego życia dzielnica nędzy rozrzedza się, domów jest coraz mniej, a wreszcie kończą się. Po lewej stronie Jona leży rozległy miejski cmentarz. Jon wie, że nawet ten cmentarz odbija naturę świata. Z przeciwnej strony, tam gdzie wiedzie do niego jasna, szeroka ulica i kuta w żelazie brama, stoją obok siebie marmurowe lub kamienne pomniki, a złocone litery przypominają, kto tu spoczął i proszą o modlitwę lub pamięć. Ale tu, gdzie wzdłuż żelaznego ogrodzenia idzie Jon, groby są ziemne, większość zapadła się, o istnieniu niektórych w ogóle zapomniano i ludzkie stopy wydeptały na nich gliniaste ścieżyny. Z prawej strony ogrodzenia rozciąga się wielkie złomowisko starych samochodów.

W zdezelowanych, pogiętych, przeżartych rdzą karoseriach peugeotów, audi, renaultów, citroenów, nissanów, porsche czy toyot pełgają gdzieniegdzie małe światełka, szeleszczą papierzyska i szmaty, zastępujące posłania, czuć zapachy resztek jedzenia znalezionego na śmietnikach, palonych petów, taniego wina. Włóczą się tu chude koty, piskliwie poszczekują szkieletowate psiaki, z niektórych wraków dobiega cichy płacz niemowląt. Jon nie potrzebuje Dziewczyny, żeby poznać, iż domem Chłopca jest pogruchotany dżip pośrodku złomowiska. Zobojętnieli na wszystko mieszkańcy przerdzewiałych wraków jeszcze wciąż potrafią wyczuć zapach niebezpieczeństwa i wiedzą, że tego dżipa należy obchodzić z daleka, nie wtrącając się do obyczajów jego lokatora. Ze szpar dziurawej plandeki snuje się słodkawy dym marihuany, widoczny jako biała, wątła mgiełka w słabym świetle świec. Więc Chłopiec jest u siebie. U siebie…? Jon skrada się w pobliże wraku, nie dziwiąc się, że sąsiedztwo nie jest zamieszkane.

39
{"b":"88109","o":1}