Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jon, potykając się o kamienie, którymi wyłożono ulice Stolicy, brnął do Świątyni Świątyń. Po twarzy ciekły mu łzy. Mimo późnej pory zewsząd słychać było liczne, podniecone głosy pielgrzymów. Wciąż śpiewali i tańczyli na chwałę Króla, którego mieli się wkrótce wyprzeć.

Jon słuchał ich głosów i płakał. Płakał nad Człowiekiem, nad tymi, którzy Go zdradzą, którzy się Go wyprą, którzy spospolitują Jego imię, którzy w Jego imię będą mordować, gwałcić, palić. Płakał nad Chłopcem i nad Tym, którego był on narzędziem; płakał nad samotną, bezsilną i smutną agonią dwóch Bogów, z których tylko jeden wstanie z martwych, a drugi zapadnie w niepamięć. Płakał wreszcie nad sobą.

Przystanął, patrząc na potężną sylwetę Świątyni Świątyń. Wokół niej płonęły ogniska, a w ich świetle tańczyli pielgrzymi. Jon, znając prawdę, którą przypadkiem posiadł, nie miał odwagi spojrzeć w twarze tych ludzi.

– A jednak jest tak, jakbym Go sam zabił… – szepnął do siebie.

– Wszyscyśmy go zabili. Nie miałeś wyboru – odparła Dziewczyna, ale gdy się obejrzał, nie było jej.

– Tak, przyłożyłeś do tego rękę! Wszyscy przyłożyliście do tego rękę i wciąż ją będziecie przykładać, przez następne setki i tysiące lat! – zaśmiał się szyderczo Chłopiec, ale jego też tu nie było.

Jon przysiadł na ziemi w głębokim cieniu, z dala od ognisk i radujących się pielgrzymów.

– Nie miałeś wyboru – powtarzała mu Dziewczyna, która dopiero miała się narodzić, a narodziła się, żeby spłonąć.

– Ależ właśnie szło o wybór! Miałeś go i zawiodłeś. Jesteś tchórzem, Jonie – odpowiadał Chłopiec, który znów wrócił w krainę proroczych snów.

Na placu koło Świątyni Świątyń tańczyła kobieta w czerwonej sukni, śpiewając spazmatycznie i głośno o Królu i o swej bezgranicznej do Niego miłości. Jon wiedział, że ta kobieta za dwa dni pierwsza plunie mu w wykrzywioną bólem twarz. Słuchając słów układanej na poczekaniu pieśni, której refren ochoczo podchwytywali pozostali, Jon pojął, że pielgrzymom chodzi o prawdziwe, materialne królestwo dla Człowieka; że naprawdę widzą Go w królewskiej, złotej szacie, na złotym tronie, panującego nad Świętą Ziemią; że czekają, aż zacznie walczyć o koronę, że w rzeczywistości – choć potakują Mu cały czas – nie pojęli i nigdy nie pojmą prawdziwego znaczenia słów o Królestwie Nie z Tej Ziemi. Więcej; iż wyprą się Go także dlatego, że ich zawiódł. Albowiem prawdziwy król nagradza swych wyznawców złotem, a cóż może ofiarować monarcha, który sam niczego nie ma…?

Oni chcą króla z krwi i kości, z ciała i mięśni, który obali władzę Imperium, a potem twardą ręką uchwyci losy kraju i narodu. A Człowiek mówi o tym, że jego Królestwo będzie…gdzie ono będzie? Wszędzie i Nigdzie? Właśnie tak: dla jednych wszędzie, dla większości nigdzie.

Jon rozmyślał, siedząc w cieniu i płacząc, a blask wielu ognisk, które rozpalili pielgrzymi, oświetlał wirującą coraz szybciej kobietę w czerwonej sukni… czerwonej… czerwone… CZERWIEŃ…

* * *

…CZERWIEŃ… CZERWONE… czerwone, a nawet jaskrawoczerwone były plamy krwi i ostro odbijały od połyskliwej bieli pierwszego śniegu, który musiał spaść, gdy Jon był w Drodze. Śnieg puszył się teraz na owalnym placu. Był nieskazitelnie czysty i nie nosił śladów stóp: ani ludzkich, ani zwierzęcych. Jego puszystość i nieskazitelność potwierdzały, iż do Bezimiennego nie przychodził już nikt poza Jonem. Nawet ukradkiem. Ani szaman z Wioski, ani szamani innych Plemion, z których siedzib wiodły do posągu pozostałe Kamienne Drogi.

Być tak długo królem… Królem?… królem dla tysięcy Plemion i nagle zostać zrzuconym z tronu. Jakie to uczucie? – myślał Jon.

Wychylił się, aby przyjrzeć się krwi. Może jednak stary Bóg miał ciągle sekretnych wyznawców, którzy przyszli złożyć Mu ofiarę? Niemożliwe, śnieg odbiłby ślady stóp… Chyba że byli tu wcześniej, zanim deszcz przemienił się w białe płatki. Skąd zatem krew?

Jon wychylił się i z trudem złapał równowagę, gdyż jedno z ramion posągu, to, na którym stał, runęło pod jego ciężarem. Kamień, uderzając o ziemię, rozłupał się na mniejsze bryły. Świeża krew sączyła się z kamiennych ran Boga.

Jak to mawiali w Wiosce? Że istnieje taki ból, tak wielkie cierpienie, że zdolne jest wycisnąć łzy z kamienia? Tu była krew, nie łzy.

Jon pomyślał, że chce dotknąć tej krwi i posmakować jej. Ostrożnie dotknął kamiennej rany, a potem wilgotnym, lepkim palcem ostrożnie musnął wargi. Krew była gorzko-słona. Słona jak łzy, gorzka jak długa, trudna agonia. Krew ludzi i zwierząt była słodka. Jon wiedział o tym, gdyż raz na polowaniu wyssał rankę dziecka ukąszonego przez żmiję; wbił zęby w surowe mięso pierwszego jelenia. Krew żywych istot nawet po śmierci była mdląco słodka. Jon słyszał, że szamani podawali dawniej krew leczonym przez siebie chorym. Czasem była to krew dzikich zwierząt, niekiedy innych ludzi. Ale krew starego, konającego Boga była gorzka…

Jednym skokiem ześlizgnął się na ziemię. Długa niegdyś wędrówka po ciele posągu była teraz o wiele krótsza, łatwa. O wiele dłużej trzeba by się wspinać na wysoki dąb. A jeszcze tak niedawno wdrapanie się na ramiona Boga wydawało się Jonowi fizycznie niemożliwe. To był przecież Światowid, potężny, groźny; jego imię bano się wymówić, nazywano go Bezimiennym lub w ogóle pokrywano milczeniem Jego imię. A dziś… dziś Jon nie umiał opisać swych uczuć, gdy spoglądał na kaleki posąg. Chciało mu się płakać i płakał, czując na twarzy ślady jeszcze nie wyschniętych łez, których przyczyny nie pamiętał. – Nie było cię dwa dni! – powiedziała radośnie Gaja. – Tylko dwa dni! Jesteś w Drodze coraz krócej, ostatnio nawet jeden dzień, więc chyba Droga naprawdę się kończy i pewnie zdążysz na narodziny naszego syna. Chcę, żebyś był wówczas przy mnie, Jonie. Musisz być…

Jon objął ją, by uniknąć odpowiedzi. Nie od niego to zależało. O jego Drodze wciąż decydował kaleki, ranny posąg, choć już nie mógł wpłynąć na jego decyzje. Jon nie chciał o tym rozmawiać z Gają.

Gaja nigdy nie powinna się dowiedzieć, co znajduje się na drugim brzegu Rzeki. Owszem, opowiedział jej niegdyś o Kamiennej Drodze, o gigantycznym posągu, o monstrualnej postaci starego Boga, ale nie opowiadał o światach, które przemierzał; na szczęście sam tego nie pamiętał. To, co pamiętał, nie tworzyło żadnej całości; było strzępami obrazów. Gdy był w Wiosce, tamte światy wydawały mu się jak wielkie, opasłe księgi kapłana Ezry: pięknie ilustrowane, pełne malutkich czarnych znaczków, których znaczenia nie pojmował. A same obrazki też były niezrozumiałe. Podobno niektóre z nich – tłumaczył kiedyś Ezra – przedstawiały różne wizerunki Boga Dobroci. Jon nie mógł i nie chciał w to wierzyć. Na jednym z obrazków widniał na przykład siwy starzec, podobny do szamana, siedzący na złocistobłękitnej chmurce. Ezra nigdy nie powinien twierdzić, że Bóg Dobroci tak właśnie wygląda. Według Jona obrażało to Boga. Bóg Dobroci może być kawałkiem liścia płynącego z wiatrem; falą na rzece; kroplą deszczu; płatkiem śniegu; błyskiem słońca w gładkim futrze sarny lub piorunem. Ale nie może być staruszkiem siedzącym na chmurce.

Nieliczne obrazy, które Jon zapamiętał, będąc w Drodze, były prawdziwsze niż tamte z księgi Ezry. Gdy zasypiał koło Gai, jawiła mu się szydercza twarz Chłopca lub uderzająco wielkie nawiedzone oczy dziwnej Dziewczyny. Chłopiec rozwierał koszulę i pokazywał długą bliznę, która ciągnęła się przez całą pierś. Dziewczyna przytwierdzona do grubego pala płonęła żywcem i wówczas Jon budził się, zlany potem ze strachu i obrzydzenia. Raz półśniła mu się (lub półjawiła?) migotliwie biała sala i zielone sylwetki ludzi (zielone…?!). To znów śnił mu się król, na którego skronie wkładano szczerozłotą koronę, a obok stała ta sama Dziewczyna w lśniącej zbroi.

Tej nocy przyśnił mu się Król, który jechał boso na osiołku, ubrany w zgrzebną szatę, nikt nie wkładał mu na głowę korony, lecz wieniec z cierni. Przypominał trochę Tego, o którym nauczał Ezra – jego narodziny czcili zimową porą, a śmierć opłakiwali na wiosnę – lecz przypominał Go w niewielkim tylko stopniu. Człowiek na Osiołku był prawdziwszy i bliższy. Wszystko to jednak były tylko obrazki, równie niezrozumiałe jak księgi Ezry i Isaka. Jon wiedział, że jest za późno, by mógł nauczyć się czarnych znaczków, które być może wyjaśniłyby mu sens jego Drogi. A może obrazki z jego snów też nie były w pełni prawdziwe, jak te z ksiąg kapłanów? Może prawdziwa była tylko ta Ziemia? Ziemia, po której stąpał on, prorocy, święci i Bogowie o niej zawsze można było powiedzieć Prawdę – o Nich zaś snuć setki, tysiące sprzecznych opowieści.

Jon, który do świątyni w Wiosce szedł zawsze z ufnością, gdyż lubił jej kamienno-drewniane ściany, teraz odwracał głowę od obrazów i figur, które ją zdobiły. Ukazywały one Boga Dobroci niejako Wszechmiłość, Wszechobecność i Wszechmyśl – gdyż tego nie można wyrazić pędzlem lub dłutem – lecz właśnie jako starca na chmurce lub z groźną laską w dłoni, od której biegł ku ziemi piorun. Dlaczego te obrazy i figury kłamały? Po co? Czy Plemię potrzebowało tego kłamstwa? Czy ułatwiało ono misję ludzi w długich sukniach?

Jon przypomniał sobie pewne zdarzenie – gdy miał dziesięć lat, kapłan Ezra wyruszył do miasta i przywiózł dla świątyni nowy, zbytkowny przedmiot: była to niebiesko-złoto-biała figurka kobiety o różowych policzkach, malinowych ustach i szkliście błękitnych oczach. Jej niebieska szata usiana była złotymi gwiazdkami, a głowa, o trefionych włosach, ozdobiona złotą koroną. Jon pamięta, że wstrząsnęła nim bezmyślna niefrasobliwość, która malowała się na twarzy figury i jej lalkowate oczy.

– Dlaczego Ezra postawił TO w świątyni? – spytał Jon Isaka.

– TO…? To jest figura Matki Boga – wyjaśnił spłoszony Isak, a dziesięcioletni Jon głośno zawołał:

– Kłamiesz! Ona nie mogła wyglądać jak lalka! Nie barwiła sobie ust i policzków! Nie trefiła włosów! I musiała być smutna!

Wtedy stary Isak wziął go za rękę, zaprowadził do swojej izdebki i wyjął z kufra rzeźbioną w drewnie ciemną figurkę. Nie miała jaskrawych szat ani korony, a jej ciemna twarz skrzywiona była grymasem cierpienia, które sprawiało wrażenie, że oblicze to żyje.

29
{"b":"88109","o":1}