Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gaja prała na brzegu bieliznę wraz z innymi kobietami i na jego widok – a dostrzegła go, ledwie wszedł do Rzeki, by ją przepłynąć – podskoczyła z radości, aż nurt porwał jej kilka sztuk bielizny. Chciała ruszyć mu naprzeciw, ale Tabu spętało jej nogi, brnęła więc dalej przez nurt, omijając wystające głazy, które stawały jej na drodze. Ze zdziwieniem stwierdziła, że gdyby bardzo się uparła, to kto wie, może tym razem udałoby się jej pokonać Święty Zakaz?

Jednak szaman ją powstrzymał. Wprawdzie jeszcze nie wyzdrowiał, ale czasem wychodził przed namiot, aby posiedzieć w ciepłych promieniach słońca. Rzeka, mimo jesieni, nie była wezbrana, trwało spóźnione babie lato, a październikowe słońce dawało ciepło i cieszyło kolorami drzew, zawierającymi wszystkie gorące odcienie żółci, brązu, czerwieni.

– Gaja, Tabu… – przypomniał półgłosem szaman, patrząc, jak dziewczyna walczy z prądem Rzeki. Ze zdziwieniem usłyszała w jego głosie niepewność, więc ośmieliła się odrzec:

– Tabu słabnie, wiesz o tym, czcigodny starcze?

– Tak ma być. Lecz nie mów o tym nikomu. Jeszcze nie – odparł starzec, wpatrując się w Jona, który był coraz bliżej wioskowego brzegu, to brnąc po płyciźnie Rzeki, to znowu energicznie płynąc na głębszych odcinkach.

– Tym razem nie było cię tylko dzień! – zawołała Gaja głosem pełnym szczęścia.

– Tylko dzień? – zdziwił się i choć mokry, mocno przytulił do siebie żonę. Pozostałe kobiety udawały początkowo, że go nie widzą, ale po chwili pozdrowiły go tak, jakby właśnie wyszedł z domu.

– Czy to nie oznacza, że twoja Droga się kończy? Że już załatwiłeś TAM wszystko, co miałeś załatwić? – spytała Gaja z nadzieją, nie odsuwając się od męża, mimo że woda wyziębiła jego ciało i teraz ten chłód przenikał ją do głębi.

– Nie, nie załatwiłem wszystkiego. Jeszcze wciąż coś mi zostało do załatwienia – odparł Jon, dotykając woreczka na szyi i wyczuwając w swym głosie zmęczenie. Pragnął pozostać na zawsze w Wiosce, nacieszyć się spokojną monotonią plemiennego życia. Docenił ją, gdy ten spokój mu zabrano. Ponownie uścisnął żonę, która dopiero teraz dostrzegła jego rany. Płytkie, powierzchowne, lecz niesamowite, A gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegła spalone brwi i rzęsy.

– Las się palił? – spytała ze zgrozą, a Jon w błysku przypomnienia grozy stosu odpowiedział:

– Świat się palił.

Gdy Gaja chciała dalej pytać, położył jej dłoń na ustach. Gaja zatem umilkła. Pomyślała, że woli nie wiedzieć, co robił Jon w Drodze. Jon roześmiał się nagle, widząc, że suknia i spódnica Gai stały się mokre od jego objęć i nakazał jej udać się do domu, obiecując także rychły powrót. Patrzył, jak odchodziła, wysoka, gibka mimo ciąży, miedzianozłota i ciepła. Piękna.

Ile udręki przynosi mi każde rozstanie z nią, a jeden dzień rozciąga się w miesiąc. Widziałem ją zatem wczoraj, a mam wrażenie, że wróciłem z bardzo dalekiej, długiej podróży. Gdzie wędruję? Gdzie przebywam, gdy mnie tu nie ma? Czemu tak mało o tym wiem? Jak On to robi, że steruje moją pamięcią i jedne rzeczy każe mi zapamiętać, a o innych zapomnieć? – myślał, łowiąc równocześnie sztuki bielizny, które odpływając z nurtem, zaczepiły o wystające głazy.

Podszedł do szamana, który przez cały czas nie ruszał się sprzed namiotu i patrzył na niego uważnie wyblakłymi jak jesienne słońce, lecz czujnymi oczami.

– Posąg…? – wyszeptał tak cicho, że Jon domyślił się jego słów z ruchu warg.

– Tak, znowu zmalał – odparł szczerze, choć wiedział, że starzec miotany jest sprzecznymi uczuciami nadziei i bólu, współczucia i pogodzenia z nieuniknionym. – Z ramion Bezimiennego jest coraz bliżej do ziemi – ciągnął Jon, patrząc uważnie na szamana, z niepokojem, starzec bowiem wydawał się pomniejszony przez chorobę i on także wykruszał się, jak posąg Boga. – Jego prawa ręka ma już tylko trzy palce, a miała ich aż siedem, każdy był co najmniej tak duży jak połowa mojej wysokości. W kamieniu, który wydawał się lity i niezniszczalny, pojawiły się skazy. Wygląda teraz, jakby się starzał. I chorował. Jest jak człowiek, a był taki nadludzki – zakończył cicho Jon.

– W Jego głosie, który wciąż jeszcze słyszę, choć coraz rzadziej, czuję smutek – szepnął szaman. – A to uczucie było Mu obce.

– Jego głos brzmi wciąż tak samo – zaprzeczył Jon. – Obojętnie i nieczule. Głos Kamienia.

– Nie. Jesteś zbyt młody, by to porównać. A Kamień nie tylko mówi, ale i śpiewa, a czasem płacze – sprostował starzec, a po chwili spytał: – Czy potrzebujesz czegoś ode mnie w dalszej Drodze? Ziela? Magicznego zaklęcia? Czarodziejskiego wywaru? A może porady?

– Tym razem wystarczy, że jesteś. Czasem mi się wydaje, że gdybyście tu na mnie nie czekali: ty, Isak, Gaja i mój przyszły syn, zostałbym tam na zawsze, nic o tym nie wiedząc. Wciąż mam w woreczku ziele serdecznika i nie wiem, gdzie szukać tego, dla którego jest przeznaczone. Nie spotykam go lub nie rozpoznaję – zasępił się Jon. – A może to On nie chce, bym go spotkał? Tam, gdzie wędruję, nie sięga Jego władza, ale wyczuwam Jego obecność, Jego nieme prośby i pragnienia. Myślę też, że są inni, którzy słyszą Jego wezwanie, choć nie wiedzą, kto ich woła.

– Musisz postępować wbrew Jego woli, inaczej On wprzęgnie cię do swej służby i wzmocni się twoją wiarą. Po to cię wezwał, Jonie, a ty musisz Go zawieść – powiedział ze smutkiem szaman.

Jon rozumiał ten smutek. Starzec pochodził z wielopokoleniowego rodu czarowników, a każdy z jego przodków powoływany był, by słuchać Głosu Światowida i spełniać wszystkie Jego prośby. Szaman popełniał grzech wobec rodowych zasad – i cierpiał. Dlaczego jednak się nie bronił? I czemu nie bronił Tego, któremu służyli jego dziadowie? – myślał Jon niespokojnie, choć przecież znał odpowiedź: stary czarownik wiedział to, czego wciąż nie chciał pojąć Bezimienny. Że wobec Cywilizacji nie ma żadnych szans.

– Kapłan Isak był u ciebie? – spytał Jon, zmieniając grząski i niebezpieczny temat, którego się obawiał.

– Nie, nie był – odparł szaman. – Nie może. Jest bardzo zajęty. Ma gości z Dalekiego Kraju, w którym podobno kopuły wszystkich świątyń są ze złota, a jest ich tam równie dużo jak domów.

Jon poczuł niepokój, słysząc o gościach. Kto będzie milszy sercom: niezłomny, surowy Ezra, strażnik swego Boga i Cywilizacji, czy zbyt wiele rozumiejący i wybaczający Isak? I co właściwie znaczy tajemnicze słowo heretyk, którego Ezra użył rozmowie ze starym kapłanem? Zabrzmiało wtedy jak obelga i zarazem groźba! Czy to stary Isak jest tym heretykiem? Czy goście z Dalekiego Kraju przybyli, by go ukarać? Ale za co? Co takiego zrobił stary kapłan, że mogłoby się to im nie spodobać? Pokochał Plemię i próbuje je zrozumieć? Nie nazywa ich starych bóstw, bożąt i Bogów bałwanami, jak to robi Ezra, chociaż właśnie tak powinien czynić? Ale przecież Ten, którego posąg stoi u kresu Kamiennej Drogi, nie jest bałwanem! Jest potężnym, groźnym Bogiem, który – mimo odtrącenia – wciąż pamięta, jak przez setki, a może tysiące lat był czczony przez wszystkie Plemiona wokół! Czczony tak bardzo, że składano mu ofiary z żywych istot! Czy należy Go dziś obrażać i z Niego kpić, czy też pozwolić Mu odejść w ciszy i z godnością?

Mimo rosnącej tęsknoty za bliskością Gai, Jon ruszył w stronę świątyni. Nie szedł jednak główną drogą – którą, z woli Ezry, pierwszą w Wiosce wyłożono małymi, twardymi kamieniami – lecz skradał się wśród drzew. Chciał obejść świątynię z tyłu i zamiast do jej głównego wejścia, trafić na nieduży, otoczony kamiennym murem ogród, gdzie często, modląc się, spacerowali obaj kapłani. Jon bezszelestnie wspiął się na mur. Przeczucie nie myliło go: Goście z Dalekiego Kraju, korzystając z ostatniego jesiennego słońca, siedzieli właśnie tu, wystawiając na ciepłe promienie swe łyse czaszki. Ich okazałe, kolorowe kapelusze spoczywały obok, na ławach. Bogate szaty lśniły, migocząc w słońcu, a każdy ruch ręki widoczny był dzięki blaskowi cennych kamieni w złotych pierścieniach.

Mężczyźni nie powinni nosić ozdób, jak kobiety – pomyślał bezwiednie Jon i zaraz przepędził tę myśl. Goście uosabiali przecież Cywilizację; widocznie upierścienione ręce mężczyzn w długich sukniach należały do reguł Cywilizacji. Może to kapłan Isak popełnia błąd, nie dbając o wygląd? Zapewne wysłannikom największych w świecie świątyń przydawały godności właśnie te świecidła. A zresztą… Plemię też lubiło je oglądać i bezwiednie chyliło głowy tym niżej, im bogatszy był strój dostojników.

Jon przestał rozmyślać o naturze dostojników świeckich i duchownych, gdyż właśnie dobiegł go podniesiony głos Ezry Ezra z okazji wizyty tak dostojnych gości też włożył najpiękniejsze szaty, te które przywdziewał z okazji udzielania ślubów lub odprowadzania kogoś z Wioski w ostatnią drogę.

– …przez Isaka oni wciąż są w pół drogi! – krzyczał młody kapłan. – Przez Isaka w Wiosce wciąż żyje stary szaman, choć dawno powinno się go przepędzić lub postawić przed sądem! Albo Plemię przynależy do świątyni i zdobyliśmy je dla Jedynego Boga, albo…

– Szaman jest starym, schorowanym człowiekiem – przerwał mu Isak tak cicho, że Jon z najwyższym trudem zrozumiał jego słowa. – Gdzie chcesz wypędzać starego człowieka? Do Puszczy, aby padł ofiarą wilków lub niedźwiedzi? Czy nie może dożyć swych dni tu, w rodzinnej Wiosce, bracie Ezro? Już ich niewiele.

– Co proponujesz, bracie? – spytał Ezry starszy z dwóch gości, ubrany w szatę lśniącą od złota. Najwyraźniej w ogóle nie zwrócił uwagi na słowa Isaka.

– Słyszałem, że w cywilizowanym świecie zaczęły już płonąć stosy z heretykami. Pobożni ludzie palą też czarownice i czarowników lub pławią ich w wodzie tak długo, aż wyznają, iż błądzą – zaczął Ezra i było widać, że na tym nie skończy.

– Ezro! Ezro! Miłowałem cię jak brata i wciąż miłuję. Nie wierzę, by te okrutne słowa mogły wyjść z twoich ust! Chcesz poszczuć ludzi z Wioski na ich szamana?! – przerwał z goryczą Isak.

Nie, to mi się śni. To jest dalszy ciąg mojej podróży po nierzeczywistych światach – pomyślał Jon, siedząc na murze, ukryty za grubym konarem dębu – Ezra nie może namawiać ludzi z Wioski do spalenia szamana! Przecież wówczas część Plemienia stanie po stronie szamana, odwracając się od Boga Dobroci! A stos jest wbrew Bogu! Każdy stos! I to boli… tak strasznie boli…

23
{"b":"88109","o":1}