– To jest głupie przysłowie – mruknęła babcia Stasia. – Mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, tak samo mówił, jak grzebał w ścianie. I nie chciało mu się iść po narzędzia. A staremu Przybyszowi, przepraszam cię, Krzysiu, się chciało. I biżutki diabli wzięli.
– Ale tym razem – koił Rafał – nikt z nas nie zamierza po te biżutki sięgać. I wszystkich obecnych prosimy o dyskrecję.
Rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty.
– No to poczekam do wiosny – westchnęła Marianna. – Ale teraz sami widżycze, ja nie mogę jechać do Tirolu, muszę tu pilnowacz tego czasu, kiedy żemia zrobi szę miękka.
Widzieliśmy.
– To ja proponuję – zaproponował przytomnie ksiądz Paweł – żebyśmy wrócili do spraw organizacyjnych naszej przyszłej wsi artystycznej oraz fundacji, o której mówiła szanowna pani baronowa.
Wróciliśmy.
W efekcie ciągu dalszego narady, która trwała jeszcze z półtorej godziny, ustaliliśmy, że fundacja, którą zamierza stworzyć nasza osobista baronowa, będzie się nazywała „Fundacją na rzecz rozwoju Marysina”, w skrócie „Fundacja Marianna”. Babcia Omcia zostaje dożywotnim prezesem honorowym, prezesem rzeczywistym – wbrew moim protestom – mianowano mnie, w sprawach finansowych głos decydujący ma mieć Ewa, a w kwestiach merytorycznych decydować będzie Zbiorowa Burza Mózgów. W kwestiach formalnych bardzo liczymy na Krzysia Przybysza, który w końcu od wielu lat jest urzędnikiem państwowym – chociaż leśnym – i ma doświadczenie w kontaktach z biurokracją.
Nie jestem pewna, czy ja nie oszalałam przypadkiem – zgadzać się na prezesowanie jakiejś nieistniejącej jeszcze fundacji…
Ale skoro już zanosi się na to, że Marysin na długie lata pozostanie moim domem – to niech to już lepiej będzie dom w fazie rozwoju, a nie taka bidna wiocha, z której wszyscy poniżej czterdziestki zamierzają prędzej czy później uciec.
Emilka
Słyszałam już kiedyś w szkole o przerabianiu ludzi w aniołów, ale przerobienie Marysina w jedną wielką galerię sztuki to jest dopiero patent.
Uważam, że bardzo dobry, sama na niego wpadłam.
Trzeba będzie przeprowadzić we wsi rozeznanie – kto jeszcze chciałby przystąpić do naszego stowarzyszenia agroturystycznego, bo jak już się zaczniemy rozwijać, to trzeba będzie ten rozwój zaplanować kompleksowo. Boże jedyny: galerie, happeningi, obozy, warsztaty, a do tego obsługiwanie normalnych gości, szkółka jeździecka i hippoterapia! I jeszcze działalność targowo-reklamowo-marketingowa!!!
Jedno jest pewne: narobimy się jak wariaci. I to lubię!
Teraz dopiero dociera do mnie – tego mi właśnie brakowało podczas moich dwóch miodowych lat szczęśliwego pożycia z gangsterem.
Boże, ten gangster. Znowu sms – z trzema znakami zapytania i trzema wykrzyknikami. Nie mam już do niego zdrowia. Muszę jakoś przeciąć ten cholerny węzeł, jak mu tam, gordyjski. Coś we mnie wzbiera i chyba na dniach udam się do domu Łopucha i przeprowadzę zasadniczą rozmowę z kolegą Kałasznikowem. Bo teraz nie mogę spać spokojnie, śni mi się po nocach, jak ten drań robi krzywdę Rafałowi, albo któremuś z nas, albo jakiemuś choremu dziecku. I niech mi policyjny Misio nie każe czekać do uśmiechniętej śmierci, bo nie wytrzymam!
Robię się nerwowa.
Lula
Zaczynam się martwić o Emilkę. Niby wszystko jest w porządku, wygląda zdrowo, prezentuje świetny humor, tryska pomysłami, ale ja ją przecież znam i widzę, że coś ją gryzie. Zapewne sprawa tego jej całego Leszka.
Jak jej pomóc?
Janek mówi, że nie ma na to sposobu. Nasi zaprzyjaźnieni policjanci, Misiu i Gula, proszą usilnie, aby nie robić żadnych posunięć. Mamy czekać, aż oni go oficjalnie na czymś przyłapią i wsadzą do więzienia na dłużej i bez możliwości wyjścia za kaucją, albo za pomocą lewego zaświadczenia lekarskiego.
Ja mogę czekać, ale ją rozerwie od środka. Ta dziewczyna ma w sobie dynamit.
Emilka
W telewizyjnych wiadomościach na czołowym miejscu była dziś wiadomość o wielkiej strzelaninie pod Mielnem, ktoś dopadł jakiegoś mafiosa w jego nadmorskiej posiadłości i go ukatrupił, przy okazji dokładając dwóm bandyckim gorylom i, niestety, jednemu policjantowi, który teraz walczy o przeżycie w szpitalu. Pokazali mordę nieboszczyka, Jerzego B. ksywa Makrela, na szczęście z archiwum, a nie w stanie po odstrzeleniu. Przez moment pomyślałam sobie, co by to było, gdyby Leszek był na jego miejscu, ale tak naprawdę nie życzę mu śmierci. Chciałabym natomiast, żeby wrócił do mamra!!! Ale on, jak się zdaje, ma się świetnie i nigdzie się nie wybiera z Łopuchowa. Ostatniego sms-a wysłał mi wczoraj, mniej więcej w porze, kiedy tamci bandyci się ostrzeliwali nawzajem.
Byłam tak zdenerwowana tym materiałem, że o mało co od razu, tego samego wieczoru poleciałabym do domu Łopucha, stawiać Leszkowi ultimatum i dzwonić forsą (na razie tylko wirtualnie, bo nie mam gotówki), ale babcie zagoniły mnie do remika, bo cała reszta populacji zajmowała się sprawami fundacji „Marianna” (też na razie wirtualnej)…
Po wyjeździe Wiktorów (ciekawe, kiedy Ewie uda się wymiksować na dobre z uczelni?) zabraliśmy się ostro za pracę organizacyjną na rzecz fundacji. Na razie prezesowa Lula wraz z organem doradczym w postaci Krzysia Przybysza oraz Anią, księdzem i Janeczkiem na dokładkę zagrzebali się w papierach i studiują przepisy, które pozwolą nam na skonsumowanie tej kupy szmalu, którą Omcia zamierza poświęcić na rozwój Mariendorfu, obecnie Marysina, gmina Karpacz… Omcia jeszcze tego samego wieczoru, kiedy podjęła tę męską decyzję, wykonała telefon do Niemiec i powiadomiła swojego adwokata o pomyśle. Zdaje się, że niebawem będziemy mieć gościa z Tyrolu.
Mnie ostatnio największą przyjemność sprawiają jazdy z pokręconymi dzieciaczkami. Im to naprawdę pomaga. Mój mały Gutek jest jakby odrobinę mniej sztywny, łapki mu lepiej chodzą, silniej chwyta, a na pewno bardzo mu się to podoba i lubi Latawca, czemu daje wyraz specyficznym gulgotem. Zaczynam rozumieć ten gulgot!
Zaczynam też rozumieć Rafała. Powiedziałam mu o tym, oczywiście.
– Wiedziałem, że tak będzie – odrzekł najspokojniej w świecie. – Masz dryg do koni i do dzieci, i potrafisz połączyć współczucie z konkretnym podejściem do zagadnienia. To była tylko kwestia czasu.
– Co, że polubię?
– Że polubisz, że zrozumiesz. Ja się bardzo cieszę, że złapałaś tego bluesa.
– A ja się martwię, że jak przyjdzie wiosna i lato, i przybędzie nam klientów, to będziemy mieli za mało czasu na wszystko.
– Czas jest rozciągliwy, jakoś się zorganizujemy, a poza tym nie martwiłbym się niczym na zapas. Bo co tu mówić o wiośnie, kiedy jutro może nam cegła spaść na głowę…
Kazałam mu odpukać, ale natychmiast pomyślałam sobie, że przecież prawda. Ja tu robię plany na miesiące naprzód, a Leszek u Łopucha siedzi i nie wiadomo, na jaki pomysł może wpaść…
Mam tego dosyć, coś z tym MUSZĘ ZROBIĆ!!!
Lula
Obie babcie zawołały mnie dzisiaj w dużej konspiracji na naradkę. Myślałam, że chodzi im o fundację albo o stowarzyszenie, ale one miały inne zmartwienie.
– Powiedz jej, Marianno – poleciła babcia Stasia – a ja tymczasem naleję nam po naparsteczku wiśniówki od Krzysia…
– Babcia się myli – zaprotestowałam. – To nie jest wiśniówka Krzysia, to moja własna pestkówka! Z tej wiśni w rogu sadu, za stodołą!
– Co ty mówisz, dziecko? – zadziwiła się babcia. – To ty robisz pyszne nalewki! Masz talent do gospodarstwa. Wiedziałam, że będziesz najlepszą gospodynią Rotmistrzówki! Z tobą i Jasiem nie zginie ona, a Kazimierz, świeć Panie nad jego duszą, będzie miał spokój na tamtym lepszym świecie… a i ja też, kiedy przyjdzie mój czas…
– Niech no babcia nie gada takich rzeczy, bo słuchać się nie chce, prawda, babciu Marianno?
– Mówisz o tym naszym czasie? To prawda. Nie czeba wywoływacz… jak wy mówicze? Wilka?
– Wilka z lasu, babciu Marianno.
– No własznie. Wilka z lasu. Ja tam nie liczę swoich lat, bo mam ich tak strasznie dużo, że mnie szę myli. Nasze zdrowie, prosit !
– Miałyście powiedzieć, jakie macie zmartwienie.
– To w zasadzie nie jest takie znowu zmartwienie – zaczęła kręcić babcia Stasia. – Ale wiesz…
– Nie wiem…
– Dobrze, to ja powiem – zdecydowała się Marianna. – Nam chodży o Emilkę.
– A co Emilka? Wiem, myślicie o tym jej narzeczonym… ale to przecież policjanci prosili nas, żebyśmy niczego nie próbowali robić ani się dowiadywać. Oni sami prowadzą jakąś ściśle tajną akcję i nie mogą nam o niej opowiedzieć, bo by przestała być taka ściśle tajna. Matko Boska, czy wy chcecie jakoś zadziałać na własną rękę?
– A co nas obchodzi jakiś kryminalista. – Babcia Stasia przewróciła oczami, moim zdaniem fałszywie, bo przecież pamiętam, jak jej się te oczka świeciły przy opowieściach Misia. – Nam chodzi o coś ważniejszego. Bo widzisz, kochana: Wiktor z Ewą przestali się kłócić, nawet będą mieli dziecko, tobie i Jasiowi się ułożyło bardzo ładnie, tylko ona, biedaczka, wciąż sama… A ten Rafał to do niej nic nie czuje?
– Nie mam pojęcia! Ja z nimi nie rozmawiam na te tematy!
– Bardzo źle – skrytykowała mnie natychmiast Marianna. – Pczyjaczółki powinny szę zwierzacz. Ty ją spytaj pczy okazji, jak to z nimi jest.
– Mnie się wydaje, że nijak nie jest. No owszem, lubią się, pracują z tymi dziećmi razem, dobrze im to wychodzi, Rafał jest z Emilki zadowolony…
– Och, Lula, ty mówisz o nim, jakby on był jakisz dyrektor, a ona urzędnyczka! Ty na nich popacz po ludzku!
– Babciu, do czego babcia mnie właściwie namawia?
– Lula, dżecko drogie, czy ty nie masz wrażenia, że pczyjaczele powinni jakosz pomóc?
– W czym, na Boga?!
Babcie popatrzały na siebie z niesmakiem i westchnęły.
– Chyba nic z tego nie będzie, Marianno – pokręciła głową Stanisława. – Ona się nie nadaje.
– Do czego się nie nadaję, babciu Stasiu?
– A, nieważne. Nie zawracaj sobie tym głowy, kochana Ludwisiu.