Swoją drogą, co za epidemia kalendarzy i piór! Do mojego pióra przyznał się Rafał. Wygląda na to, że wszyscy obiegaliśmy Jelenią Górę po własnych śladach. Czy to o czymś świadczy?
Pewnie nie.
Tadzio z Rafałem urządzili nam ten obiecany kulig – śnieg uprzejmie nie stopniał, mało tego, w nocy z pierwszego na drugie święto trochę nam jeszcze dopadało i zrobiło się bajkowo. Chłopaki zmienili koła w bryce na płozy, poskakali na niej troszkę – zapewne dla sprawdzenia, czy się nie rozleci – po czym zaprzęgli do niej cztery konie: Tadzio specjalnie przywiózł pożyczoną po drodze w Książu uprząż dla czwórki!
– To na pani cześć, babciu Marianno – powiedział dwornie, a Omcia omal się nie rozpłynęła z zachwytu, mimo że Tadzio nie wdział liberii, bo na takie ekscesy było za zimno. Babcia Stasia była przytomniejsza.
– Tadzinku – zaczęła tonem zrzędliwym – a jak one nigdy nie chodziły w czwórce, to ty myślisz, że teraz pójdą? I nie wywalą nas wszystkich do rowu?
– Damy radę, babciu – uspokoił ją Tadzio. – Myśmy się obaj z Rafałem ćwiczyli w powożeniu czwórką, Milord bywał zaprzęgany, Hanys też, z tyłu damy Lolę i Latawca, one są spokojne, poradzą sobie. Nic złego się nie stanie. No to co? Trąbimy wsiadanego?
Zapakowaliśmy do bryczki obie babcie – jedną nieco sceptyczną, ale dzielną, i drugą, wyrywającą się do przodu jak rasowa klacz arabska. Obie okutane w liczne futra i pledy. Na tylnych siedzeniach zmieściły się poza nimi Ewa, Ania sołtyska i Joasia Przybyszowa. Było jeszcze miejsce da Malwiny, ale ona zapragnęła niedźwiedziego mięsa, czyli małych saneczek. Oboje z Rupertem zajęli pierwsze sanki za bryczką. Następne były Wiktora i Jagódki, potem jechał Krzyś ze starszym dzieckiem (młodsze zostało w domu z grypą i własną babcią), dalej dwaj synowie Ani, w piątych Janek i Kajtek, a w ostatnich ksiądz Paweł solo. Ja wpakowałam się, oczywiście, na kozioł, pomiędzy Tadzia i Rafała, a Lula – skoro już nie mogła przytulać się do ukochanego i odgrywać Oleńki u boku Kmicica (Kmicic musiał jednak asekurować synka…) – dosiadła indywidualnie Bibułki i ofiarowała się robić za naszą straż przednią, co okazało się bardzo praktyczne, ponieważ – szczątkowo, bo szczątkowo, ale coś tam na drogach się pętało. Cokolwiek to było, odsuwało się na bok i podziwiało nasz kulig.
No bo byliśmy wspaniali po prostu! Pomijając, że trochę pociesznie wyglądał mały Hanys przyprzężony do wielkiego Milorda. Ja w ogóle nie wiem, jak oni się zgadzali, może to zasługa powożących. Jeździliśmy po okolicy chyba z godzinę. Tadzio i Rafał, rzeczywiście, świetnie sobie z powożeniem poradzili, konie szły jak marzenie – zawsze mówiłam, że to miłe i inteligentne zwierzątka! A ostatnio wynudziły się w stajni. Babcie szalały ze szczęścia, Omcia od razu, a Stasia gdzieś po kwadransie, kiedy już nabrała zaufania do zaprzęgu.
Dopiero kiedy już kończyliśmy jazdę, ksiądz Paweł wywalił się ze swoimi saneczkami do rowu na granicy naszych padoków. Oczywiście, pociągnął za sobą wszystkich pozostałych i zrobił się mały tumulcik, ale chłopaki sprawnie zatrzymali bryczkę i sytuacja została opanowana, strat w ludziach nie było, w sprzęcie też, jeśli nie liczyć obluzowanego oparcia w sankach Krzysia Przybysza. Dzieciaki piały z zachwytu.
A przy kolacji okazało się, że Paweł wywalił swoje sanki specjalnie. Żeby były jakieś silne wrażenia…
No, no. Ksiądz. I kto by pomyślał.
Lula
Nowy Rok.
Kiedy spojrzę za siebie, na ten poprzedni – wierzyć mi się nie chce. Obróciło mi się całe życie, chociaż początkowo nie byłam całkiem pewna słuszności tego naszego kroku ze sprowadzeniem się do Marysina, potem też miałam różne perturbacje, duszne i umysłowe, a teraz jak w bajce – zrobiło się całkiem dobrze.
To za mało powiedziane.
Zastanawiam się teraz spokojnie nad życiem – jest spokój, bo Janek wziął dzieci na jazdę w teren, a reszta domowników gdzieś się zapodziała, pewnie odpoczywają po wczorajszych hulankach – bośmy hulali, nie da się ukryć, a było nas jeszcze więcej niż na słynnym już kuligu w drugie święto (nawet Malwina nie pociągnęła Ruperta z powrotem na Podhale, chyba jej się zaczęło u nas podobać – to zupełnie miła i normalna dziewczyna, kiedy straci z oczu swoje wyrafinowane endemity).
Dlaczego właściwie jest tak dobrze? I co powinnam teraz zrobić, żeby tego nie stracić?
Umysł próbuje coś wykombinować, ale instynkt podpowiada – nic nie rób, Ludwiko, póki co Kiszczyńska. Nie kombinuj. Bo jeszcze przekombinujesz, jak powiada Emilka.
Może ona rzeczywiście nie zaginała żadnego parolu na Janka? Wygląda, jakby była zupełnie zadowolona z obecnego obrotu rzeczy. Wczoraj, przy życzeniach noworocznych, przyznała mi się i do tych dziwnych perfum (Janek jest nimi oczarowany!), i do erotycznego podręcznika.
– Lula, ja wiem, że ostatnio bywałam czasami trudna do zniesienia, ale pamiętaj, ja wam naprawdę życzę jak najlepiej i – jak Boga najszczerzej kocham – nie lecę na twojego Jasia, zapamiętaj to sobie! A co najważniejsze, on na mnie nie leci i nigdy nie leciał!
Janek twierdzi, że ona mówi prawdę…
No to dobrze, nie będę kombinować. Będę konsumować to, co mi los uprzejmie zesłał, nie zastanawiając się, gdzie tkwi pułapka. Teoretycznie bowiem jest możliwe, że NIE MA ŻADNEJ PUŁAPKI.
A to dopiero.
Emilka
Ale był sylwester! Nie jest wykluczone, że pierwszy i jedyny raz nam się taki udał, bo od przyszłego, czyli właściwie od tego roku, nowego, będziemy już urządzać sylwestry dla gości, którzy tłumnie nas nawiedzą. Bo nawiedzą, jak amen w pacierzu. Po ostatnich ekscesach wernisażowo-medialnych (prasa, radio, telewizja, te rzeczy) odebrałam całkiem sporo telefonów z pytaniami o warunki i inne takie. Ludzie pytali nawet o tego sylwestra i przejawiali rozczarowanie, kiedy im mówiłam, że jeszcze nie.
No więc był to sylwester rodzinno-przyjacielski, z tańcami, hulanką i swawolą. Najpiękniej, oczywiście, swawoliły nasze obydwie niezdarte babcie, obecne niemal od początku do końca, pięknie ubrane w wytworne toalety – przy czym Omcia pożyczyła Stasi jakąś obłędną kiecę z ciemnowiśniowej tafty, czy jak się tam to błyszczące badziewie nazywa i do tego jedwabny szal, ręcznie malowany! Sama odstrzeliła się w popielate koronki i wyglądała jak księżna pani całą gębą. Ja się tylko zastanawiam – czy ona, przyjeżdżając do nas, od razu przewidywała, że zostanie tu na resztę życia i będzie z nami spędzać sylwestrowe bale, czy może uważała, że Rotmistrzówka to coś w rodzaju Sheratona, gdzie panowie przebierają się we fraki do kolacji, a w smokingi do herbaty? Albo, żeśmy zreanimowali jej dawny baronowski pałac?
Och, to naprawdę nieważne, co się snuło po głowie drogiej Omci. Pięknie wyglądały nasze staruszki, my też robiłyśmy, co w naszej mocy, chociaż gdzie nam było do nich, nasi panowie osiągnęli szczyty wytworności (Wiktor miał smoking!), walnęliśmy nawet poloneza przez wszystkie pokoje na dole… Mazur nam troszkę gorzej wyszedł, ale babcia Stasia obiecała, że do przyszłego roku nas nauczy. Dyskoteka pogodziła wszystkich, ale to jednak nie to samo – skakać w kupie, nawet najbardziej zaprzyjaźnionej, a tańczyć upojne tango w objęciach interesującego mężczyzny…
Interesujących mężczyzn do tanga było, owszem, kilku. Najbardziej mnie ciągnęło do Rafała; chyba mogłam się tego spodziewać po tych moich ostatnich refleksjach typu „czy to jest przyjaźń, czy to już kochanie” (wciąż nie wiem, czy to Słowacki, czy Mickiewicz, ale już Lula na mnie tak krzywo nie patrzy, będę mogła ją zapytać). Uczciwie jednak mówiąc, najlepszym – obiektywnie – tancerzem okazał się strzyżony na lotniskowiec Misiu, elegancki i wypachniony, strzelający oczami zabójczo i (to sprawa tej jego bykowatej postury) dosłownie unoszący partnerkę nad ziemią.
No i niech sobie unosi, ja tam wolę z Rafałem.
Oczywiście, postarałam się tak wymanewrować, żeby o północy być jak najbliżej niego. Łatwo mi to poszło, pewnie dlatego, że on ewidentnie dążył do tego samego. Kiedy składaliśmy sobie życzenia, pocałował mnie delikatnie w policzek, a mnie dosłownie zmroziło: przypomniał mi się Lesław z tymi wszystkimi parszywymi niedopowiedzianymi groźbami, z cholernymi sms-ami, z tym nękaniem mnie w najbardziej niespodziewanych momentach…
I dotarło do mnie bardzo wyraźnie: jaka tam przyjaźń! Nie zniosłabym, gdyby mu się miało coś stać przeze mnie!
Nie wiem jeszcze, co wymyślę, ale coś muszę wymyślić. Muszę się z Leszkiem zobaczyć oko w oko, muszę z nim porozmawiać, może się uda jak z człowiekiem, a jeśli nie, to zobaczę, coś w każdym razie muszę ZROBIĆ!!!
Rafał zauważył, że coś mi się stało przy tych życzeniach, wykazał inteligencję, nie pytał, dlaczego zesztywniałam, domyślił się chyba, bo tylko powiedział, żebym się nie martwiła, że wszystko musi być dobrze i będzie dobrze. On mi to mówi.
– A tobie kto to mówi? – zapytałam nieco beznadziejnie.
– Intuicja – zaśmiał się. – Mam doskonale rozwiniętą intuicję i ona mi mówi mnóstwo rzeczy. Gdybym był kobitką, byłbym wróżką. Zapewne dobrą, z uwagi na mój dobry charakter.
Wizja Rafała w charakterze dobrej wróżki w stylu disneyowskim, w różowej szatce i z czarodziejską różdżką w rąsi powaliła mnie dokładnie, zaczęłam chichotać, a on mnie jeszcze raz uściskał, BARDZO CIEPŁO.
Po czym rzucili się na nas liczni krewni, znajomi i przyjaciele, którzy też chcieli nam życzyć wszystkiego najlepszego i żebyśmy im też życzyli… potem szampan zrobił swoje i było świetnie już do rana.
Ale Leszkowi nie przepuszczę.
Lula
Bardzo kocham święta wszelkiego rodzaju, ale jednak jest to słuszne ze wszech miar, że są one tylko raz w roku. Bo jeszcze trochę, a chyba bym padła.
Doprowadziliśmy Rotmistrzówkę do normalnego stanu, Wiktor z Ewą i Rupert z Malwiną wyjechali, babcie leczą sfatygowane wątroby za pomocą różnych patentowanych środków polsko-niemiecko-domowo-farmakologicznych, a za kilka dni przyjeżdżają do nas goście. Tym razem będzie to jakieś biznesowe towarzystwo; okazało się, że te dwie biznesmenki, Megi i Beti, rozgłosiły naszą sławę tu i tam (choć wciąż nie ma jeszcze magazynu „Trendy”, czy jak on tafli ma się teraz nazywać, chyba „Tylko Ty”). W efekcie zamierzają u nas zorganizować ekskluzywne spotkanie kilku znajomych ludzi interesu, polskich i zagranicznych, jeszcze nie wiem, zza której granicy. Ma być jednocześnie wytwornie, luźno, elegancko, niezobowiązująco, wesoło, etykietalnie, tralala, ciekawe, jak my zdołamy pogodzić ogień z wodą!