– Na pewno – oświadczyła zleceniodawczyni nr 2, czyli Beti (zapewne przerobiona Beata albo zdrobniona po angielsku Elżbieta). – Przekonacie się państwo. Ja bym zresztą chętnie pociągnęła temat Rotmistrzówki…
– Począgnęla? – W głosie Omci dało się słyszeć powątpiewanie.
– Kontynuowała – wyjaśniła uprzejmie Beti. – Na razie napiszemy o Wiktorze jako o malarzu, który ucieka przed światem… a potem o całej reszcie. Dwa albo nawet trzy kolejne numery. Najbliższy po Wiktorze o tym księdzu i waszej przyjaźni. Ludzie lubią, jak się tak krąży dookoła tematu.
Spojrzeliśmy po sobie – my, to znaczy chyba „cała reszta”. Wiktor był czerwony jak rak świeżo ugotowany, prawdopodobnie tak się zresztą czuł. Malarz uciekający przed światem! Czego to człowiek nie musi znieść dla pieniędzy.
Na szczęście obie nasze honorowe gościówki poczuły się znużone atrakcjami dnia i wyraziły wolę udania się na spoczynek. Beti zagroziła jeszcze przedtem, że dobierze się medialnie i do naszej hippoterapii, co wywołało ledwie dostrzegalne skrzywienie ust Rafała.
Babcie natychmiast wykorzystały rejwaszek, który się wytworzył w związku z kładzeniem Megi i Beti spać i zaciągnęły mnie do kuchni. Chętnie dałam się zaciągnąć, bo i ja miałam z upiornymi staruszkami do pogadania.
– Słuchajcie, drogie babcie – zaczęłam, zanim którakolwiek z nich zdążyła pisnąć. – Chyba zauważyłyście, do czego doprowadziło to wasze zmuszanie i to, że ja, głupia, temu zmuszaniu ulegałam!
– Bardzo dobrze, Emilko. – Babcia Stasia patrzyła na mnie jakby z cieniem skruchy, ale jednocześnie była całkiem zadowolona. – Bardzo dobrze. Lula wyszła z siebie, przez co mamy jawny dowód, że zależy jej na Janku i że jest o niego zazdrosna. O to nam przecież chodziło, żeby była zazdrosna.
– Babciu! Już od dawna mówię wam, że Lula jest zazdrosna o Jasia i patrzy na mnie wilkiem z tego powodu! Chciałam przestać, a wy co? Przez was prawdopodobnie straciłam przyjaciółkę, znam Lulę, ona mnie teraz nienawidzi. I co ja teraz mam zrobić?
– Nyc, Emilka. Ty nie rób nyc. Ty możesz tylko pogorszycz całą sprawę. Ale tego ne można tak zostawicz. Ja szę podejmuję negocjowacz.
– Z kim, na Boga?
– Z Lulą, oszywiszsze. Ja z nią będę rozmawiacz i jej wszystko wytlumaczę. Powiem, że to my żeszmy czy kazały…
– Omciu, błagam!
– Nedobrze?
– Niech już babcie lepiej nie kombinują. Zobaczymy, jak sytuacja się rozwinie. O matko, po co ja was słuchałam! Trzeba mi było dawno przestać! No trudno, dzisiaj już nic nie zdziałam. Idę spać. Wy też idźcie, na pewno jesteście zmęczone. Tylko błagam, nic już nie wymyślajcie!
Babcie pomamrotały coś, że niby sieję niepotrzebną panikę, ale ostatecznie poszły sobie. Ze zmartwienia zaczęłam robić porządek w kuchni, mając nadzieję, że nie zjawi się w niej Rafał i nie zacznie mnie pytać o akcję Luli… Rafał się nie pokazał, pewnie poszedł do stajni, posprawdzać wszystko przed nocą – taki mu się zwyczaj ostatnio wytworzył, bardzo pożyteczny moim zdaniem. Przyszła za to Ewa i koniecznie chciała dowiedzieć się, co zaszło między Lulą i Jasiem. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie wiem, ale jej to nie zadowoliło. Odmówiłam snucia przypuszczeń, zapytałam ją natomiast o jej akcje na uczelni. Skrzywiła się. Po czym wylała z siebie potok narzekań na ogólną nieżyczliwość cholernych popleczników tego jej dawnego profesora – łajdaczyny. A stanowią oni, jak się zdaje, połowę ciała profesorskiego, czy jakie ono tam jest, habilitowane. Nie ma więc biedna Ewunia łatwego życia, ale zaparła się i zamierza być dzielna.
– Po co, kochana Ewciu? – zapytałam, upychając naczynia w zmywarce. – Po co ci to? Co to za praca w takiej nieprzyjemnej atmosferze?
Nie udzieliła mi satysfakcjonującej odpowiedzi. Zdaje się, że biedna Ewa po prostu musi mieć rację i po trupach, ale będzie to udowadniać. W tym po własnym trupie.
Boże, Boże, dlaczego ludzie są tacy nierozsądni???
Dobrze, nie będę się wymądrzać. Rozsądna się trafiła.
Kładąc się spać, nie myślałam już o biednej Ewie ani o nieszczęsnej Luli. Myślałam o Rafale, o jego oczach, rękach, włosach, nosie, głosie, o jego całej reszcie i o tym, że chyba chętnie bym się w nim zakochała.
Bo na razie nie jestem jeszcze zakochana.
Ale chyba rację miał Wiktor w sprawie posępnych i tajemniczych min. Czy nie dlatego mnie ciągnie do Rafała, że taki w gruncie rzeczy tajemniczy z niego facet? Bo cóż ja o nim wiem? Niewiele. Opowiedział mi wprawdzie tę okropną historię swojej żony i córeczki, ale nawet nie wiem, gdzie on je miał, tę żonę i tę córeczkę. Bo chyba nie w Janowie Podlaskim, tam nie ma Akademii Medycznej z klinikami. A sam Rafał jakiś taki małomówny (oczywiście z wyjątkiem tematu autystycznych i porażonych mózgowo dzieciaczków, które to dzieciaczki wozimy na naszych koniach – o tym to on może godzinami), uśmiecha się wprawdzie miło i uprzejmie, ale niewiele z tych uśmiechów wynika. Raz tylko widziałam prawdziwy błysk w jego oczach – kiedy unieszkodliwił Misiaka Dżuniora i usiadł mu na klacie.
Co to może znaczyć?
Kiedyś się tego dowiem. Na razie padam z nóg.
Lula
Janek uważa, że niepotrzebnie zrobiłam scenę. Przyszedł mi to wytłumaczyć, porzuciwszy nietaktownie całe wernisażowe towarzystwo. No dobrze, ja sama wiem, że scena była bez sensu i że ja też nie powinnam była porzucać towarzystwa, a zwłaszcza dziewczyn, które potem musiały posprzątać – a nie miały już do dyspozycji Żakliny, która pomagała tylko w przygotowaniach.
– Ludwisiu moja kochana – tłumaczył mi Janek (mówi tak do mnie wyłącznie, kiedy jesteśmy sami…) – to, że sobie poszłaś, to naprawdę nie ma znaczenia. Ważne jest, że się uzewnętrzniłaś…
– To znaczy, że co? Że wszyscy się dowiedzieli, że jestem o ciebie zazdrosna?
Nie wiem, czym go tak rozśmieszyłam, ale kolejny kwadrans spędziłam na oddawaniu mu pocałunków i wysłuchiwaniu jego chichotów. To ostatnie mnie w końcu trochę zezłościło.
– Przestań się śmiać jak głupi do sera!
– Ja się nie śmieję do sera, tylko do ciebie. Poza tym rozśmiesza mnie sytuacja…
Wyrwałam się z jego objęć.
– A co w tym widzisz śmiesznego, na litość boską?!
Rozwalił się na fotelu z miną szalenie zadowoloną. Ja tych chłopów nigdy nie zrozumiem. Rzuciłam w niego poduszką. Złapał ją zgrabnie i dopiero teraz omal nie umarł ze śmiechu. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby się Janek TAK śmiał! Prawda, że niewiele o nim wiedziałam do tej pory, bo też i nie chciałam się wcale dowiadywać. Sporo lat przez to straciłam. No cóż, zważywszy na istnienie Kajtka, nie będę sobie tego miała za złe. I nie będę żałować. Niech tam. Ale teraz nie pozwolę, żeby się chłop ze mnie naigrawał!
Usiadłam naprzeciwko niego na krześle, zabrałam mu tę poduszkę i spojrzałam mu głęboko w oczy. Jeszcze nieco załzawione od tego śmiechu.
– Odpowiadaj zaraz, dlaczego się tak cieszysz?
– Mam powody – zaśmiał się jakby ostatkiem sił. – Sama popatrz. Kochałem się w tobie miłością nieszczęśliwą i beznadziejną lata całe. W ogóle nie zauważałaś mojego istnienia. Nawiasem mówiąc, musisz mi powiedzieć, co takiego widziałaś w Wiktorze i co w nim teraz przestałaś widzieć…
– Serce kobiety jest nieodgadnione – powiedziałam wyniośle, bo nie było mnie w tej chwili stać na żadną inteligentniejszą odpowiedź. – Mów dalej!
– Dobrze – zgodził się potulnie. – Będę mówił dalej. No więc kochałem cię beznadziejnie, potem cię w ogóle straciłem z oczu i straciłem nadzieję, potem cię spotkałem i znowu twoje nieodgadnione serce skłaniało się ku naszemu przyjacielowi artyście. No więc po raz kolejny straciłem nadzieję… sam się sobie dziwię, że jeszcze ją miałem. To znaczy, odzyskałem, bez sensu. Rozumiesz, co mówię. I nagle – trach, mam cię.
– I co?
– I nic. Szok. Rzucasz we mnie poduszkami i publicznie chcesz skakać do gardła biednej, poczciwej Emilce, bo mi okazała cieplejsze uczucie… całkowicie siostrzane zresztą.
– Nie wierzę w takie siostrzane uczucia!
– Znowu zaczynasz?
– Nie musiała się na tobie wieszać!
– Ona jest spontaniczna. A ja naprawdę byłem dzielny…
Rzuciłam w niego poduszką. Odrzucił mi ją, chichocząc. Matko Boska jedynąca, jak mawiają niektórzy tutejsi. Janek rzuca poduszkami. Świat wychodzi z formy!
Emilka
Ja naprawdę zwariuję. Czy w tej Rotmistrzówce wszyscy coś knują? Od najstarszych starowinek do najmłodszych dzieci?
Koło południa ostatecznie pozbyliśmy się śladów po nawale gości, babcie skryły się w zaciszach swoich pokoi i odpoczywały po przejściach, Lula i Jasio gdzieś znikli, Rafał odwiózł Beti i Megi na dworzec do Jeleniej Góry, Rupert i Malwina odjechali do swych studentów, wyjechali też Wiktorowie – Ewa, aby toczyć dalsze boje na swojej uczelni, Wiktor, aby projektować za ciężkie pieniądze kampanię promocyjną magazynu „Trendy” – a ja usiadłam sobie cichutko przy kuchenym stole, żeby w spokoju pouczyć się do egzaminu na hippoterapeutkę.
W spokoju.
Ledwie przerzuciłam kilka kartek i wciągnęłam się w problematykę, drzwi kuchni uchyliły się jakby konspiracyjnie i weszli przez nie na paluszkach – któż jak nie Kajtuś i Jagódka?
– Idźcie sobie, dzieci – powiedziałam do nich łagodnie, bo ostatecznie lubię oboje i nie będę w nich od razu rzucać widelcami. – Ciocia Emilka jest zajęta jak nie wiem co. No, już was nie ma. Spadóweczka.
– Ciociu, my cię przepraszamy, ale nie spadóweczka. Ciociu!
– Kajtuś, nie dyskutuj. Poszły precz dzieci.
– Ciociu, ale my mamy strasznie ważną sprawę…
– Kochani, ja mam egzamin za tydzień. Przyjdźcie za tydzień. Albo po obiedzie. Ja muszę wykorzystać ten spokój w domu. Wynocha.
Mogłam sobie dużo mówić. Kajtek łagodnie, ale stanowczo wyjął mi skrypty z ręki, a Jagusia bezczelnie wlazła mi na kolana i objęła mnie łapkami za szyję.
– Który to wielki poeta powiedział, że dzieci są zakałą ludzkości? – spytałam retorycznie i beznadziejnie.
– My się cioci musimy poradzić – zaszeptała mi do ucha Jagódka, podczas kiedy Kajtek, stojąc tuż przede mną, wlepiał we mnie swoje wielkie, nie-Jasiowe (pewnie po słynnej Romanie, chociaż Janek też ma dość wyraziste spojrzenie) oczyska. Cóż, widać było, że nie popuszczą. Zrezygnowałam z daremnego oporu, odłożyłam skrypt i strząsnęłam Jagódkę z siebie.