Gula dzwonił do mnie i usiłował wydrzeć ze mnie tajemnicę – kto mianowicie tak fachowo dał Misiakowi w zęby. Byłam niezłomna, trzymając się ustalonej wersji, ale zdaje się, że mi nie uwierzył. Jego problem, najważniejsze i tak są oficjalne zeznania Tadzia, naocznego świadka. Nie nalegał. Lubię tego Gulę, i Misia też.
Mam teraz problem z wypełnianiem obietnicy danej obydwu babciom. Spektakularne podrywanie Jasia na oczach Rafała nie wchodzi w grę. Wcale nie chcę, żeby sobie o mnie pomyślał (Rafał, oczywiście, ale Janek też), że jest mi wszystko jedno, na kogo lecę, byle nosił spodnie. Muszę tak kombinować, żeby w okolicy była Lula, a Rafał wręcz przeciwnie.
Chyba zaczynam ją denerwować. Janek na szczęście w ogóle na mnie nie zwraca uwagi, to znaczy lubi mnie, na pewno, ale wszystkie moje wdzięki ma w nosie. Jakoś więcej teraz przebywa w pobliżu Luli, robią razem różne rzeczy, jeżdżą po zakupy. I bardzo dobrze, bo staruszki zaczynają się niecierpliwić. Zwłaszcza Omcia, pozbawiona swojego Rupercika, który odjechał w siną dal za badaczką endemitycznych (czy może endemicznych?) robali.
– Emilia, moja kochana, jak długo oni będą szę jeszcze namyszlacz? Czy oni chcą bycz takie stare jak ja? Żeby już nyc ne mogli? Sama powiedz, to ne ma sensu. Ja ne mam czasu tak czekacz i czekacz. Ty cosz zrób!
– Robię co mogę, Omciu – mruknęłam. – Ale oni oboje są powściągliwi.
– Powszcz… Emilka, ty chyba zloszliwie mówisz do mnie takie trudne wyrazy! Czy ty już ne masz wzgląd na biedna starsza pani?
– Bardzo przepraszam, Omciu. Tak mi się wypsnęło.
– Emilka, jak ty szę ne postarasz, to ja wpadnę w depresję. Ruperta ne ma, biżuteria szę ne znalazła, ja ne mam żadnej rozrywki, chyba będę muszala zachorowacz, dostanę depresję, to przynajmniej będżecze nade mną skakacz, tak to szę mówi?
– Tak, Omciu kochana. Ale nie wpadaj w depresję, ja cię błagam. To tylko jesień tak działa, te krótkie dni. A brydżyki już ci nie pomagają?
– Już mi szę znudżyły brydżyki. Zresztą oni wyjeżdżają, czy wszyscy od brydża, i znowu zostaniemy sami. Emilka, Emilka, ja czy mówię. Czeba zrobicz cosz, żeby Janek wreszcze szę zdecydowal, to zrobimy szlub i wesele i będże szę cosz dżalo!
– Janek, Omciu, chyba jest zdecydowany, tylko Lula jeszcze nie wie, że to on jest mężczyzną jej życia. A ja już bardziej nie mogę go uwodzić, bo będzie podpadziocha.
– Podpa co?
– Będzie podejrzanie wyglądało. Małolaty mówią podpadziocha.
– Powedz jeszcze raz – zażądała Omcia. – To jest szmieszne.
Powiedziałam jej kilka razy, a ona starannie powtórzyła, też kilka razy. Wreszcie, nieco pocieszona, poszła do babci Stasi, namawiać ją na koniaczek. Słyszałam, jak, wychodząc z pokoju, mamrotała pod nosem: „podpadżocha, podpadżocha”.
Lula
Przyszła zima. Właściwie był już najwyższy czas, i tak długo były ładne pogody. Śniegu jeszcze nie ma, ale jest mróz i ogólnie nieprzyjemnie. Wszyscy goście wyjechali, nawet Kirysek, któremu, jak się zdaje, zagrożono wywaleniem z uniwersyteckiego etatu; chyba nie mógł się biedaczek dłużej wykręcać… Bardzo cierpiał, wyjeżdżając, ale jednocześnie był szczęśliwy, bowiem powiózł ze sobą walizkę bezcennych materiałów źródłowych do swojej pracy habilitacyjnej. Emilka zaproponowała mu, żeby – skoro ma tego aż tyle – strzelił od razu dwie prace, ale chyba nie złapał dowcipu. Co nie przeszkadzało mu spojrzeć na Emilkę okiem mężczyzny.
Coś podobnego. Kirysek. Okiem mężczyzny. Chociaż już tak na nią patrzył kilka razy. Okazuje się, że nawet Kirysek.
Wbrew naszym niepokojom, jakoś wychodzimy finansowo na swoje, bez potrzeby naruszania żelaznych kapitałów odłożonych na specjalnych lokatach. Najbardziej opłacalne okazały się wycieczki Kostasa, które napychaliśmy doskonałym jedzeniem – po naszym pierwszym, strasznym doświadczeniu już bez żadnego picu.
Nie mówi się picu. Bez oszustwa. To wszystko wpływ… nieważne.
Klienci Rafała i Emilki (Emilka już prowadzi samodzielnie zajęcia i szykuje się do zdania egzaminu, bo kurs w zasadzie odbyła pod okiem Rafała) też płacą nieźle. Nie zdzieramy z nich specjalnie, ale też nie możemy im całkiem odpuścić. Uzbierała się całkiem spora gromadka – przyjeżdżają z Jeleniej, z Kamiennej Góry, Kowar, a nawet z Wałbrzycha.
Teraz, kiedy nie mamy stałych gości – oprócz babci Marianny, oczywiście, ale ona zrobiła się już całkiem domowa, no i Ruperta z Malwiną w weekendy (trzymamy dla nich pokój stale i też za to płacą!) – mam więcej czasu na moje muzeum. Inwentaryzacja prawie na ukończeniu. No, może nie całkiem… ale już na pewno minęłam półmetek. Albo i trzy-czwarte-metek.
Wystawa księdza Pawła gotowa, ale czekamy z wernisażem, aż ksiądz wyleczy się z wietrznej ospy, którą zaraził się od jakiegoś dzieciaka ze szkoły. Biedny jest bardzo, ciężko tę ospę przechodzi i wygląda tak, że nietaktowna Emilka omal nie umarła ze śmiechu na widok jego kropkowanego oblicza – a co najgorsze, na nas ta jej głupawka przeszła i rechotaliśmy tak nad łożem nieszczęśnika we trójkę, bo Janek był z nami i był zupełnie niepoważny, ja nie wiem, co się z nim dzieje – to nie ten sam Janek, którego znam od stuleci…
Och, czy ja mam piętnaście lat, żeby tak kombinować, pisać o wszystkim oprócz tego, co mnie najbardziej obeszło ostatnio…
Otóż ostatnio -
Ostatnio…
No dobrze. Wczoraj przespałam się z Jankiem, przy czym określenie „przespać się” nie ma, oczywiście, sensu za grosz.
Od czasu, kiedy mnie niespodziewanie pocałował, wychodząc z kuchni, zrobił to jeszcze kilka razy, a już po tym pierwszym, muszę się przyznać, czekałam na następne i coraz bardziej się denerwowałam, kiedy Emilka nieomal rzucała się Jankowi na szyję z byle powodu – a to, że kawę jej nalał, a to że zakupy takie świetne zrobił – też coś, zakupy – a to znowu że tak cudnie te zdjęcia powywieszał, a to bez żadnego zgoła powodu, ale przecież tak wspaniale, że jednak jesteśmy razem, blablabla. I tak ciągle.
To się robiło coraz bardziej nie do zniesienia.
Zwłaszcza że za każdym razem, kiedy Janek zdecydował się – jak wyżej – jakby to powiedzieć: wrażenie było coraz większe. Nie potrafię tego opisać. Stanowiło to dla mnie nawet źródło swojego rodzaju zdumienia, bo przecież całe życie traktowałam Janka jak brata, a kto to widział całować się z rodzonym bratem…
Coś mi się wydaje, że Janek wcale nie myślał o mnie jak o siostrze. Gdybym była mniej zaślepiona beznadziejnie głupim (miesiąc temu nie przyszłoby mi do głowy takie określenie) uczuciem do Wiktora, zauważyłabym to dawno temu. Może nawet zanim Janek wpadł jak osioł w swoją piękną Romanę. Bo wczoraj…
WCZORAJ.
Ach, wczoraj…
Wczoraj mi powiedział, że ożenił się z nią dlatego, że Kajtek był w drodze, a Kajtek był w drodze dlatego, że pewna piękna (tak powiedział!!!) i nieczuła Ludwika nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, przeznaczając tę uwagę dla swojego przystojnego aczkolwiek już żonatego kolegi, malarza abstrakcjonisty…
Tak było.
Jakie szczęście, że już nie jest!
To niezbyt ładnie, że w ogóle nie współczuję Jankowi jego wdowieństwa, ale mam wrażenie, że on sam sobie niespecjalnie współczuje. Gdyby nie Kajtek, pięknej Romany w ogóle mogłoby nie być. A Kajtek i tak ma chyba geny głównie po Janku. Ma takie same odruchy, podobnie mówi – a kiedy już przejdzie mutację, pewnie w ogóle nie da się ich przez telefon odróżnić.
Och, znowu zajmuję się różnymi mało ważnymi rzeczami. Najważniejsze, że Wiktor przestał dla mnie istnieć definitywnie…
Nie. Najważniejsze, że Janek zaczął być dla mnie kimś najważniejszym na świecie. Nie wiem, dlaczego dotarło to do mnie dopiero w łóżku…
Eeee, to też nieprawda. Wiem. On jest cudowny.
Niepozorny Janek.
Niepozorny, a juści.
Na razie nie zamierzamy się ujawniać, to znaczy ja nie zamierzam, Janka prosiłam o to samo – nie mam ochoty stać się obiektem ploteczek naszych drogich babć. Bo jestem pewna, że stalibyśmy się ulubionym tematem rozmów staruszek. Oraz ich chichotów nad szklaneczką nalewki.
To wszystko oznacza, że teraz Janek będzie się do mnie przemykał nocami w pełnej konspiracji, zupełnie jak Romeo, z tym, że nie przed rodzicami będzie konspirował, a przed własnym nieletnim synem. I całą resztą, ale najtrudniej będzie zwiać przed Kajtkiem. Trzeba go ustawić do pionu, żeby wcześnie chodził spać, a nie tkwił nad komputerem do Bóg wie której godziny.
Jeszcze jedno nas różni od Romea i Julii – byli od nas dwa razy młodsi. Julia nawet więcej, bo coś mi chodzi po głowie, że miała czternaście lat, a dwadzieścia osiem to ja miałam sześć lat temu. No, osiem.
No i bardzo dobrze – jak powiedziałaby Emilka i miałaby rację! Miałam już skończyć, ale zapomniałam napisać, że go kocham.
Emilka
Nasz drogi księżulo pomału wychodzi z pryszczy, które miał wszędzie – tak przynajmniej twierdzi, a księdza nie wypada sprawdzać, zwłaszcza W TYM TEMACIE. Zatem na dniach urządzimy wreszcie ten cały wernisaż, na który pół świata już czeka – a tak z kolei twierdzi Wiktor, który rozpętał całą kampanię prasowo-radiowo-telewizyjną, a jeszcze chce do nas przywieźć jako honorowego gościa swoją zleceniodawczynię od wytwornych kibelków i jej zamożną koleżansię z zapędami na mecenasa sztuk wszelakich. Bardzo dobrze, może da się z niej wydusić jakieś pieniądze na galerię. Wiktorek jej w rewanżu namaluje portret, na którym rodzona matka będzie miała trudności z jej rozpoznaniem.
Nie, złośliwie tak mówię, a naprawdę Wiktor jeśli chce, to potrafi. Babcię Omcię odstrzelił jak malowanie, tylko ta cała surrealistyczna otoczka jest mocno niesamowita. Ale obraz w porządku. Omcia kupiła go za straszne pieniądze. W ojro. On nawet nie chciał aż tak z niej zdzierać, ale się zaparła, a jak się Omcia zaprze, to koniec. Mnie malował ze trzy razy, ale żadnego obrazka nie dokończył. Muszę go przydusić, bo wszystkie mi się podobają – na jednym jadę na koniu, ale nie na Latawcu, choć go prosiłam, tylko na bliżej nieznanym kasztanie (a ileż to roboty domalować mu białą nogę i białą strzałkę na czole?), a wokół nas kłębią się jakieś burzowe cumulusy. W różnych odcieniach sinego. Gdybym była goła, byłby istny Podkowiński, czy jak mu tam. Ale nie jestem goła, mam na sobie jakąś dziwną szatkę z piórek. Lula twierdzi, że wyglądam jak Papagena, cokolwiek to by miało znaczyć. Na drugim portrecie Wiktor wkomponował mnie w bukiet kwiatów stojących na stole, w wazonie. Wyglądam jak dziwna róża, nawet włosy mi się układają jak płatki dookoła głowy. I tak sobie kwitnę. Na trzecim portrecie siedzę w fotelu bujanym na werandzie, w kiecce sprzed stu lat i wszystko, włącznie z kiecką, jest jakby przysypane kurzem, tylko ja wyglądam jak świeżo kupiona w supermarkecie. Nawet metka mi z głowy zwisa. On potrafi bardzo dziwnie patrzeć, ten nasz malarz niespecjalnie pokojowy. Chyba to się nazywa talent, ale pewności nie mam, bo ja nieuczona, Lula wie.