– Nie wiem, Emilko, czy ty potrafisz sobie wyobrazić, co ja czuję… Boże kochany, przecież tam wszystko się może zdarzyć… I po co on się zgłaszał?
– Pewnie ciągnęła go męska przygoda. Nie martw się na zapas, ja wiem, że to głupio brzmi, ale przecież nie ma obowiązku od razu oberwać, nawet w Iraku! A będzie miał co opowiadać do końca życia.
– Miałam nadzieję, że go okulista wyreklamuje, ale nie. A ten się cieszy, głupi chłopak!
– Faceci tak mają. Bądź pewna, że męska połowa Marysina zazdrości mu jak nie wiem co.
– Mężczyźni naprawdę pochodzą od innej małpy. Boże, dlaczego ja cię trzymam w przejściu, wejdź, proszę, zrobię kawy, mam świeże ciasto, upiekłam takiego zwykłego drożdżaka, moje dzieci lubią. Może mama przyjdzie do tej pory, poszła na orzechy do lasku za waszymi padokami.
– To się musiałam z nią minąć. Słuchaj, moja droga, a może tobie się obiło o uszy cokolwiek w związku z Józefem Przybyszem, dziadkiem naszego Krzysia?
Sołtyska Ania zatrzymała się w połowie drogi między nowoczesną kuchnią a starym, stylowym kredensem wielkiej zabytkowej wartości (wiem, bo mi Lula powiedziała) i przybrała minę tajemniczą i niewyraźną zarazem.
– O, widzę, że coś słyszałaś?
Ania dotarła do kredensu, wyjęła półmisek złocistego i pachnącego drożdżaka grubo posypanego kruszonką i postawiła przede mną na stole.
– Czekaj, jeszcze ta kawa, zaparzę i porozmawiamy. Ale ja wiem niewiele. Tyle co z plotek.
– Plotki to najlepsze źródło informacji. Gadaj, bo umrę z ciekawości!
Ania siadła wreszcie, nalała nam obu kawy z dzbanka i obłamała ze swojego kawałka placka całą górę z tą piękną kruszonką. Ucieszyłam się.
– Podżerasz najpierw kruszonkę? Ja tak zawsze robiłam w dzieciństwie, a mama biła mnie na niby po łapach.
– Nie, nie podżeram. Wręcz przeciwnie, zostawiam dzieciakom. One za nią przepadają. Jak wszystkie dzieci, łącznie z tobą…
– No też coś, łącznie ze mną! Mów o tym gajowym!
– Naprawdę niewiele mogę powiedzieć. Mama mówiła i inne starsze panie, że był tu za Niemca taki polski gajowy Przybysz i że bardzo się przyjaźnił z właścicielem majątku. Czyli chyba z ojcem albo mężem tej waszej hrabiny?
– Baronowej. Z mężem, nie z ojcem. Ale to ona sama nam powiedziała. Nic więcej nie wiesz?
– Chodziły słuchy, że razem zakopywali jakieś skarby.
– To my wiemy. Zrobili skrytkę w jednej ścianie i schowali tam klejnoty rodzinne. Natomiast po wojnie ktoś tę skrytkę splądrował, zanim pan rotmistrz Suchowolski zdążył się do niej dobrać. W ostatniej chwili mu te klejnoty wyciągnęli. Nie wiemy, kto. Słuchaj, Ania, a czy ten polski gajowy po wojnie tu się nie kręcił? Bo Krzysztof nie wie. On jest bardziej powojenny niż ta cała heca.
– Ja też jestem bardziej powojenna. Czekaj, chyba idzie moja mama, może ona coś będzie wiedziała?
Jachimiukowa pojawiła się w polu naszego widzenia, czyli za oknem, z dużą foliową, taką hipermarketową torbą, porządnie wypchaną. Chciało jej się tyle tych orzechów zrywać? Chciało. Pracowita pszczółka. Ja tam nigdy do leszczyny nie miałam cierpliwości.
Złożyła swoje łupy w kuchni i siadła z nami przy stole. Pokrótce wprowadziłyśmy ją w temat. Zrobiła chytrą minę, ale zaraz niewinnie złożyła buzię w ciup i oddała się konsumpcji placka z kruszonką. Też zresztą bez kruszonki, którą odłożyła dla dzieci. Ciekawe, czy ja będę kiedyś odkładała najlepsze kąski dla swoich dzieci. Ale raczej nie, bo mi się to wydaje strasznie niepedagogiczne.
– Powiem wam, dziewczęta, co wiem – wygłosiła wreszcie, widocznie dochodząc do wniosku, że nie ma z czego robić tajemnicy. – Stary Przybysz był tu po wojnie. Ale dziwny był z niego człowiek. Małomówny. Coś w sobie chował, jakieś tajemnice. My nie wiedzieli, jakie, bo po wojnie wszystko tu przyjechało, jako ludność napływowa, bo przedtem tu Polski wcale nie było. A on tu był od samego początku. W lasach pracował jako leśniczy. Ludzie mówili, że on był gajowym u tego Niemca, co tu wszystko miał, tego Kruegera. Nie wiem, skąd to wiedzieli, może kiedyś komuś przy kieliszku sam Przybysz powiedział, tylko że on właściwie nie pił. I strasznie był cięty na szabrowników, podobno chciał ocalić te wszystkie dobra Kruegerów, żeby się nie zmarnowały. No to same rozumiecie, że nie miał szans. Bo na szaber tu przyjeżdżali ludzie z całej Polski, jak się rozniosło, że ziemie odzyskane nasze będą. I tak wszyscy myśleli, że to tylko na trochę i zaraz wrócą do Niemiec. Może Przybysz chciał dla dawnego swojego grafa jego dobytek zachować, nie wiadomo. On tu wtedy pan był całą gębą, a wiecie dlaczego? Bo dubeltówkę miał i jeszcze jakieś sztucery. I jeszcze wam powiem, że on nie tylko szabrowników próbował pędzić, ale tu w lasach było pełno niemieckich bandytów, z nimi też walczył.
– W pojedynkę? – spytałam nieco zdziwiona. – Taki Zorro?
– W pojedynkę nie, miał tam paru ludzi w leśnictwie, to mu trochę pomagali. Tylko że wszyscy się bali, bo Niemcy groźni byli, a szabrownikom znowuż było wszystko jedno, mogli zabić. Tylko stary Przybysz, no, on wtedy nie taki stary był, to on się nie bał nikogo i niczego. My mu się wszyscy dziwili, bo żonę miał piękną i dzieci drobne, ale widać uważał, że łaska pańska nad nim. No i była.
Mama Jachimiukowa zakończyła opowieść i popiła kawki. Wyglądało na to, że więcej nic nam nie powie, bo nie wie. To logiczne, jeśli stary Przybysz zajął się klejnotami baronowej, to raczej nie rozgłaszał tego wszem i wobec. Przeciwnie, schował gdzieś porządnie i w tajemnicy. Jako człowiek znający tutejsze lasy i góry, mógł je upchnąć wszędzie. No to raczej na miejscu Omci pożegnałabym się ze spadkiem.
Po powrocie do domu, oczywiście, wszystko porządnie Mariannie streściłam i dodałam wnioski od siebie, ale ona pokręciła głową.
– Nekonecznie, moje dżecko. Ja myszlę, że czeba pomyszlecz… Rozumiesz, co chcę powedżecz. On był inteligentny szlowiek, jakby chował gdżesz daleko, to by na wszelki wypadek zostawił jakeś instrukcje… wskazówki. Rodżyna by wiedżala. Chyba, że już je sprzedali, te moje brylanty. Ale to by Kristof lepszym autem jeżdżyl. Ja sama muszę szę domyszlicz. Sama…
To prawda. Jeśli gajowy upchnął gdzieś pospiesznie biżutki i nie miał pewności, czy zdoła przekazać właścicielce koordynaty, to musiał wybrać jakieś miejsce, które jej samej z czymś by się skojarzyło. Niech więc starsza pani włączy świadomość i podświadomość, bo strasznie jestem ciekawa, jak wyglądają takie klejnoty po przodkach baronach Von und Zu…
Lula
Wygląda na to, że Ewa jest o krok od podjęcia decyzji. I chyba będzie to decyzja powrotu do Krakowa.
Rozmawiałyśmy wczoraj o tym, ale ona jakoś dziwnie się zachowuje. Przytomna Ewa teraz ma objawy najprawdziwszej nerwicy. Mówi przerywanymi zdaniami i ma kłopoty z gramatyką. Ale czy o gramatykę chodzi w tym wszystkim?
Zapytałam ją wprost, co zrobi z Jagódką i aż mi się jej żal zrobiło, taki miała wyraz twarzy…
– Nie wiem – powiedziała po prostu. – Nie mam pojęcia, co powinnam zrobić. Sama widzę, że Jagódka tu rozkwitła, że jest nie ta sama, trochę nawet jestem zazdrosna o Kajtka, bo on jest dla niej chyba większym autorytetem niż my oboje z Wiktorem razem wzięci. Och, Lula, mówię ci, gdyby nie Jagódka, to by mnie tu już dawno nie było.
– A wtedy, jak miałaś rodzinną naradę z Wiktorem, to doszliście do czegoś?
– Doszliśmy, ale to coś to była awantura. On dostał małpiego rozumu na tle wsi, na pieniądzach mu już w ogóle nie zależy, przecież nie możemy żyć z jego obrazów, bo nie będziemy mieli na chleb!
– Ale macie jeszcze jakieś oszczędności?
– Mamy, ale przecież nie na całe życie.
– A nie brałaś pod uwagę takiego wariantu – zapytałam bardzo ostrożnie – że pracujesz w Krakowie, a wszystkie wolne dnie spędzasz tu?
Natychmiast pożałowałam pytania, bo przecież ona powinna się natychmiast domyślić, o co mi naprawdę chodzi: żeby zostawiła Wiktora i dziecko i pojechała sobie, robić karierę! Wyglądało jednak na to, że się nie domyśliła.
– No i jak to sobie wyobrażasz? Czy bylibyśmy jeszcze wtedy rodziną?
– A jaką rodziną będziecie w Krakowie, gdzie ty będziesz w swoim żywiole, a Wiktor i Jagódka stracą to, co im tak dobrze robi?
No i tak jeszcze międliłyśmy temat z pół godziny i nie doszłyśmy do żadnych konstruktywnych wniosków.
Że też ona nie może zrozumieć: ona ma wyjechać, a Wiktor ma zostać!
Emilka
Leszek znów zatacza koło mnie podejrzane kręgi. Pojawił się w naszej galerii i objawił chęć zakupienia obrazów Wiktora. Mieliśmy strasznie wymieszane uczucia, bo z jednej strony gangusia należy bezwzględnie pogonić, z drugiej – Wiktorowi potrzebna jest forsa i potrzebne jest potwierdzenie własnego ja. A kto w końcu ma pieniądze na sztukę w tym kraju? Biznesmeni albo gangsterzy. Ostatecznie nie pogoniliśmy go, babcia tylko postawiła warunek – gotówka na stół.
– Dobrze – powiedział. – Zapłacę gotówką za te trzy pejzaże, te zielono-błękitne, tyle ile pan chce. Tylko jest jeden warunek – moja przyjaciółka Emilka jest mi winna sporą kwotę – jak tylko się ze mną rozliczy, zapłacę panu i jeszcze dokupię sobie ze dwie abstrakcje…
Ależ bezczelny typek! Dobrze, że wyszłam godnie do moich kur i nie było mnie przy tym, kiedy objawił prawdziwe oblicze, bo chyba bym mu oczy wydrapała. Babcia była, Janek i Wiktor, to znaczy Janek doszedł, jak tylko zobaczył, kto wchodzi do domu. W obecności dwóch facetów Lesław pewnie nie chciał robić awantur. Zapuścił tylko taki próbny balonik, żeby nas zdenerwować. Podobno chłopcy powiedzieli mu do słuchu, ale babcia nie chciała mi powtórzyć, udając, że nie zapamiętała, a oni obaj powiedzieli, że się wstydzą.
Coś mnie ciągnie do Książa. Tak sobie, w celach rozrywkowych. No i tam nie ma Leszka, przynajmniej dotąd.
Lula
Dzisiaj ostatecznie wyszłam na idiotkę. Nie wiem, czy to nie przyspieszy decyzji Wiktora…
Od jakiegoś czasu wyglądało na to, że Ewa podjęła już decyzję, przynajmniej w sprawie swojej pracy, o ile nie w sprawie całej rodziny. Trzy dni temu powiedziała nam przy kolacji, że ma zamiar pojechać do Krakowa, zorientować się, jak się sprawy mają. Niezobowiązująco – tak to określiła. Ale widać było, że chętnie zamieni pieczenie bułeczek i sprzątanie Rotmistrzówki na swoje dawne życie. Od natychmiastowej decyzji powstrzymuje ją zapewne wzgląd na Jagódkę. Biedna mała, żyje teraz pod straszną presją, bo prawdopodobnie doskonale wie, że matka chce wyjechać. A ona nie chce i ojciec też nie chce…