– No to lepiej, że nie widziała. A psy też mu na pewno dobrze robią. Bo rozumiem, że łagodne?
– Łagodność sama, mój drogi Tadziu. Z dużą domieszką nieskomplikowanej radości życia.
– Zwariowane?
– Nie da się ukryć.
– Lepszy byłby jakiś kanapowiec, labrador, albo golden retriever. Powiedz tej matce, żeby dziecku kupiła coś takiego do domu. Mały będzie się mógł po nim turlać.
– Nie taki on mały, ma chyba dziesięć lat.
– To mały… Słuchaj, moja droga, to już tutaj. Wynajmujemy tu pięterko.
Pięterko w sporej willi było bardzo przyjemne, zawierało dwa pokoje, między nimi coś w rodzaju salonu, hallu, living roomu, czy jak tam to można jeszcze nazwać oraz wydzielony z tego aneks kuchenny. W tym aneksie stał facet i mieszał w garnku. Zapach płynący z garnka był zdecydowanie apetyczny. Na pewno nie grzana kiełbasa. Facet stał pod słońce wpadające przez okno i widać było tylko sylwetkę. Szeryf mówił o nim, że starszy. Jak na starszego, sylwetkę miał bardzo sportową. Jako koniarz powinien mieć choćby krzywe nogi, ale chyba były proste. Oraz długie.
– Muszę mieszać, bo mi się przypala – powiedział. – Zrobiłem leczo ze wszystkim w środku.
– Chodź się przywitaj, to moja koleżanka, Emilka, najładniejsza dziewczyna na naszej uczelni. A nawet na wszystkich naszych uczelniach, bo była królową piękności na Juvenaliach.
– Raz się zdarzyło – mruknęłam. – Dzień dobry panu. Ładnie pachnie to leczo.
Oderwał się na moment od gara i uścisnął mi rękę.
– Rafał Janowski – powiedział wyraźnie i wrócił do swojego leczo.
W ogóle go nie obeszła moja reklamowana uroda!
– Janowski z Janowa Podlaskiego? – zapytałam dla podtrzymania konwersacji. – To pańska rodowa posiadłość?
– Chciałbym. – Zaśmiał się, zanim wystraszyłam się, że palnęłam jakiś nietakt. W końcu nie wiem, co on robił w tym Janowie, może jakieś rodzinne nieporozumienia, a ja tu wyjeżdżam z dowcipasem. – Podoba mi się tam. Niestety, ja jestem prosty Janowski, bez rodowodu. Nie to, co tamtejsze konie. Siadajcie, proszę, będę wam nakładał. Można to jeść z chlebem, ale obowiązku nie ma, bo kartofle są w środku.
Przyjrzałam mu się, kiedy napełniał mój talerz. Myślałam, że to będzie starszy pan, a on jest chyba trochę po trzydziestce. Włosy, które na tle słonecznego okna wydawały mi się siwe, ma w rzeczywistości bardzo jasne, jakieś takie popielate. Średnio piękny, daleko mu na przykład do Wiktora, nawet Krzysztof Przybysz jest od niego piękniejszy, ale jakiś taki… fajny. Męski.
Zajęta obserwacją, nie powstrzymałam go w odpowiednim momencie, skutkiem czego dostałam porcję jak dla drwala. Już chciałam krzyczeć i protestować, ale zrobiło mi się głupio, przecież by się zorientował, że zagapiłam się na niego. Zresztą ładnie pachniało, a mnie już zaczynało ssać, bo pora była obiadowa.
No, proszę. Pan Rafał umie gotować. Różnokolorowa mieszanina okazała się bardzo smaczna. Zjadłam tę porcję bez wysiłku.
– Tadziu, dlaczego szkalowałeś kolegę? – zapytałam, bezczelnie wylizawszy resztkę sosu. – On mówił – doniosłam Rafałowi – że umiesz co najwyżej kiełbasę odgrzać.
– Niewiele się pomylił – uśmiechnął się Rafał. Uśmiech też ma fajny. – Leczo było z mrożonki, tylko dorzuciłem kilka rzeczy, w tym kiełbasę i kartofle.
– I trochę ziółek – zauważyłam.
– Troszkę. Ale nie wiem, jakich, bo Tadek wsypał wszystkie do jednego słoja.
– Mieszanka prowansalska w stylu dolnośląskim. – Tadzio zbierał naczynia. – Kawa czy herbata?
– Herbata. I opowiedzcie mi coś o tej hippoterapii.
Podczas kiedy jedliśmy ulepszone leczo, Tadzio wprowadził Rafała z grubsza w moją historię, oczywiście tylko tę dotyczącą Rotmistrzówki z przyległościami, o gangsterze nie wspominając. Teraz oddalił się w stronę kuchenki i zaczął brzdąkać naczyniami.
– Opowiedz jej, Rafał, ty się lepiej znasz. On jest lekarzem, Emilko. Neurologiem. Ale nie uprawia zawodu. Wierzący, ale niepraktykujący – zaśmiał się. – Sprawdza się w innych dziedzinach.
– Czemu nie jesteś lekarzem – zaciekawiło mnie to. – Byłeś i nie jesteś?
– Byłem i nie jestem – odrzekł lakonicznie, a mnie znowu zrobiło się głupio, bo tym razem to już ewidentnie wyszłam na wścibską. Zauważył to i złagodził. – Kiedyś ci opowiem. A o co ci chodzi z hippoterapią? Chcecie u siebie wprowadzić? Ktoś tam się u was na tym zna?
– Nie, o ile wiem, nikt. I nie wiem jeszcze, czy będziemy chcieli w to wchodzić; tak mi przyszło do głowy, bo nam się trafił mały letnik z porażeniem mózgowym.
– Przejęłaś się?
Wydało mi się, że słyszę ironię w jego głosie i to mnie rozzłościło.
– No, przejęłam się. To źle twoim zdaniem?
– Nie, to nawet ładnie z twojej strony. No więc jeżeli rzeczywiście dojrzejesz do wprowadzenia idei w czyn, służę pomocą. Tylko że to nie wystarczy. Powinnaś… a może nie tylko ty, ale jeszcze ktoś, żeby było chociaż dwoje terapeutów, zrobić takie specjalne kursy, gdzie cię nauczą podstaw różnych dziedzin przydatnych w takiej rehabilitacji. Jeździsz, jak rozumiem, dobrze?
– Raczej tak. Wszyscy w Rotmistrzówce jeździmy raczej dobrze. Mam na myśli dorosłych.
– Pytam, bo te kursy zaczynają się egzaminem z jazdy. Konie macie jakie?
– Cztery wielkopolaki.
– Tu też wiele czynników wchodzi w grę.
Wdał się w te czynniki, przy czym ujawnił się jako wielki znawca tematu i pasjonat. Gadał około czterdziestu minut bez przerwy. Udało mi się pojąć, jaki ogrom pracy musiałabym odwalić i postanowiłam wziąć jeszcze na wstrzymanie. Najpierw trzeba ostatecznie rozwinąć Rotmistrzówkę, bo wciąż jeszcze jesteśmy po trosze w fazie organizacji.
Powiedziałam im o tym. Zadeklarowali pomoc, jakby co, i poszliśmy obejrzeć ich własne konie, to znaczy konie tej strasznej baby, szefowej – cyborga. Było ich w sumie sześć, a przy terapii pracowały dwa. Jeden misiowaty fiord i jeden nieduży ślązak. Obydwa bardzo sympatyczne, ufne i spokojne. Pewnie muszą takie być, skoro noszą na grzbietach wrzeszczące dzieci autystyczne… Trochę mi o tym Rafał naopowiadał.
– Ten ślązak jest mój osobisty – powiedział teraz, drapiąc konia za uchem. – Kupiłem go za nieduże pieniądze, bo niedomagał i urodę ma średnią, więc chcieli się go pozbyć. Tutejszy weterynarz doprowadził go do pełnej kondycji. Bardzo miły zwierzak. Nazywa się Handel, zupełnie idiotycznie, więc mówimy na niego Hanys.
– Dobre imię dla ślązaka – zaśmiałam się i poklepałam Hanysa, który miał to generalnie w nosie. – Oczywiście wałach?
– Oba wałachy. Ogierów się nie używa do terapii, mogą być klacze, ale one miewają swoje fanaberie, jak to kobitki – wyjaśnił mi Tadzio.
– Tadziu, a wy obaj macie takie kursy?
– Mamy. Mnie to było naprawdę potrzebne, Rafałowi chodziło głównie o kwitek, bo ze spraw medycznych był lepszy niż wykładowcy na kursie…
– Nie przesadzaj. – Rafał skrzywił się niechętnie. – Posłuchaj mnie, Emilko. Gdzie mieszkają ci wasi letnicy?
– We Wrocławiu – odpowiedziałam, nie wiedząc, po co mu to.
– Poradź im, żeby zapisali dzieciaka na hippoterapię. Nie wiem, jak to wygląda we Wrocławiu, czy tam aktualnie ktoś to robi, ale niech go przywiozą do nas. Nie jest to bardzo daleko. A z tego, co mi mówisz, wygląda, że małemu dobrze by zrobiły ćwiczenia na koniu.
– Teraz ty się przejąłeś?
Śmiałam się z niego, ale, oczywiście, bardzo mi się podobało, że się przejął. Od razu postanowiłam, że sama Grabowskich przywiozę do Książa. Jakoś chciało mi się jeszcze kiedyś spotkać tego całego Rafała. No i Tadzia, rzecz jasna, też.
Tadzio spoglądał na mnie uważnie. Chyba się zaczerwieniłam. Co on ma za oczka, bystre takie! Rafał nie zauważył niczego.
– Przejąłem się. Uważam, że jeśli tylko można pomóc, to należy pomóc.
– A może byśmy cię tam odwiedzili na wsi? – zapytał znienacka Tadzio. – Ciekaw jestem, jaka ta wasza Rotmistrzówka jest, a Rafał mógłby przy okazji zobaczyć tego chłopca.
– Jasne – ucieszyłam się. – Przyjedźcie koniecznie i to jak najszybciej, zanim letnicy pojadą do domu.
– Pojutrze mamy wolne. – Rafał chyba wciąż błądził myślami wokół Marcinka, na mnie w każdym razie nie zwracał szczególnej uwagi. – Obaj. Nasza szefowa poprowadzi jazdy, a terapia nam spadła, bo nasz klient na pojutrze dostał grypy, a drugi pojechał na wakacje. Tadek, ty się możesz urwać?
– Jakoś się urwę. To co, będziesz na nas czekać z drugim śniadaniem?
– Wręcz upiekę wam bułeczki – zadeklarowałam, postanawiając natychmiast, że namówię do tego Lulę i Ewę, którym pieczenie bułeczek wychodzi genialnie i nie wiadomo kiedy.
Pożegnaliśmy się i odjechałam z ciepłem w sercu.
Chyba byłam nienormalna kompletnie, żeby się z Lesławem zakopywać w tej złotej klatce (czy można się zakopać w klatce?) i przez tyle czasu w ogóle nie wyściubiać nosa do ludzi! A teraz – tabuny, tabuny życzliwych mnie otaczają.
Lula
Przyjechali ludzie z telewizji i jakaś kolejna egzaltowana panienka z prasy, żeby zrobić materiały o naszej galerii. Gdyby nie chodziło o nasze wspólne dobro, a przede wszystkim o dobro Wiktora i jego twórczości – chyba bym sama osobiście tę panienkę przegnała na cztery wiatry. Robiła do niego ewidentnie i bezczelnie słodkie oczy. Wiktor traktował ją uprzejmie, co jest jak najbardziej zrozumiałe, natomiast Ewa udawała, że ją to nic nie obchodzi. Ona jest czasami dziwna.
Dziennikarz z telewizji natomiast nie mógł oderwać oczu od Emilki, jego kamerzysta zresztą również. Trudno się dziwić. Emilka w siodle, w swoim kowbojskim rynsztunku (to znaczy, w dżinsach, kraciastej koszuli i kapeluszu), oczywiście na grzbiecie Latawca… szkoda, że nie było pod ręką żadnego Kossaka. Nie wiem, czy kamera potrafi jej oddać sprawiedliwość.
Janek, który, jak zwykle myśli o wszystkim, zajął się w tym dniu uprowadzeniem letniczki, pani Mirelli. Zaciągnął ją na wycieczkę do kowarskich sztolni i pół dnia opowiadał jej o kopalniach uranu. Swoją drogą – kiedy on zdążył nabyć tę całą wiedzę? Letnicy, którzy pozostali w Rotmistrzówce, czyli pan Bogumił z dziećmi i doktor Kirysek, wyrażali się o wypoczynku u nas wyłącznie w superlatywach.