Och, och, powiało kapitalizmem! Kupiliśmy trzy samochody!
Baaardzo przyjemne uczucie. W salonie omalże nie podścielono nam pod nogi czerwonego dywanu.
Ale po kolei. Najpierw Warta wpłaciła mi na konto kupę forsy, co natychmiast poprawiło mi samopoczucie, kolor włosów, cerę i stan paznokci oraz uzębienia.
Potem zwołaliśmy kolejną naradę plenarną – celem ustalenia stanu kasy. Zarządziła ją babcia, która hołduje zasadzie „kochajmy się jak bracia, a liczmy się jak Żydzi”. Czekaliśmy z tym jeszcze tylko na tę moją fortunę gangsterską, bo poza tym wszyscy wiedzieli, ile mają. To miała być ostatnia ogólna narada organizacyjna, w każdym razie na razie…
Był wieczór, wszystko w gospodarce zrobione, konie oprzątnięte, psy i dzieci nakarmione, a ponieważ na kolację Lula z Ewą nasmażyły nieprawdopodobnych placków ze staroświeckimi papierówkami, nastrój panował łagodny i ogólnie afirmatywny.
No, może z wyjątkiem Ewy, która była afirmatywna w wymiarze lekkopółśrednim.
– Jagoda i Kajtek wezmą teraz psy i pójdą na spacer – powiedziała, po raz dziesiąty odmówiwszy placka żebrzącemu Pędzlowi. – Dorośli będą teraz omawiać ważne sprawy.
– Ja też chcę omawiać ważne sprawy – oświadczył natychmiast Kajtek. – I Jagodzie też się należy. Psy możemy wyrzucić na podwórko. Spadaj, Pędzel!
– Powiedziałam!
– Zaczekaj, dziecko – wtrąciła babcia. – Ewuniu, może niech oni też słuchają. To w końcu nasze dzieci. Niech wiedzą, na jakim świecie żyją.
– O, fajnie, babciu, babcia ma rację. Pędzel, spadówa, mówię! Nie dam ci już więcej placka, bo pękniesz!
– Kajtek, nie wyrażaj się przy mnie w sposób aż tak młodzieżowy – skrzywiła się babcia. – Ustalamy więc, że psy wychodzą, dzieci zostają.
– Z prawem głosu? – uniosła brwi Ewa.
– Ja bym im dała głos doradczy – wtrąciłam. – Jestem najmłodsza ze starszyzny i pamiętam, że dzieci też czasem myślą.
– To my wam zrobimy jeszcze herbaty, co, ciocia?
– Świetny pomysł.
Trochę się na początku czułam nieswojo, kiedy Kajtek mówił do mnie „ciociu”, ale szybko przywykłam. Swoją drogą, biedny mały Kajtuś. Stracił mamę, jaka by ona tam nie była. No, ale w zamian zyskał trzy ciotki i jedną babcię! Że nie wspomnę o wujciu Wiciu. I kuzynce Jagusi.
Babcia położyła kres moim sentymentalnym rozmyślaniom, wzywając nas na tę naradę ze świeżą herbatą do salonu.
– Przede wszystkim – zagaiła – trzeba policzyć aktywa. Czy zamierzamy rejestrować spółkę cywilną, czy raczej działać na zasadzie gentleman agreement?
– Co to znaczy? – chciał wiedzieć Kajtek, nalewający nam herbatę do reprezentacyjnych filiżanek.
– Umowa dżentelmeńska – wyjaśnił wujek Witek. – Uważam, że wszyscy jesteśmy dżentelmenami, to znaczy wierzymy sobie nawzajem, że nikt nikogo nie wykantuje. Chyba tak będzie nam na razie najwygodniej, zwłaszcza, że nie wymeldowaliśmy się z naszych starych mieszkań.
– To chyba nie ma znaczenia, a zresztą my się wymeldowaliśmy – skorygował go Janek. – Emilka też. My już jesteśmy tutejsi na dobre.
– Ja też – oburzyła się Lula. – Też jestem tutejsza!
– Nie ma obowiązku rejestrowania spółki cywilnej – wtrąciła Ewa, ekonomistka z zacięciem prawniczym. – Wszystkich nas może zatrudniać babcia, jako właścicielka firmy „ośrodek jeździecki”.
– Oczywiście – westchnęła babcia. – Jeszcze mój Kazimierz założył ją w dobrych czasach, kiedy mieliśmy wielu klientów…
– No więc przyjmijmy, że tak będzie. Mnie zatrudni Wiktor, bo on też jest przedsiębiorca.
– Artystyczno-reklamowy. – Zachichotałam nietaktownie.
– Nieważne. W każdym razie naszą sprawą jest, że zasilamy babcię finansowo, a wszystkie wydatki wrzucamy w koszta babcinej firmy. Będzie to potrzebne, kiedy będziemy czynić inwestycje.
– Wy będziecie czynić inwestycje – mruknęła Lula. – Ja nie. Nie wiem, czy sobie nie poszukam jakiejś dodatkowej roboty w mieście, bo widzi mi się, że przy mnie wy wszyscy jesteście kapitaliści, a ja nie mam nic, żadnych pieniędzy…
– No i nie musisz mieć – zagrzmiała babcia. – A jeśli chcesz, to przepiszę na ciebie pół Rotmistrzówki i te wszystkie hektary. Będziesz miała wiano.
– Baaaabciu…
– Nie jęcz, dziecko. Biorę cię na wspólniczkę. Ewa, proszę pisać: Suchowolska Stanisława i Kiszczyńska Ludwika, gotówki zero, w aporcie wnoszą wspólnie dom, stajnię, obejście, dwadzieścia hektarów gruntów, pięć hektarów lasu i cztery konie.
– Chyba dwa konie, babciu? A poza tym przecież Emilka kupiła Bibułę?
– Cztery, mówię. A Emilka nie kupiła Bibuły, bo nie było takiej potrzeby, skoro jest tak, jak jest. Dalej lecimy, dalej, Emilko, teraz ty, córeńko.
– Ja, babciu, dostałam za samochód sto osiemdziesiąt pięć, za jakieś pięćdziesiąt muszę sobie kupić nowe auto, trochę chcę mieć dla siebie na wszelki wypadek, a więc na konto Rotmistrzówki daję, powiedzmy, osiemdziesiąt. A co z tymi czterema końmi, babciu?
– Jak przyjdzie czas, to się dowiesz – fuknęła babcia. – Jasiu, teraz ty.
– My z Kajtkiem – zaczął Janek powoli, a Kajtek aż poczerwieniał z satysfakcji spowodowanej traktowaniem go jak wspólnika w interesach – my z Kajtkiem sprzedaliśmy mieszkanie we Wrocławiu, a ponieważ nie było to najpiękniejsze mieszkanie, w nie najlepszej dzielnicy i w bloku, nie dostaliśmy za niego przesadnie dużo. Miałem też trochę aktywów, z czego Emilka już wydała dwadzieścia tysięcy…
– Tylko siedemnaście – sprostowałam z godnością – i wszystko z sensem! I na wszystko mam rachunki.
– Wiem, kochanie, ja tylko liczę. Część tego, co mamy, wpłaciłem na konto, które założyłem dla Kajtka. Część, jak Emilka, zostawiam sobie, na bieżące wydatki. Na konto Rotmistrzówki mogę jeszcze przelać… no, dajmy na to, stówę.
– To razem sto dwadzieścia. – Ewa była skrupulatna.
– Licz stówę. Te dwadzieścia odżałuję. I tak ich już nie ma.
– Hoho, ty masz gest. No dobrze, teraz my. Wiktor?
– Dziękuję ci, Ewuniu, rozumiem, że mam przemawiać jako głowa rodziny. No więc nasza trójka, po odliczeniu drobnych kwot na własny użytek, a rozumiecie też, że musimy wreszcie zmienić to cinquecento na coś z sensem, może dać po pięćdziesiąt od łba, czyli sto pięćdziesiąt, więcej tatunio za te wychodkowe luksusy nie dostał, a mieszkania jeszcześmy się nie pozbywali.
– Ja pierniczę – zachwycił się niecenzuralnie Kajtek. – Trzysta trzydzieści tysięcy. Masa szmalu! To my w ogóle nie musimy pracować!
– Kajetan, nie wyrażaj się – skarcił go ojciec. – To wcale nie jest tak wiele, jak na kapitał zakładowy.
– Nie jest źle – powiedziała Ewa. – Z tego chyba musimy przydzielić sobie jakieś szczątkowe pensje, porobić różne modernizacje i remonty, a poza tym trochę wydać na jakiś samochód firmowy, może dostawczy?
– Dostawczy nie! Terenowe! Tata, terenowe! Jeepa cherokee! Tata! Będziemy jeździć po górach! Grand cherokee! Tata!
W tej kwestii akurat byłam zorientowana.
– No, no. Akurat by nam starczyło tego całego majątku. Na benzynę już by nie było, a to pali jak cho… jak nie wiem co.
– Ciocia, coś ty? Naprawdę tyle kosztuje? Skąd wiesz?
Skąd wiem, to wiem. Kałaszek mój ulubiony się przymierzał, ale w końcu zwątpił i uznał, że laluni wystarczy limuzyna za dwieście.
– Czytaj magazyny motoryzacyjne, kolego – powiedziałam wyniośle i najwyraźniej zyskałam kolejny mały punkt u Kajtka. Jestem ciotką, która czyta magazyny motoryzacyjne!
Niespodziewanie rozwiązanie podsunęła nieśmiała Jagódka.
– A może mikrobus, żeby wozić letników?
Własna odwaga prawie ją sparaliżowała. Zamilkła nagle i przymknęła oczy.
– To nie jest głupie – mruknął jej piękny tatuś. – Tylko może nie klasyczny mikrobus, a taki sześcioosobowy van. Dostawczy nie będzie nam potrzebny, nie będziemy wozić wiele naraz, a jakby co, to można wziąć bagażówkę. A taki vanik to niezły patent. Będzie można na przykład pojechać po letników na dworzec do Jeleniej, albo powozić ich po terenie…
– Za dodatkową opłatą – podpowiedziała Ewa.
– Otóż to – podsumowała babcia.
Na drugi dzień odwiedziliśmy jeleniogórskie salony samochodowe.
Miałam ochotę na wszystkie średnie samochody, które tam stały, bo wszystkie wydawały się jak na mnie skrojone. Może to wpływ korzystania z komunikacji autobusowej w ostatnich czasach. Janek i Wiktor pękali ze śmiechu.
– Podli jesteście obaj – oświadczyłam im. – Powinniście poradzić kobiecie!
– Przecież jesteś oblatana w samochodach – zachichotał Wiktor.
– Ale tylko powyżej dwustu tysięcy za sztukę – prychnęłam na niego wyniośle. – Mam was w nosie. Wiem, co sobie kupię.
– No co, japońca czy francuza?
– Opla sobie kupię. Myślałam jeszcze o citroenie, albo niedużej renówce, ale mam wrażenie, że francuskie auta są delikatne. Nie na góry. Podoba mi się ta czerwona astra, niemieckie samochody są solidne…
– Najsolidniejsze są japońskie…
– Nie interesuje mnie to. Popieram Europę!
– Wiesz, Wiktor, teraz wszystkie one są porównywalne… Niech kupuje opla. A ja bym tego vana też proponował opla, to może nam spuszczą z ceny…
No i miał rację Janeczek. Spuścili nam z ceny i oba kupiliśmy na firmę – i astrę, i zafirę. Na zafirze umieścimy nasz znak firmowy, kiedy tylko Wiktor go wreszcie stworzy…
Sam Wiktor odmówił kupowania trzeciego opla na własny użytek i nabył sobie japońca. Dużą, kombiastą corollę, z miejscem na Niupę i w kolorze zielony metalik, coby się z rudą Niupką ładnie komponowała. Artysta to artysta.
A pensje przydzieliliśmy sobie bardziej niż szczątkowe. Na prawdziwe będzie czas, jak się rozwiniemy!
Lula
Emilka kupiła sobie opla w kolorze wozu strażackiego. Bardzo jest zadowolona i twierdzi, że to kolor ratowniczy, a ona lubi ratowników.
Czy ja kiedyś będę miała tyle pieniędzy, żeby sobie kupić samochód?
Musiałabym najpierw nauczyć się jeździć, bo moje prawo jazdy jest już tylko niewiele znaczącym papierkiem. To znaczy pewnie bym sobie poradziła, ale bez przyjemności.