Blask pióra przygasał, ale tylko pozornie, by nie zwracać niczyjej uwagi. Dla obcych oczu miało być zwykłym piórem ze starej poduszki.
“Ta kobieta obudzi się po siedmiu dniach”, rozmyślał Ave. “Przez tych siedem dni i nocy swego snu-niesnu będzie miała wizję normalnego domu: mąż, dzieci, koty i psy. Dzieci krzyczą, w ogrodzie, kobieta z mężczyzna, śmieją się, koty wylegują się w słońcu, pies przynosi patyk, rzucony przez jedno z dzieci, wokół kwitną drzewa i kwiaty, brzęczą pszczoły, a z domu dobiega zapach pieczonego ciasta. Pełnia ludzkiego szczęścia. W swoim śnie-nieśnie kobieta zrozumie, że o szczęście trzeba walczyć. A mężczyzna, czuwając nad jej snem, wreszcie pojmie, czym byłaby dla niego jej utrata. Więc zrobią ku sobie ten pierwszy, odważny krok. Założą rodzinę. I wtedy kobiecie przybędzie odwagi ptaka, który musi dbać o swoje gniazdo. Ale mężczyzna już zawsze będzie żyć nieśmiało, kochać nieśmiało i równie nieśmiało umrze, na wiele lat przed nią. Z ich późno wyznanej miłości urodzi się dwoje późnych dzieci, z których jedno będzie normalne, lecz drugie nieco opóźnione w rozwoju. Gdyż zawsze musi istnieć równowaga – coś za coś, nic za darmo. Szczęście wystawia ludziom swoje rachunki. Ale to późne dziecko opóźnione w rozwoju będzie bardzo kochane, gdyż w tej kobiecie zawsze był nadmiar miłości – i chyba właśnie to tak bardzo przerażało mężczyznę. W zapisie tej kobiety były dwa losy. Miała cierpieć samotnie lub cierpieć w miłości z rodziną, doceniając krótkie, lecz intensywnie przeżywane chwile szczęścia. Oba losy oznaczały cierpienie, gdyż Ziemia potrzebuje cierpienia. Inaczej ludzie byliby jeszcze bardziej nieczuli i obojętni, niż są. Więc nie płacz, mała Ewo. Cierpienie i ból są niezbędne do przemiany. Przemiany nie tylko tej kobiety, ale i ciebie…”
– Czemu nie śpisz? – spytała salowa chropawym głosem, stając nad jego łóżkiem. – Wszyscy już dawno śpią. A ty… Czasami mi się zdaje, że nigdy nie śpisz. Czuwasz. Ciekawe, co ci chodzi po tym głupim łbie?
…i salowa pacnęła Bezdomnego w głowę mocną, wprawioną w takie uderzenia dłonią. Zrobiła to niezbyt silnie i właściwie bez złości. Nie czuła do niego złości. Był jej obojętny, podobnie jak inni przechodni mieszkańcy tego szarego domu. Myślała tylko, że tacy jak on nie powinni chodzić po ziemi, przysparzając kłopotów “normalnym ludziom”. Choć z drugiej strony…
“Dzięki takim jak on mam pracę”, pomyślała i wiedziona niezrozumiałym dla siebie, instynktownym odruchem poprawiła koc, leżący na wątłym ciele Bezdomnego. Jak zwykle miał szeroko otwarte oczy, świecące w ciemności jak u kota, lecz przecież nocą nie można mu było włożyć plastikowych okularów. Westchnęła i nachyliła się nad nim, starannie unikając jego wzroku.
– Nie śpisz? Może chcesz pić? – spytała szeptem. – Mam w dyżurce herbatę…
Uśmiechnął się i pokręcił głową, więc odeszła, stąpając ciężko na żylakowatych nogach.
“Ludzkie Istoty są z natury dobre, choć czasem o tym zapominają. Trzeba im o tym przypominać”, pomyślał Ave, nim zamknął oczy. Lecz nie zasypiał. Anioły nie śpią. Zamknął oczy, by nie drażnić tych, którzy się nim opiekowali. Potrzebował opieki i tego miejsca. Był przecież pół aniołem i pół człowiekiem. Półczłowiek musiał coś zrobić ze swoim ciałem.
– Czy nie mógłbyś mnie polubić? – spytał Vea, wędrując znów w postaci insekta po jego kocu. Karakony lubią noce, gdyż wówczas czują się bezpieczne. I tylko nocą szukają pożywienia. Vea żywił się bliskością swego brata.
– Jest w tobie tyle miłości i zrozumienia, czemu nie chcesz się nimi podzielić? – zaszemrał, stukając sztywnymi, cienkimi łapkami o klatkę piersiową Bezdomnego. – Daj mi choćby odrobinę. Jestem przecież twoim bliźniaczym bratem, Ave…
Ave milczał, lecz na chwilę nakrył dłonią stworzenie, czując na skórze dotyk chropawego twardego pancerzyka. To nie było niemiłe, jak wcześniej sądził.
“Zło musi istnieć”, pomyślał, “to tylko człowiek nie musi z niego czerpać. Ma wybór. I musi mieć wybór”.
Pan Sam przyjechał na drugi dzień i już został w szpitalu. Siedział przy łóżku Pani Samej, trzymając ją za rękę, a gdy lekarze kazali mu odejść, pozostał na korytarzu pod drzwiami nieprzytomnej. Nie zauważył Ewy, która spędzała tu każdą wolną chwilę, jakby wierząc, że skoro to ona bezwiednie (“bezwiednie?! A ten jakiś termin? Ten niepojęty przymus zwabienia szczeniaka na drugą stronę ulicy?”) przyczyniła się do tragicznego wypadku, to jej obecność przyśpieszy rozwiązanie: Pani Sama obudzi się lub umrze. Najgorsze ze wszystkiego było oczekiwanie; te straszne godziny oglądania śpiącej, nieruchomej twarzy Pani Samej, w której jednak, co jakiś czas, pod nieruchomymi powiekami, drgały gałki oczne, jakby Pani Sama śniła.
– W zasadzie to my nie wiemy, czy ona coś czuje, czy słyszy, gdy tak śpi i śpi – odezwał się jeden z lekarzy w czwartym dniu po wypadku Pani Samej. – Być może słyszy każde z naszych słów, każdy hałas, dobiegający ze szpitalnego korytarza. A może przebywa we własnym nierzeczywistym świecie, wytworzonym przez jej mózg, i docierają do niej całkiem inne sygnały, niż my umielibyśmy sobie wyobrazić? Niewykluczone też, że nic nie czuje i nie słyszy, jest jak roślina. Szczerze mówiąc, niewiele wiemy o tym, co dzieje się z mózgiem człowieka w stanie komy. W ogóle niewiele wiemy o mózgu.
– Niektórzy twierdzą, że człowiek w komie jest bliżej Boga – powiedział w zamyśleniu siwowłosy, stary profesor, którego Pan Sam poprosił o konsultację. Z konsultacji nie wyniknęło nic nowego poza wiadomym już stwierdzeniem: może Pani Sama się obudzi – a może nie. Może stać się to jutro, za miesiąc, rok czy dziesięć lat – a może nigdy. Gdy jej ciało stanie się wiotkie jak u wyrwanej z ziemi rośliny, a fale encefalogramu niezbicie wykażą, że mózg przestał pracować – wtedy Pan Sam będzie musiał podjąć decyzję, czy jednak nie należy odłączyć Pani Samej od respiratora i kroplówki.
– Jedni decydują się na to po paru latach, inni nigdy, ale bywają tacy, którzy niecierpliwią się już po miesiącu. Wtedy to my podejmujemy decyzję. I czekamy – mówił profesor.
Za każdym razem, gdy Pan Sam wychodził z izolatki, żeby wreszcie coś zjeść czy przespać się, trafiał na Ewę. Dziewczynka albo siedziała skulona w fotelu na korytarzu, albo krążyła w pobliżu budynku. Lecz Pan Sam, skoncentrowany na własnym problemie, w ogóle jej nie zauważał. Patrząc na jego ściągniętą twarz, na której zastygł wyraz rozpaczy i nadziei, dziewczynka zastanawiała się, czy tak samo wyglądaliby jej rodzice i babcia, gdyby Aniołowi nie udało się jej uratować. Myślała też, że atak jej choroby byłby teraz w pełni uprawniony, jako kara za zło, które bezwiednie wyrządziła Pani Samej.
“…a może postąpiłam właściwie i tylko jej Anioł zaniedbał się w obowiązkach?”, myślała dziewczynka. Bo przecież tam, na jezdni, decydowały sekundy. No tak, ale Anioły są precyzyjne i potrafią chyba wyliczyć właściwy czas! Niczego nie pozostawiają przypadkom!
Pan Sam zapamiętał opinię lekarza, że ludzie w komie być może słyszą, co się do nich mówi. I teraz Ewa, skulona w fotelu pod drzwiami izolatki, słuchała cichego i niezrozumiałego mruczenia Pana Samego.
“Ciekawe, co on jej mówi?”, zastanawiała się. “Może opowiada jej o psie?”
Szczeniak już wrócił do domu i Pan Sam wyprowadzał go teraz na spacery, gdy wracał ze szpitala.
W szóstym dniu śpiączki Pani Samej, gdy pielęgniarki wyrzuciły Pana Samego, by nie przeszkadzał przy rutynowych zabiegach, a on wziął psa i spacerował z nim wokół szpitala, Ewa po raz pierwszy go zagadnęła.
– Czy pan jest krewnym? – spytała.
– Krewnym? Jak to “krewnym”? – zdziwił się Pan Sam.
– Więc jest pan jej kolegą – powiedziała ze zrozumieniem dziewczynka.
– Kolegą? – zdziwił się jeszcze bardziej Pan Sam. Ewa zastanawiała się przez chwilę, jakie określenie mogłoby pasować do sytuacji, i wymyśliła:
– A może jest pan jej chłopcem?
Wprawdzie Pan Sam wydawał się jej bardzo stary jak na chłopca – musiał mieć co najmniej trzydzieści trzy lata – ale słowo “narzeczony” byłoby jeszcze bardziej nie na miejscu. Narzeczeni chodzili, trzymając się za ręce, a nie tak jak Pan Sam z Panią Samą: niby razem, a zawsze osobno.
– Jej… chłopcem? – powtórzył oszołomiony Pan Sam i najpierw zaśmiał się, krótko i dziwnie, trochę tak, jakby zaszlochał, a potem powtórzył olśniony:
– Chłopcem…! Ależ tak! Jestem jej chłopcem!
– Naprawdę? W takim razie to trwa już bardzo długo – odparła Ewa. – Jakieś pięć lat, prawda?
– Pięć lat? – zdziwił się Pan Sam. – Dokładnie piętnaście! Poznaliśmy się jeszcze w szkole.
– Pięt-naś-cie lat? – wyskandowała zdumiona Ewa. – To już dawno powinniście mieć dzieci!
– Dzieci? – spytał Pan Sam, a potem nagle zawołał: – Już dawno powinniśmy mieć dzieci!
Odwrócił się na pięcie i ciągnąc za sobą psa wbiegł do szpitala, skąd jednak wybiegł równie szybko, gdyż zawrócił go portier. Niezrażony, oddał smycz Ewie i znowu wbiegł do budynku. Szczeniak zaskomlił, ale zaraz zajął się zabawą. Po godzinie czekania dziewczynka wróciła z pieskiem do domu. “On pobiegł, żeby jej to powiedzieć, mimo że ona śpi…”, pomyślała Ewa.
Pan Sam przyszedł wieczorem po psiaka i powiedział:
– Dziękuję.
Ewa, choć wielu rzeczy jeszcze nie rozumiała, pojęła, że jego podziękowanie obejmuje coś więcej niż tylko opiekę nad zwierzakiem.
Pani Sama obudziła się następnego dnia. Gdy nagle zatrzepotały jej powieki, poruszyła się i po raz pierwszy spróbowała unieść głowę, Pan Sam krzyknął – czego Ewa się po nim nie spodziewała, i zaraz zbiegły się pielęgniarki, a potem przyszedł dyżurny lekarz. W niedużej izolatce zmieścili się wszyscy, także Ewa, na którą nikt nie zwracał uwagi.
– Budzi się! – wołał Pan Sam.
– Budzi się… Budzi… – szeptały nerwowo pielęgniarki. Pacjent budzący się ze śpiączki nie jest aż tak częstym zjawiskiem, nawet w szpitalu.
– Budzi się – przyznał lekarz, dodając surowo: – Proszę się odsunąć! Zabieracie jej tlen i robicie straszny hałas. Ona musi obudzić się w spokoju, nie powinna się przestraszyć! Najlepiej, by zobaczyła kogoś bliskiego. Pana… – powiedział i wskazał na Pana Samego.