To właśnie matka ją nauczyła, że gdy czegoś się zapomni, należy wrócić w to samo miejsce i pamięć też powróci jakby była zaczarowana. Anna śmiała się z tego, jak z wielu innych przesądów, ale o dziwo, ten sprawdzał się w praktyce.
Wyszli więc wszyscy na strych, gdzie znajdowała się przeszklona pracownia. Teraz wpadało do niej niewiele światła, gdyż za oknami panował już wczesny zmrok przedwiośnia.
– Już wiem – stwierdziła, wpatrując się w okno. – Ewa powiedziała, że… chwileczkę… to było coś zabawnego… Ona mówiła, że po niebie leci ogromne stado ptaków i żebym szła je zobaczyć.
– Wrony? – spytała babcia.
– Nie. Wprawdzie nie wyjrzałam przez okno, lecz to na pewno nie były wrony. Nie krakały. Przeciwnie. Leciały w ciszy, a wrony kraczą. Za to niezwykle głośny był łopot ich skrzydeł.
– Bzdura – powiedziała babcia. – Wyobrażasz sobie, jak wielkie musiałyby być te ptaszyska, gdybyś z pracowni usłyszała łopot ich skrzydeł? Na bociany czy łabędzie jest jeszcze za wcześnie.
– Słyszałam! – upierała się Anna. – Nawet pomyślałam, że ten szum skrzydeł brzmi jak muzyka. I leciały w stronę lasu.
– Skąd niby wiesz, dokąd leciały, jeśli nie patrzyłaś?
– Nie patrzyłam, lecz uchyliłam okno i wiem, że ten dziwny szum rozlegał się nad naszym domem, a potem zniknął nad lasem.
– Do diabła z tym! – zniecierpliwił się Jan. – Mówmy o dziecku, a nie o jakichś łopoczących skrzydłach!
– Mówimy o dziecku. Odtwarzamy sytuację – upomniała go Anna. – Ewa koniecznie chciała, żebym szła z nią spojrzeć na te ptaki. Powiedziałam, żeby sama się im przyjrzała, bo pracuję. Być może zeszła do ogrodu i…
– …i z niego wyszła – stwierdził Jan z niepokojem.
Babcia westchnęła i zbliżyła się do okna. Anna stanęła obok i uchyliła je. Zapadała noc, ale wciąż można było odróżnić ciemną ścianę lasu od jasnoszarej łąki. I właśnie tuż za tylną furtką ogrodu coś przykuło ich wzrok: niewielka, jasna plama. Rzucili się w tym kierunku. Długi promień światła lampy trzymanej przez Jana oświetlił przedmiot leżący na burej, jeszcze gołej ziemi. Była to żółta czapeczka Ewy.
– …więc naprawdę wyszła za furtkę. A tyle razy jej mówiłem, że nie wolno! – powiedział Jan z niepokojem.
– To jeszcze nic strasznego – dodała sobie otuchy babcia.
– Las jest straszny – odezwał się w Janie wielbiciel wirtualnego, bezpiecznego świata. – Żmije… wściekłe lisy… trujące rośliny… No i można się zgubić.
– Tylko to ostatnie jest prawdziwe w przypadku pięcioletniego dziecka. To dobry, spokojny las, bez żmij i wściekłych lisów – uspokoiła babcia, tłumiąc w sobie niepokój.
Wszyscy troje wybiegli pośpiesznie z ogrodu i poszli przez łąkę, przyświecając sobie latarkami. Nikt nie próbował żartować czy pocieszać się nawzajem.
Ewę obudziło ostre światło, przebijające się przez zamknięte powieki, a gdy ostrożnie je uchyliła, oślepiło ją bardziej niż słońce, w które kiedyś próbowała patrzeć.
– Żyje! Żyje… – usłyszała jakiś obcy głos mamy. Obcy, gdyż były w nim strach, radość i łzy. A mama nigdy nie płakała. Ani się nie bała. Więc to było nowe. Lecz nie sprawdziła, czy twarz mamy też była nowa, gdyż błysk światła poraził ją i ponownie zamknęła oczy.
– Ma szczęście, że prawdopodobnie skończyło się tylko na pęknięciu trzech żeber i powierzchownych obrażeniach – powiedział jakiś gruby, obcy głos, a Ewa domyśliła się, że to lekarz. Nie miała do tej pory z lekarzami do czynienia. Była wyjątkowo zdrowym dzieckiem.
– Prawdopodobnie? – usłyszała teraz też nowy, bo niezwykle napięty głos taty. Tata mówił na ogół z nonszalanckim luzem, który dawał dziewczynce poczucie bezpieczeństwa. – Co to znaczy “prawdopodobnie”? Proszę sprecyzować.
– Na przykład wstrząs mózgu może się objawić dopiero jutro czy pojutrze, bólami głowy, wymiotami… – odparł niechętnie lekarz.
– Co jeszcze? – spytała tym razem babcia i Ewa pomyślała, że ona jedna miała taki sam głos jak zwykle: ciepły i pełen uczucia.
– No… obrażenia wewnętrzne. W zasadzie je wykluczyliśmy. Ale na wszelki wypadek dziecko musi zostać w szpitalu. Na obserwacji. Przynajmniej trzy dni – oznajmił ostrożnie gruby głos.
A potem mała Ewa poczuła, że czyjeś ręce przenoszą ją ze stołu operacyjnego na wózek i przesuwają spod tego oślepiającego światła. Otwarła szeroko oczy.
– Moje kochanie… – powiedziała mama, wciąż ze łzami, które słychać było w jej głosie, a teraz także widać było na policzkach. – Już nigdy żadna rzeźba nie będzie ważniejsza niż ty. Nigdy!
Ewa pomyślała, że słowa mamy brzmią ładnie, lecz nieprawdziwie. Rzeźby muszą być ważniejsze od niej, zwłaszcza wtedy, gdy się je rzeźbi, gdyż ona, Ewa, jest już skończona cała, od stóp do głów, a rzeźby dopiero się rodzą.
Najmniejsza nieuwaga mamy może spowodować, że rzeźba się nie uda. Mała odrobina gliny zmieni wyraz ust ze smutnych w uśmiechnięte, a jeden nieuważny ruch ręki przeobrazi twarz wbrew zamierzeniu. Ewa nie miała mamie za złe, że w czasie rzeźbienia ważniejsza jest bryła gliny, ale to miłe, że akurat teraz mama myśli inaczej.
– Każde twoje słowo, moja malutka, też będzie ważniejsze niż wszystkie uczone wypowiedzi moich uniwersyteckich kolegów z Harwardu czy Oksfordu – przyrzekł tata, a mała Ewa uśmiechnęła się wyrozumiale, gdyż wiedziała, że w czasie internetowej rozmowy dwóch profesorów nie ma nic ważniejszego niż omawiany temat: ani przepalający się czajnik na kuchence, ani powódź, która wezbrała w przepływającym obok strumieniu, ani prośba Ewy o odgrzanie obiadu, I słusznie: to bardzo trudno, aby dwaj profesorowie z dwóch różnych kontynentów, gdzie pory dnia też są różne, akurat w tej samej chwili mieli wolny czas na dłuższą pogawędkę.
Tylko babcia milczała, patrząc na wnuczkę ze zwykłą sobie, pełną uczucia uwagą. W babci nie było nic nowego, wszystko po staremu: bezpiecznie i dobrze.
– Będzie trochę boleć – powiedziała teraz babcia. – W tym miejscu, gdzie masz elastyczne bandaże. Ale nie martw się. To minie. Nie martw się też o to piękne, śnieżnobiałe pióro. Wzięłam je do domu i schowałam. Tak je ukryłam, że ani się nie zabrudzi, ani go nikt nie znajdzie. Schowek jest bezpieczny, gdyż swoje przyszło do swego. Oddam ci je, jak wyjdziesz ze szpitala.
Babcia, w przeciwieństwie do mamy, wiedziała, że zarówno dziewczynki, jak i chłopcy muszą mieć swoje sekretne skarby: pióro ptaka, magiczną kulkę bez dziurki, kamyczek ze srebrzystym błyskiem miki, muszelkę znad morza, kawałek sznurka, obrazek wydarty z kolorowego magazynu, kłębek włóczki. Każdy taki przedmiot, nawet gdyby dorosłym wydawał się bezużytecznym śmieciem, dla małego właściciela był niezwykle cenny. Lecz tym razem słowa babci nie wywarły na Ewie wrażenia. Nie była ani wdzięczna, ani uradowana, tylko zdziwiona.
– Pióro? – powtórzyła obojętnie. – Jakie pióro?
– Pióro. Białe. Długie. Puszyste. Leżało koło ciebie w tym okropnym dole. Swoją drogą, to jest bardzo ciekawe: o tej porze naprawdę nie przylatują tu żadne ptaki. A już na pewno nie tak duże, bo to pióro należy co najmniej do łabędzia.
– Nie pamiętam ptaków, babciu. Ani żadnego dołu – odparła sennie mała Ewa.
– To skąd wzięłaś się na łące pod lasem? – zdziwiła się mama. – Przecież mówiłaś mi, że po niebie fruną te… no, ptaki.
– Nie pamiętam, mamusiu, ani nieba, ani ptaków – powtórzyła z uporem Ewa. – I nie wiem, że byłam pod lasem.
– …w wilczym dole – uzupełnił tato.
– A koło ciebie leżało pióro – zakończyła babcia.
– Nic nie pamiętam – powtórzyła zdenerwowana dziewczynka.
Tam, gdzie zdaniem rodziców i babci powinien być w jej życiorysie jakiś dół i białe pióro, w pamięci była jedynie czarna dziura, w której słabo połyskiwały dziwne, mieniące się barwy, jakby ta czerń zjadła wszystkie kolory. Migocząca czerń niepokoiła Ewę. Wolała od niej nawet ostre światła lamp.
– To się zdarza – oświadczył lekarz, którego gruby głos nie pasował do okrąglutkiej postaci. – To tylko chwilowa amnezja, pod wpływem strachu, szoku, bólu. Dziewczynka powoli wszystko sobie przypomni, albo też na zawsze pozostanie jej taka mała, nieszkodliwa luka w pamięci.
– Nigdy nie można być pewnym, co w naszej pamięci jest ważne – szepnęła babcia.
– Chcę spać – powiedziała nagle Ewa i zamknęła oczy. Nie wiedziała, czemu pragnęła uciec od myśli o tym, co wiązało się z jakimś dołem, białym piórem i tym krótkim okresem, którego nie pamiętała. I nie chciała pamiętać.
Babcia wzięła ją za rękę i już po chwili dziewczynka zanurzyła się w spokojną szarość snu, w którym z wolna zjawiły się pogodne, jasne kolory, swobodne, nie uwięzione w żadnej czerni.
Ave ocknął się w ciemnościach i – w przeciwieństwie do ludzi, którzy po utracie przytomności i nagłym jej odzyskaniu najpierw sprawdzali, czy wszystko jest w porządku z ich cielesną powłoką – zaczął szukać swej tożsamości. Nie było jej. Ogarnął go lęk. Oto nie miał już skrzydeł, w których skupiała się jego Moc; w ich miejscu ziała ogromna rana, a on nie wiedział, kim teraz jest. Nie widział i nie wyczuwał Światła, które zawsze go prowadziło, nawet w największych ciemnościach. Zniknęło? Niemożliwe. Ono jest przecież wszędzie, więc czemu Ave go nie widzi?
Wyciągnął przed siebie rękę: nie była, jak niegdyś, przejrzysta i bezcielesna. To była ręka ludzka, choć pozbawiona sprawności i siły. Rozejrzał się wokół, lecz jego wzrok nie sięgał dalej niż do drzew, które go otaczały, zwieszając nad nim swe bezlistne konary, jakby i one chciały zamknąć przed nim Niebo. Wcześniej Ave zawsze widział Niebo, niezależnie od tego, gdzie się znajdował i czy miał otwarte, czy zamknięte oczy. Niebo było w nim i wokół niego; on sam był cząstką Nieba. Lecz Niebo zniknęło. To, co znajdowało się wysoko, ponad koronami drzew, i raz miało kolor szafiru, innym razem szarego błękitu lub szarej chmurności, a teraz było granatowoołowiane, nie było przecież TYM Niebem.
Na tle tego mroczniejącego granatu wyraźnie odcinał się gruby konar najbliższego drzewa, a na nim nieruchomo tkwił duży Czarny Ptak.