“Ogłuchłam!”, pomyślała ze zgrozą. W końcu taka przypadłość jak tracenie słuchu często dotyka starsze osoby. Lecz chyba nie z godziny na godzinę! Ba, z minuty na minutę! Kwadrans temu babcia rozmawiała w osiedlowym sklepie ze sprzedawcą, doskonale słysząc każde jego słowo!
“Zaraz… chwileczkę… przecież słyszę świst wiatru, choć nie jest to huragan, lecz zefirek!”, uprzytomniła sobie, nie odrywając wzroku od wnuczki i obcego. Nadal rozmawiali, gdyż widziała, że oboje poruszają ustami. Do uszu starszej pani dobiegł teraz odległy warkot auta, a za moment nawoływanie synka przez żonę doktora.
“Nie ogłuchłam. Dobiegają mnie wszystkie inne dźwięki! Nie słyszę tylko rozmowy Ewy z Bezdomnym! Ooo, zaświergotał ptak na drzewie!”, zdziwiła się babcia, podchodząc coraz bliżej do wnuczki i obcego.
Bezdomny spojrzał na starszą panią spomiędzy gęstwiny włosów. Wyczuła jego spojrzenie, choć nie widziała oczu. Chyba jeszcze nikt nie zaglądał w jego oczy.
– Umiesz mówić? – spytała babcia, a on wydał z siebie ten dziwny, kwiląco ptasi dźwięk. Babcia westchnęła.
– Czemu jesteś zdenerwowana, babciu? – spytała dziewczynka.
– Jestem zdenerwowana – przyznała starsza pani. – Miałam atak głuchoty. Wydawało mi się, że rozmawiacie, a nie słyszałam waszych głosów.
Ewa wzruszyła ramionami. Skoro babcia już słyszy, to znaczy, że wszystko w porządku.
– Może dzwoniło ci w uchu? Wtedy wydaje się, że człowiek ogłuchł – podpowiedziała. Bezdomny kiwał się na piętach, poruszając głową, jakby jej przytakiwał.
– Słyszałam żonę doktora i głos ptaka. Nie słyszałam tylko ciebie i jego – zirytowała się babcia.
– Zdawało ci się – lekko powiedziała wnuczka.
– Może mi się zdawało – przytaknęła babcia, patrząc jednak podejrzliwie na obcego. “Nic mi się nie zdawało”, pomyślała ze strachem, “albo ja mam zwidy, albo ten włóczęga uprawia jakieś cyrkowe sztuczki”.
Obcy przebywał już na osiedlu od siedmiu lat i mieszkał niezmiennie w tej samej ruderze, którą od całkowitego zawalenia uchroniło tylko to, że doktor z dentystą i biznesmenem w wolny weekend przeprowadzili tu prowizoryczny remont. Połatali drewniane gonty w części domu, gdzie mieszkał włóczęga, zabili okna dyktą, uszczelnili rozlatujące się drzwi, wstawili stary węglowy piecyk. Wszystko dlatego, że babcia powiedziała kiedyś, niby mimochodem:
– Nasze osiedle jest nietypowe, bo nie tylko ma swego Bezdomnego, lecz o niego dba. My jesteśmy potrzebni jemu, on nam, bo uspokaja nasze sumienia…
– Ha, możliwe. Ale co będzie zimą? Gdyby była ostra, to on może zamarznąć na śmierć. Coś trzeba by z nim zrobić – odparł lekarz, lecz na razie ograniczył się do tego, że przyniósł stary śpiwór.
Od tej pory prawie wszyscy na osiedlu zaglądali do rudery, by sprawdzić, czy jej lokator czegoś nie potrzebuje. Nikt natomiast nie zauważył gniazda Czarnego Ptaka.
To sąsiedzi musieli decydować, czego chce “ich” Bezdomny, gdyż on sam do nikogo nie wypowiedział jeszcze ani słowa. Do nikogo poza Ewą, której i tak nikt by nie uwierzył, że on mówi.
Dziewczynka odwiedzała go teraz rzadziej niż na początku. Miała coraz mniej czasu, coraz więcej nauki. I często była zmęczona. Niekiedy bez powodu. Ogarniała ją nagle niezrozumiała ociężałość nóg, przed oczami migotały złotoszare plamki, a w głowie kręciło się jak na karuzeli. Nie mówiła o tym rodzicom, by ich nie niepokoić. Przywykła zwracać się do nich tylko z najważniejszymi sprawami. Ale przychodziła do Bezdomnego choćby raz w tygodniu. Czuła, że gdyby nie przyszła, w jakiś sposób by go zawiodła.
“A może to ja go potrzebuję, nie on mnie?”, pomyślała kiedyś przelotnie, lecz ta dziwaczna myśl szybko zniknęła.
– Czy rozmawiasz też z Panią Samą? – zapytała go raz z ciekawością, ale on potrząsnął głową. – Więc czego ona od ciebie chce? Czego tu szuka?
– Miłość – odparł krótko, a mała Ewa bezwiednie parsknęła śmiechem. Przecież Pani Sama nie mogła zakochać się w Bezdomnym! Z Bezdomnym można rozmawiać, ale nie można go kochać. Jest niechlujny, chorobliwie chudy, bez wieku i w ogóle dziwaczny…
– Nie, nie – odparł jej myślom. – Ona ma w sobie nadmiar miłości i myśli, że można zamienić ją w litość.
Ewa instynktownie wyczuła, że litość pomoże Pani Samej na krótko lub wcale.
– Pan Sam byłby lepszy – szepnęła odruchowo, zdradzając doświadczenie zdobyte podczas oglądania telewizyjnych seriali.
Nic dziwnego, że czując bliskie porozumienie z tym obcym, właśnie jemu Ewa zwierzyła się z tego, że dzieje się z nią coś niepokojącego; opowiedziała mu o złotych plamkach przed oczami, zawrotach głowy, bólu nóg, fioletowych sińcach, które pojawiały się na jej ciele bez żadnego powodu. Bała się mówić o tym rodzicom; bała się ich lęku i kolejnych wizyt w szpitalu.
Bezdomny słuchał, nerwowymi ruchami splatając i rozplatając długie włosy, zakrywające mu twarz. Czasem cicho kwilił, jak ptak wyrzucony z gniazda, to znowu, milcząc, przekazywał jej swe myśli. Ewa nie dociekała, jak to robi, i nie próbowała dociekać. Wydawało się jej normalne, że wyczuwa myśli osoby, którą lubi. Przecież Bezdomny stał się jej przyjacielem właśnie dlatego, że słuchał i milczał, więc nie był w stanie jej rozczarować. Za to mowa ich myśli przypominała Ewie muzykę. Lewa ręka organisty-wirtuoza wygrywała jakąś muzyczną frazę, druga grała w tym czasie inną, równoległą melodię. Dopiero razem tworzyły całość.
“Co za dziwne skojarzenie” – pomyślała, wcale nie zdziwiona. Ewie, która obcowała głównie z dorosłymi, zawsze chodziły po głowie poważne myśli.
Vea przybrał kształt grzyba na wilgotnej ścianie rudery.
– Dobra muzyka nie jest kanonem dwóch głosów – powiedział mlaszcząco grzyb. – Muzyka to cała orkiestra i jest w niej miejsce także na ciemne, mroczne tony. Niekiedy to one decydują o jej wielkości, o tym, że muzykę przeżywa się i pamięta, że się ją czuje.
“Nie będę cię słuchał”, powtarzał sobie Ave w myślach, lecz głos Vei dręczył go nawet wtedy, gdy ptak był nieobecny i przesiadywał daleko stąd, na wiśniowym drzewie.
– Infantylizm Aniołów częściej irytuje, niż wzrusza. Wiesz, jak was przedstawiają ludzie? Jako słodkie istotki o blond włosach, w kobiecych sukniach i z gęsimi skrzydłami. Czy pojmujesz, dlaczego ludzie nas chętniej słuchają, a głusi są na wasz słodki i piskliwy głosik? Traktują was niepoważnie, mój złoty. Gdybym pozostał na Drabinie, byłbym podobny do ciebie. A tak znalazłem się bliżej Ziemi i wiem o człowieku więcej niż ty, i więcej dla niego czynię – oznajmił Vea głosem skrzypiącej, przegniłej deski, która z hukiem oderwała się od sufitu i spadła na podłogę. – Albowiem Dobro osiąga siłę tylko wtedy, gdy świadomie walczy ze Złem. Dobro nie wystawiane na pokusy traci na wartości, jest jak fałszywe złoto. Światłość strąciła nas z Drabiny po to, abyśmy na wieczność wystawiali Dobro na próbę.
– To kłamstwo! – zaprzeczył Ave. – Zwalczacie Dobro, pomagając zwyciężyć Złu.
– Ale zwyciężamy tylko wówczas, gdy Dobro jest niewiele warte; gdy nie ma w nim Miłości, za to jest pycha. W istocie rzeczy wzmacniamy Dobro, jeśli wyjdzie zwycięsko ze starcia z nami. Światłość to wie i docenia – zaszemrał Vea głosem karalucha, w którego nagle się przeobraził, by móc skryć się w jednej ze szpar.
Ave wzdrygnął się z bezradnością i lękiem. Jako pół-człowiek brzydził się karaluchów, jako półanioł bał się myśli, które sączył mu w ucho Vea. Nim się tu znalazł, osaczony przez gęstniejący Mrok, głęboko wierzył, że Światłość, strącając Czarnych z Drabiny, odwróciła się plecami do Zła. Teraz dowiadywał się, że to nieprawda. Zła nie wolno spuszczać z oczu nawet na chwilę, wtedy być może pozostanie niegroźne. Gdy je zlekceważysz, nabierze odcieni szarości i będzie trudno rozpoznawalne. Lub zgęstnieje w czerń tak intensywną, że pochłonie wszystko wokół siebie.
– Właśnie tak – zaszeleścił Vea ze swego ukrycia. – Czy mógłbyś mnie trochę polubić?
Ave potrząsnął głową. Jakże on, Biały Anioł, mógłby polubić Czarnego? Jest mu przecież całkiem obcy, a nawet wrogi.
Vea tymczasem, wciąż w postaci karalucha, wypełzł ze szpary i wtulił się, niewidoczny, w fałdy płaszcza Avego (był to płaszcz dziadka Ewy). Grzejąc się w jego bliskości, rozmyślał o swoim nieszczęsnym bliźniaczym bracie, który nie wiedział i nie chciał nic wiedzieć o ich pokrewieństwie.
Według Vei, jedynie kilka najstarszych Aniołów, z najwyższych szczebli Drabiny, znało Prawdę, lecz ujawniało ją niechętnie, przemilczając zwłaszcza przed najmłodszymi. A przecież to było tak oczywiste: i Białe, i Czarne zrodziły się ze Światłości. Jeśli Światłość strąciła ich z Drabiny, to nie tylko za karę, lecz także z potrzeby. Po to, by stworzyli Krainę Mroku, gdyż w Mroku każde Światło jaśnieje. Ta Prawda była na Drabinie niepopularna. Na Drabinie w ogóle sądzono, że jest tylko jedna Prawda, a tymczasem jest ich wiele. “I każda z nich jest naj-naj-najprawdziwsza” – westchnął Vea.
– Ave, mój bracie, gdyby Ziemia nadal była Rajem i żyły na niej wyłącznie Anioły pospołu z ludźmi, gdyby nie było nas, Czarnych, wkrótce wszyscy przestaliby mieć świadomość Dobra, gdyż rozpłynęłoby się ono w wiecznym Blasku. Dobro musi być świadomym wyborem, a nie jedyną możliwością – skrzypiał stary dach rudery, w której krył się Bezdomny-Anioł.
Vea, gdy chciał, umiał mówić wieloma głosami naraz.
Ewa zauważyła od pewnego czasu, że coraz rzadziej odwiedza Bezdomnego, za to on przychodzi w pobliże jej domu. Zdarzyło się to po raz pierwszy mniej więcej wtedy, gdy zaczęła odczuwać mocne zawroty głowy; raz prawie upadła w swoim pokoju, ale w ostatniej chwili chwyciła się framugi okna. Postała tak chwilę i ujrzała, jak Bezdomny wyłonił się zza zakrętu drogi i szedł wolno, jakby skradając się, ścieżką wzdłuż ulicy. Jego chód był niezgrabny, mało wprawny, wyglądało, jakby kulał.
“Jakby nie umiał chodzić. Tak pewnie chodzi strach na wróble”, pomyślała przelotnie.
Śledziła go zza firanki, patrząc, jak zbliża się do ich ogrodzenia i kuląc się, przystaje za nim. Wyczuła, że jej wypatruje, więc odchyliła zasłonę i pomachała mu ręką.