– Ja pokażę…
Było dość blisko, z drugiej strony ulicy, też na peryferiach, w podobnym otoczeniu jak tamto poprzednie. Podjechałam, ustawiając się tyłem do wąskiej furtki.
No i nie było siły, musiałam jej pomóc jeszcze i przy wyciąganiu worów. Dookoła panowała pustka kompletna, żywy duch się nie plątał, a wypatrywałam pilnie, czy nie dojrzę jakiego chłopa. Nic, ani na lekarstwo. Metodą szarpania, wściekła jak diabli, dowlokłam razem z nią nieporęczne toboły aż do samych drzwi domku. Pozostał do pokonania już tylko próg.
– Teraz może pani to rozpakować i wnosić po kawałku – zaproponowałam, tłumiąc furię. – Będzie lżej.
– A, nie, to już syn – odparła żywo zadyszana baba.
Pozbyła się jakoś niezrozumiałej rozterki i na nowo rozpromieniła wdzięcznością. Zaprosiła mnie na herbatę, uparła się, byłabym odmówiła z wielką energią, ale znów mi wszedł w paradę list Grażynki. Śpieszę się, odmówię, no dobrze, a może zrobię jej przykrość? I tak zaczynała mnie już traktować jak, co najmniej, królową Elżbietę albo świętą Teresę, jeszcze dojdzie do wniosku, że nią wzgardziłam i popadnie w kompleksy. Cholera.
Wypiłam tę herbatę, na szczęście ekspresową, więc żadne słomkowate pomyje nie wchodziły w rachubę, zabawiana rozmową, której prawie nie słuchałam. W planach już miałam nie tylko to tylne wyjście, ale także restaurację i pomocnicę kuchenną, która obdzielała denatkę pożywieniem. Ponadto intrygował mnie półmisek, jak też wyglądał o poranku, kiedy zwłoki zostały odnalezione? Czysty był czy brudny, pełen czy pusty? Jeśli pusty i czysty, kiedyś nieboszczka musiała zjeść jego zawartość, Grażynka nie stwierdziła, żeby pani domu jadła przy niej kolację, zatem później, po jej wyjściu, bo sama się ta wieczerza nie zjadła. A jeśli jeszcze był porządnie umyty? W życiu nie uwierzę, żeby morderca po dokonaniu czynu starannie mył naczynia, chyba że sam ich używał. Zaraz, ale mycie naczyń do Grażynki by pasowało…
– …i taki był nerwowy, proszę pani, że już się zlitowałam – wpadło mi w ucho. – Zabrać do domu i zabrać do domu, a sam gdzieś lecieć musi, a jeszcze mu kto ukradnie, to co było robić, łaska boska, że pani mi pomogła. A ja widzę, że pani nietutejsza, to z kim tu pani może gadać?
Matko jedyna, o czym ta baba mówi…?
– No, z nikim chyba – zgodziłam się dosyć słabo.
– Toteż właśnie. I nie było tu pani, więc się nie przyczepią. A kogo obchodzi, że Wiesio złom zbiera i sprzedaje, jak już uzbiera, to łakome, po co ma kto wiedzieć, że ma. To tak chciałam sama i po cichu…
Zrozumiałam, że słyszę historię tobołów. Złom, znaczy, targałam Wiesiowi, żeby to piorun strzelił, rzeczywiście, już nic lepszego nie mam do roboty! I czy rzeczywiście tak ten złom kradną? Złoty on czy srebrny…?
– A jeszcze że tam zbrodnia była, to już całkiem lepiej się nie pokazywać – dodała baba z rozpędu i zamilkła.
Należało może zastanowić się nad tą osobliwą informacją, ale zła byłam taka na babę, na Wiesia, na siebie i na Grażynkę, że przestałam myśleć. Pożegnałam się wśród nerwowych podziękowań i wyszłam.
Wróciłam na drugą stronę ulicy, podjeżdżając od razu od tyłu, od strony ogródka i przybudówki. Ogrodzenie nie zasługiwało na tak szumną nazwę, istniało w zasadzie tylko teoretycznie, zamierzałam zatem zwyczajnie podejść do domu, popatrzeć z bliska i spróbować drzwi. Nic z tego nie zdołałam zrobić.
Radiowóz policji podjechał tuż za mną, zostałam grzecznie zawrócona z owej drogi gruntowej i zaproszona do komendy. Owszem, miałam nawet w planach tę wizytę, tyle że nieco później, jak już odpracuję topografię, skoro jednak chcieli od razu, niech im będzie, zgodziłam się.
W wersalskiej atmosferze usadzono mnie naprzeciwko dwóch panów, prokuratora i nadkomisarza. Prokuratura w Bolesławcu najwidoczniej nie była zawalona pracą, skoro jej przedstawiciel mógł sobie pozwalać na osobisty udział w dochodzeniu. Istniał kiedyś w prokuraturze wydział dochodzeniowy, prokuratorzy z dochodzeniówki nadzorowali śledztwa, ale nie miałam pojęcia, czy ów podział istnieje nadal i czy prokurator nie siedzi tu dla własnej, prywatnej przyjemności. Nawet jeśli, właściwie nie miałam nic przeciwko temu.
Odwaliłam personalia i usłyszałam pierwsze pytanie:
– Czy zna pani może Weronikę Fiałkowska?
Zniecierpliwiłam się od razu.
– Proszę panów, szkoda czasu na te podstępy, nawet gdybym ją znała kiedykolwiek, czas teraźniejszy nie wchodzi w rachubę. Całe miasto wie, że padła ofiarą morderstwa. Ale nie znałam jej, wiedziałam tylko, że istnieje. I nic poza tym.
– Skąd pani wiedziała?
– Od Grażyny Birczyckiej, waszej, o ile się orientuję, pierwszej podejrzanej.
– I co pani wiedziała od pani Birczyckiej?
– Że Weronika Fiałkowska mieszka w Bolesławcu i że jest spadkobierczynią brata. Dowiedziałam się o tym, kiedy ten brat umarł, a interesował mnie, ponieważ miał kolekcję znaczków. Spadkobiercy często sprzedają zbiory po nieboszczykach.
Nie spodobały im się moje odpowiedzi, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, bo były przecież jasne i obszerne. Możliwe, że mieli przygotowany jakiś inny zestaw pytań i weszłam im w paradę.
– I pani chciała kupić?
– Sądzę, że tak. Najpierw chciałam się dowiedzieć, co tam jest.
– I po to pani kręciła się dziś koło domu denatki? – spytał kąśliwie prokurator.
Z kąśliwymi prokuratorami miałam do czynienia, żadne dziwo dla mnie.
– Nie. Po to wysłałam do nieboszczki nieszczęsną Grażynkę. Teraz zaś miałam zamiar sprawdzić, jak tam wygląda, i upewnić się, że panowie prowadzą dochodzenie rzetelnie i wnikliwie.
I znów ukąsiłam się w język, doznałam bowiem wrażenia, że zabrzmiało to nie bardzo taktownie, a za to napastliwie. Sądząc z wyrazu ich twarzy, wrażenie było trafne. Spróbowałam złagodzić wypowiedź.
– Rzecz w tym, proszę panów, że od panów nie dowiem się niczego, dla dobra śledztwa będziecie milczeć jak zmurszałe głazy, a ja swoje wiedzieć muszę, bo czuję się odpowiedzialna za Grażynkę. Znaczy, za panią Birczycką. Ja ją tam wypchnęłam prawie siłą, dla mojej przyjemności wplątała się w ten cały interes, a niewinna jest jak dziecko. Znam ją dziesięć lat, na zbrodniarkę nadaje się mniej niż ja na primadonnę, poza tym wcale nieprawda, że ofiara po jej wyjściu nie ruszyła się z domu, poszła przecież do knajpy po żarcie, nie? A jeśli poszła tyłem? I jak ten półmisek nazajutrz rano wyglądał?
Zabrzmiało to jeszcze gorzej, ale wywarło pozytywny skutek. Panowie się zdenerwowali.
– A uważa pani, że dlaczego pani Birczycką jeszcze nie siedzi? – warknął nadkomisarz.
– Z braku miejsca – odparłam bez namysłu. – Areszty i więzienia są przepełnione.
– Na jedną osobę jeszcze by się znalazło – zauważył jadowicie prokurator. – Ale nie jest wykluczone, że my też od czasu do czasu coś myślimy. I, wbrew pani obawom, sprawdzamy różne drobiazgi.
– No i co? – wyrwało mi się chciwie.
– No i chcielibyśmy usłyszeć od pani, co pani wie o stanie posiadania denatki. Bo skoro już jesteśmy przy pani zainteresowaniach, skoro wysłała tam pani Birczycką po znaczki, musiała pani mieć jakieś pojęcie nie tylko o niej, ale także o jej bracie, zmarłym mniej więcej przed rokiem. Musiała pani utrzymywać z nim jakiś kontakt, nie wiodło pani chyba wyłącznie przeczucie?
– Nie. Przeczucie nie. Raczej nadzieja. Zaraz, chwileczkę…
Z wysiłkiem zaczęłam sobie przypominać, skąd mi się ten Fiałkowski w ogóle wziął. W Bolesławcu zatrzymywałam się milion razy, no, może odrobinę mniej niż milion, przy każdej podróży w kierunku Stuttgartu, podobnie jak Grażynka. Jakoś tamtędy prowadziła dla mnie najkrótsza droga do Francji, można niby przez Wiedeń, ale od wielu lat już nie lubiłam gór i wolałam tereny nieco bardziej płaskie. I za którymś razem spadło na mnie skojarzenie. Czytywałam niekiedy „Filatelistę”, w ogłoszeniach wystąpił Fiałkowski w Bolesławcu, szukał czegoś, chciał się wymieniać czy coś podobnego, zapewne spytałam o niego w hotelu, umiejscowił mi się wreszcie i tkwił w pamięci. Potem usłyszałam o nim od kogoś, nic znaczącego, bo nie był to żaden wielki zbieracz, ale ciekawostki mógł posiadać i korcił mnie coraz silniej.
– Co i od kogo? – spytał prokurator bez żadnej kąśliwości, ale za to z naciskiem, kiedy w głośnym myśleniu doszłam do tego miejsca.
– A bo ja wiem? Zaraz, niech się zastanowię…
Ścisłych kontaktów filatelistycznych nie utrzymywałam właściwie z nikim, czasem tam parę słów w klubie albo w sklepie, małe spotkanko czy wizyta, w najmniejszym stopniu nie zaliczałam się do poważnych kolekcjonerów, zdarzało mi się najwyżej szukać usilnie jakiejś drobnostki… no, jeśli drobnostką można nazwać bułgarski bloczek numer 105… A, zaraz! Czy to nie przy tym bloczku…?
Znów zaczęłam myśleć na głos.
Był taki facet, zapewne nie jeden, ale ja się natknęłam akurat na jednego, który więcej sprzedawał niż zbierał. Handlował tym w ogóle, uczciwie, bez żadnego oszustwa, zarabiał na pośrednictwie skromnie i bez przesady, szukał dla mnie tego cholernego bloczka, nie do zdobycia nigdzie w Europie, a pytałam w Niemczech, w Danii, we Francji, w Anglii, nawet Gibbons nie miał…! Nie, zaraz, niech tu nie popadam w emocje. I chyba właśnie ten facet napomknął w którymś sklepie coś o drobnych zbieraczach, zdolnych do ukrywania rarytasów, jak na przykład, jakiś tam w Mławie albo w Bolesławcu…
– Jak się ten gość nazywał i który to był sklep? – spytał urzędowo nadkomisarz.
– Co do nazwiska, w życiu go nie słyszałam, więc nawet nie mam co sobie przypominać. W sklepie pytałam o niego per „ten pan”. A sklep…? Diabli wiedzą…
Zawahałam się. W oczach mi nagle stanęło, że był to sklep przy Bagateli, w dodatku mówiło się nie tylko o znaczkach, także o numizmatach, w dodatku jeszcze gorzej, dostałam tam spod lady rzadkie 100 złotych z ochroną środowiska. Do licha, a w liście Grażynki przeczytałam, że gadam, co mi ślina na język przyniesie i bez żadnego zastanowienia robię ludziom nieprzyjemności…
Gdyby nie ten cholerny list, rąbnęłabym Bagatelą, teraz mnie zatrzymało. Trochę taktu, do licha, nie walić donosami na prawo i na lewo, co ci ludzie są winni, że jakiś łobuz trzasnął Weronikę! Niechże się opanuję!