– A co o niej mówili? Przecież była biedna! Co, do licha, chcieli u niej kraść? I co za przedmioty mogłaś wywozić?
– Otóż to! – ożywiła się Grażynka. – Podobno była tylko skąpa, a wedle tego, co zrozumiałam, miała dużo. W złoto i dolary nie wierzę, ale jakieś srebra zabytkowe, jakaś pamiątkowa biżuteria, to wcale nie jest wykluczone. Sama widziałam u niej dwa świeczniki, co najmniej Księstwo Warszawskie, a może i starsze, i teraz myślę, że mogły być srebrne. Nie wiem, ile kosztuje srebrne Księstwo Warszawskie, ale darmo go nie rozdają, to pewne. No i numizmaty. Lepiej ode mnie wiesz, że prawie każdy filatelista numizmatami też się interesuje, ten jej brat mógł mieć monety, starannie ukrywane. I tych monet ktoś szukał.
Zastanowiłam się.
– Kolekcja filatelistyczna, wedle mojej pobieżnej oceny, warta jest około ośmiu tysięcy złotych. Byłam i jestem gotowa ją kupić, chociaż trochę tam jest śmiecia, ale przy pierwszych szwajcarskich Pro Juventute człowiek weźmie wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, pomijając już nawet moją prywatną fanaberię, bułgarski bloczek numer 105. Po cenach katalogowych, no, zależy od stanu, bo jeśli trzymał to w metalowym pudełku po mleku w proszku…
– W klaserach. Widziałam.
– Jeśli zatem złoczyńca zlekceważył ten zbiór, to czego się spodziewał?
Grażynka też się zastanowiła.
– Czekaj, bo ja dopiero teraz zaczynam myśleć, przedtem byłam trochę ogłuszona. Ona, ta kolekcja, wiesz, że tego nie było dużo, leżała w czterech klaserach tak zwyczajnie, na dolnej półce koło biurka. Nigdzie nie ukryta…
– Złodziej mógł myśleć, że to gówno warte – podsunęłam żywiutko. – Bo cenne dobra powinny być rzetelnie pochowane.
– No właśnie. A gadania, że ona coś ma, było dużo.
– Samo gadanie na zbrodnię by nie wystarczyło – stwierdziłam po namyśle. – Ona przecież wychodziła z domu, nie? Mógł się zakradać etapami i szukać. Sprawdzać. Skoro poszedł i zabił, musiał mieć informacje konkretne. Ja już coś tam słyszałam, tu się wszystko szeroko rozchodzi, latała po knajpach…
– Po jednej knajpie – sprostowała Grażynka. – Miała swoją, umówioną.
– Dobrze, po jednej, dostawała pożywienie. Poszła w końcu tego wieczoru czy nie?
– Osobiście sądzę, że poszła, nie sznurowałaby butów tylko dla kamuflażu. Miała takie wysokie, staroświeckie, sznurowane buciki, mogła przecież udawać, że chce iść w czymkolwiek, bodaj w kapciach. Ale tego wyjścia nie widziałam, a co gorsza, słyszałam, jak zamykała za mną drzwi. Przekręcała klucz. Nie przyznałam się do tego policji.
– A nie ma w tym domu tylnego wyjścia? – spytałam podejrzliwie.
Grażynka zaczęła sobie usilnie przypominać.
– A wiesz… Może i jest. Ja tam bywałam od frontu, ale mi się jakoś majaczy… Jak to pranie z nią zbierałam… Część wisiała z tyłu, w ogródku, i ona jakoś z tym naręczem znikła… Wcale nie widziałam, żeby leciała dookoła domu, do frontowych drzwi!
– Zatem tylne wyjście jest i ona tamtędy wyszła – rzekłam stanowczo. – I tamtędy wróciła. Dlatego jej nikt nie widział. Gdzie leżała jako zwłoki?
– Nie mam pojęcia, nie powiedzieli mi. Z pytań wywnioskowałam, że gdzieś w środku domu, ale nie wiem dokładnie gdzie. Nie wierzą mi. Myślisz, że mnie oskarżą?
– Puknij się. Przecież brała żarcie w knajpie, skoro nazajutrz facetka przyleciała po półmisek. A ty wróciłaś do tej twojej Madzi. Tu chyba też, jak wszędzie, ludzie mają zegarki.
– Nie muszą na nie bez przerwy patrzeć – zauważyła Grażynka ponuro. – Skąd ty właściwie to wszystko wiesz? Przecież dopiero co przyjechałaś!
No owszem, przyjechałam dopiero co, ale droga z Warszawy do Bolesławca trwa parę godzin, a przez parę godzin można przez telefon załatwić mnóstwo spraw. Drogą kolejnych kumoterskich przybliżeń uzyskałam owe wstępne informacje od młodej żony protokólanta, która to żona była bratanicą dawnego współpracownika Janusza, mojego osobistego konkubenta. Złapawszy go telefonicznie późnym wieczorem, bo akurat ode mnie odpoczywał w pewnym oddaleniu, wbrew pierwotnym zamierzeniom występowania w charakterze anioła zmusiłam go do energicznych działań, które zaraz nazajutrz dały rezultat. Być może, uroczysta przysięga, że więcej nie będę, bo właśnie zmieniam sobie charakter na lepsze, wywarła swój wpływ, stwarzając mu potężne nadzieje.
Nie musiałam tych zakulisowych chodów rozgłaszać.
– Chcę to zobaczyć – oznajmiłam z wielką energią, podnosząc się od stolika. – Jadę tam. Jaki to adres, bo nie zapamiętałam?
– Co chcesz zobaczyć? – zaniepokoiła się Grażynka.
– Ten dom. I tylne wyjście.
– Gliny to chyba już sprawdziły?
– Na pewno. Ale nie szkodzi, ja też chcę.
– Czy ja muszę iść z tobą? Wolałabym nie, bo podobno morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni…
– Owszem, jeśli zostawił, na przykład, sztuczną szczękę, która mu w nerwach wypadła…
– …i tym bardziej by mnie posądzili. Więc tego…
– Tego, tego – uspokoiłam ją. – Siedź na tyłku, pójdę sama, tylko powiedz, gdzie to jest.
Zaopatrzona w planik, narysowany przez Grażynkę na serwetce śniadaniowej, udałam się na peryferie Bolesławca. Ciekawa rzecz, tyle razy po tym Bolesławcu błądziłam, a w okolicy domu nieboszczyka-filatelisty znalazłam się pierwszy raz. Z ciekawością przyjrzałam się okolicy.
Domek jak domek, nieduży, parterowy, z poddaszem, nawet ładny, otoczony malutkim ogródkiem. Wedle moich wyliczeń powinien mieć cztery izby, trzy pokoje z kuchnią i niewątpliwie z łazienką, bo cały Bolesławiec był przyzwoicie skanalizowany. Zabudowa dookoła prezentowała się raczej luźno, ogródki od frontu prawie się stykały, a to „prawie” pozwalało bez trudu przejść na tyły.
Przeszłam zatem na tyły.
No pewnie, że istniało drugie wyjście! Ogródek na owych tyłach był w ogóle nieco większy, odgadłam miejsce, gdzie denatka wieszała bieliznę i stwierdziłam, że dom posiada przybudówkę, jakby skrzyżowanie oranżerii z ganeczkiem, silnie ukwiecone, z pewnością można było tamtędy wejść i wyjść. Postanowiłam sprawdzić, ale nie zdążyłam.
Jakaś starszawa facetka szarpała się na drodze z potężnym ciężarem. Stękała i pojękiwała, usiłując go wlec za sobą, najwidoczniej unieść się nie pozwalał, składał się z dwóch grubych worów foliowych, grubszych niż śmieciowe, wypchanych czymś kanciastym, i robił odpychające wrażenie. Pociągała go kawałkami, to jeden wór, to drugi, wzniecając kurz i szurając żwirkiem, bo była to droga gruntowa między ogrodami, utwardzona dość przyzwoicie. Prowadziła wprost do normalnej ulicy miejskiej, znajdującej się zaledwie o pięćdziesiąt metrów dalej.
Na mój widok szarpiąca się baba powstrzymała wysiłki i otarła pot z czoła.
– Pani! – zawołała żałośnie. – Pani mi pomoże, co? Pomóż pani, o mój Jezu, bo nie dam rady!
Wcale nie chciałam jej pomagać, co innego miałam na głowie, poza tym całe życie byłam przeciwna temu, żeby ciężary dźwigały kobiety, od ciężarów są mężczyźni. Tymczasem one dźwigały, sama dźwigałam, co nie przeszkadzało namiętnym protestom mojej duszy, moralne obciążenia to jeszcze, nie można zbyt wiele od mężczyzn wymagać, ale sił fizycznych zawsze mieli więcej. Czegóż ta baba sama się tu męczy?
Podeszłam do niej z wielką niechęcią.
– Co pani z tym chce zrobić…?
Spróbowałam podnieść jeden wór i urwałam. Wedle mojego rozeznania ważył tysiąc ton, to znaczy prawdopodobnie ze dwadzieścia kilogramów, o, na pewno dygować tego nie będę! Facetka też nie powinna, na Horpynę mi nie wyglądała, a młodość miała raczej daleko za sobą.
– Chce się pani podźwignąć? – spytałam krytycznie. – Co pani tu ma takiego, na litość boską? I gdzie pani z tym idzie?
– A, nie wiem – odparła z zakłopotaniem. – To syna. Chciał, żeby do domu przenieść, a nie miał czasu, to kto ma pomóc, jak nie matka?
Miotnęło mną.
– Ja też nie mam czasu – warknęłam i pełną gębę już miałam dalszego ciągu, że chyba zgłupiała bezdennie, i to już dawno, że jak tego syna wychowała, niech teraz pokutuje za własne błędy, niech tu wrośnie w ziemię razem ze swoimi worami, ja nie tragarz, a ten syn…? Co za zwyrodnialec jakiś, żeby na matkę zwalać takie rzeczy, zbrodniarz młodociany, podlec, który źle skończy…!
I ugryzłam się w język, bo w oczach stanął mi list Grażynki. Rany boskie, zdaje się, że znów chciałam zachować się agresywnie i nietaktownie, obsobaczyć babę, zostawić ją własnemu losowi i zająć się sobą. Owszem, bardzo chciałam. A tymczasem miałam zmieniać swój zły charakter…
– Niech pani przestanie się szarpać, szkoda pani zdrowia – powiedziałam ponuro. – Niech pani tu zaczeka, podjadę samochodem i wepchniemy to do bagażnika. Podrzucę panią tam, gdzie pani się z tym wlecze, bo przenieść nijak nie da rady. Mało, że ciężkie jak piorun, to jeszcze twarde i kanciaste. Z drugiej strony domów stoję, ale zaraz tu będę.
Baba się rozpromieniła, z wyrazem wdzięczności na twarzy otworzyła usta i nagle je zamknęła. Otworzyła ponownie, wdzięczność na obliczu zmieniła jej się w zakłopotanie, zaczęła coś bąkać, ale nie słuchałam. Śpieszyło mi się, żeby odwalić samarytański uczynek i wrócić do denatki i tylnego wyjścia. Popędziłam do samochodu.
Kiedy podjechałam do baby z worami, przelazła już kawałek dalej, zazipana i zziajana. Biło od niej jakieś rozpaczliwe skrępowanie i rozterka. Najwyraźniej w świecie coś ciągnęło ją w dwie przeciwne strony, z jednej dziko spragniona była pomocy, z drugiej za nic nie chciała jechać samochodem. Uważała, że jest zbyt elegancki dla jej tobołów, czy jak…? Duży był, owszem, ale zarazem nieziemsko brudny, więc elegancją nie lśnił, poza tym zawartości bagażnika nie widać, więc co to miało znaczyć?
Nie bacząc na stan jej ducha, rozwinęłam ożywioną działalność. Baba poddała się bezradnie, wspólnymi siłami, stękając jednakowo, wepchnęłyśmy wory do bagażnika, usadziłam ją na miejscu pasażera, zjechała w dół tak, że prawie nie było jej widać, rozglądała się przy tym niespokojnie dookoła. Dziwaczna reakcja na tak skuteczną pomoc, jakiej tej ofierze dostarczyłam.
– Dokąd jedziemy? – spytałam, starając się, żeby wypadło niezbyt wrogo.