Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Cokolwiek mnie zadławiło.

– …bo sam pan wie, że wszystko zależy od ewentualnej aukcji. Ceny są wahliwe…

To akurat pan Lipski rozumiał doskonale. Odetchnęłam z odrobiną ulgi, uznawszy, że wspięłam się na szczyty dyplomacji.

Pan Lipski jednakże przytłamsił mnie znowu.

– A kto właściwie jest tam spadkobiercą? – spytał z nagłym zainteresowaniem.

Zatchnęło mnie doszczętnie, Patryk za skarby świata nie chciał mi przejść przez gardło. Skarb państwa tym bardziej.

– No właśnie… Nie wiem…

– Niemożliwe, żeby pani nie wiedziała. Przecież ja wiem, że tam w masie spadkowej jest ten bułgarski bloczek numer sto pięć. Już co, jak co, ale jestem pewien, że to pani trzyma z ręką na pulsie.

Doprawdy nie przypuszczałam, że upragniony bułgarski bloczek przyczyni mi dodatkowej zgryzoty!

– No, owszem. W pewnym stopniu… Jest tam jakiś siostrzeniec…

– Taki urodzaj na siostrzeńców? – zdziwił się pan Lipski. – I co? Można by się jakoś z nim zetknąć?

Tego pytania mogłam oczekiwać bez pudła.

– Na razie nie, nie ma go. Ale ma pan rację, o bułgarski bloczek zadbałam, jest w policyjnym depozycie. I tyle im tam na ten temat natrułam, że nie ma prawa zginąć, leży im na honorze. Reszta chwilowo w lesie, ale mam wrażenie, że ten cały Ksawuś powinien wiedzieć więcej, był tam przecież w czasie najgorszego zamieszania i możliwe, że zna spadkobiercę. Nic pani Natalii nie mówił? Albo może panu Pietrzakowi?

– Nie. Ani słowa. Z tego co pani Natalia wie, przyszedł z brakteatem rozpromieniony, położył go wujowi na biurku i na tym koniec. Pietrzak nie pytał, a Ksawuś dalej udawał skowronka. No nic, pomyślę nad tym, co pani mówi, i może zdołam ją jakoś uspokoić…

Więcej się dowiedzieć nie zdołałam.

* * *

Wczesny wieczór zaczął się sensacyjnie.

Pamiętna wczorajszego błędu spożywczego i doceniając zasługi Janusza, zdecydowałam się potraktować sprawę posiłku poważnie i wróciłam z miasta z zakupami. Już na pierwszym piętrze przeklęłam własną decyzję w żywe kamienie, bo idiotyczne zakupy nie chciały same wejść po schodach, kazały się wnieść. Trwał ten transport do uśmiechniętej śmierci, wnosiłam je po kawałku, po ćwierć piętra, odpoczywając co pięć do sześciu stopni, pełna obrzydzenia do wszystkiego ze sobą na czele. Kiedy wreszcie dotarłam do mieszkania, uświadomiłam sobie, że w samochodzie została jeszcze jedna torba, zawierająca chrzan, tartą bułkę i kwaśną śmietanę. Zatem nie mogłam przyrządzić ani nadzienia do kurczaka, ani potrawki w koperkowym sosie, ani białej kiełbasy z chrzanem, do każdej z tych potraw czegoś mi brakowało.

Ponowne pokonywanie pięter nie wchodziło w rachubę, zdenerwowałam się i postanowiłam upiec kurczaka z jabłkami, bez nadzienia, a kiełbasę ugotować i zostawić własnemu losowi. Można ją jeść z musztardą albo z majonezem, ewentualnie poczekać do jutra, kiedy chrzan jakimkolwiek sposobem przyjdzie na górę.

Nie te drobiazgi oczywiście stanowiły sensację, przytrafiały mi się tak często, że właściwie nie zasługiwały na żadną uwagę. Wstawiłam kurczaka do piecyka, kiełbasę postawiłam na małym gazie i wtedy przyleciał Janusz.

– Dopadli Przecinaka – oznajmił już w progu.

Pochwaliłam się w głębi duszy za te zabiegi spożywcze. Nie on wprawdzie własnymi rękami łapał Ksawusia, ale o informacje starał się rzetelnie i dostarczał ich na bieżąco, ponadto umiał pielęgnować źródła, które ich dostarczały, a to już była duża sztuka. Żadna policja świata nie rozgłasza swoich poczynań, a tu proszę, prowadzili dochodzenie bez mała w moim domu! Posiłek mu się naprawdę należał.

– I co? – spytałam zachłannie. – Mogę ci dać grzaneczkę z serkiem, reszta dojdzie później. I co?

– Grzaneczkę z serkiem? To nie jest zła myśl. Jaka reszta?

– Pożywienie. Kiełbasa, kurczak pieczony… I co?!

– Kurczak pieczony to jeszcze lepsza myśl…

– I CO…?!!! – ryknęłam potężnie.

– I zjemy go, jak sądzę… Dobrze, już mówię! Wrobił Patryka do reszty. Nie mam nagrania, ale słuchałem. Przyznał się do brakteatu, do pobytu w Bolesławcu i do imienia…

Do imienia Ksawery Przecinak przyznał się zupełnie beztrosko, informując, że nie jest drobiazgowy i używa najrozmaitszych odmian, jak komu wygodnie, tak go nazywa. Pobyty w Bolesławcu rozpoczął od przyznania się do jednego, po czym rozmnożyły mu się i doszły do sześciu albo siedmiu. Owszem, mieszkał u Antoniego Gabrysia, zaprzyjaźnił się z nim, więc dlaczego nie? Przy brakteacie wykazał głęboką skruchę, przypominając zarazem delikatnie, że szkodę w łonie rodziny ściga się tylko na skargę tejże rodziny, jeśli rodzina nie składa doniesienia, nie ma sprawy. O ile wie, wuj nie złożył, zatem jest to drobna kontrowersja prywatna.

No owszem, przeprowadził transakcję tak trochę może natrętnie. Wuj pertraktował z tym Fiałkowskim, nie mógł się zdecydować, prezentował wahanie zgoła nieznośne, widać było, że trzeba mu pomóc, zatem pomógł. Wziął monetę od wuja i zawiózł Fiałkowskiemu, właściwie dla pokazania, Fiałkowski koniecznie chciał obejrzeć, obejrzał i takiej chcicy dostał, że nie było na niego siły. Jakby zwariował, a Ksawuś wariatów się boi. Uparł się, że nie odda, kupuje, pieniądze pchał mu do ręki przemocą, no to co miał zrobić? Wziął te trzy tysiące…

– Ile? – spytałam z niedowierzaniem i zatrzymałam się z patelnią w ręku.

– Powiedział, że trzy tysiące.

– Zwariował? To powinno kosztować trzydzieści! Widziałam ten brakteat, jest w bardzo dobrym stanie! Trzydzieści tysięcy, jak w pysk dał! Ksawuś łże jak dzika świnia!

– Jak oswojona – poprawił Janusz. – Co do tego, że łże, nikt nie ma wątpliwości. Mam wrażenie, że to się przypala.

Wyrzuciłam grzanki na talerz i wetknęłam patelnię pod kran.

– No dobrze, mów dalej.

W tym momencie brzęknął dzwonek u drzwi i pojawiła się Grażynka. Stanęła w progu kuchni.

– Przyjechałam po samochód i pomyślałam, że wpadnę na chwilę. Nie przeszkadzam?

Przyjrzałam się jej podejrzliwie, Janusz zatrzymał widelec nad talerzem z grzaneczkami i też popatrzył. Coś tu nie grało, rozpaczliwe wysiłki, żeby symulować pogodę ducha i radosny nastrój, wyłaziły z niej przez skórę, chwilami przywoływała na twarz wyraz kamiennej obojętności, usta zaczynały się jej lekko krzywić, próbowała zatem miło się uśmiechać i chociaż trochę promienieć. Ponadto makijaż na jednym oku miała odrobinę rozmazany, co było niezwykłością absolutną, zgrozę budzącą.

Owe zmiany oblicza i nastroju następowały w takim tempie, że pomiędzy drzwiami wejściowymi a kuchnią przeleciały po niej ze trzy razy. Mój przedpokój był wprawdzie dosyć długi, ale drzwi do kuchni znajdowały się w połowie drogi do pokoju. Przestraszyłam się i przez chwilę nie wiedziałam, co robić.

– Napij się kawy – zaproponowałam niepewnie. – Wcale nie przeszkadzasz, przeciwnie. Janusz ma nowe wiadomości, przesłuchali Kubę.

Pogoda ducha Grażynki przeistaczała się właśnie w kamienną obojętność i tak już jej zostało.

– Tak…? – rzekła grzecznie i bez emocji. – Chętnie posłucham.

W spłoszonym pośpiechu przenieśliśmy się do pokoju, Janusz z talerzem grzanek, ja z kawą dla Grażynki, Grażynka z naszą herbatą, po którą uczynnie sięgnęła. Nadal czułam się mocno zaniepokojona.

– Mów, mów – zachęciłam Janusza. – Stanęliśmy na zełganych trzech tysiącach. Jedna dziesiąta wartości.

– Jesteś pewna, że to powinno kosztować trzydzieści?

– Tyle dali na aukcji za podobny egzemplarz ładne parę lat temu, więc możliwe, że teraz nawet trochę więcej. Co tam dalej to bydlę nałgało?

Dalej Ksawuś ze smutkiem wyznał, że trzy tysiące jakoś mu się szybko rozeszły. Zamierzał oddać je wujowi, ale wuj od razu zrobił taką piekielną awanturę, że już nie ośmielił się nawet odezwać. Pieniądze go nie obchodziły, żądał zwrotu monety, groził sprawą sądową przeciwko Fiałkowskiemu, okropne rzeczy wyczyniał, zapowiadał, że zaraz trupem padnie i będzie straszył po śmierci, siostrzeńca w ogóle wyklnie i za próg domu nie wpuści, i nie wiadomo co tam jeszcze. Ksawuś wuja bardzo kocha, więc się zdenerwował i podjął starania, żeby ten parszywy brakteat odzyskać.

Niestety, była to tylko relacja z przesłuchania, nie mogłam zatem uzyskiwać dodatkowej wiedzy ani o wyrazie twarzy koronnego świadka, ani o krześle, które miało prawo niekiedy uwierać go w odwłok, ani o chrząkaniu, jąkaniu i ewentualnym dławieniu. Brakowało mi tych okoliczności towarzyszących, wyraziłam żal.

– Sądząc z efektów akustycznych na taśmie, dławić go zaczęło wszystko, zaraz po tym gorliwym wstępie – powiedział w zadumie Janusz. – Zdaje się, że jeszcze nie wymyślił, jak się wyłgać z ukrywania zbrodni. Bo to mu można zarzucić…

– Dlaczego, do licha, nie przyniosłeś taśmy?

– Nie miałem szans na zrobienie kopii. Chcesz dalej?

Chciałam, oczywiście. Janusz usilnie starał się możliwie mało streszczać i możliwie dużo powtarzać dosłownie, ale w pełni roli Ksawusia odegrać nie zdołał. Skrucha z tej taśmy podobno ciekła tak obficie, że się kałuże na podłodze robiły, a u mnie pod stołem jednak było sucho.

Biedny Ksawuś dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się chyba wygłupił, zlekceważył powagę sytuacji i niezmiernie mu przykro, powinien zostać ukarany, sam to rozumie, ale tylko tego wuja z jego numizmatem miał w głowie i całą resztę zaniedbał.

Poproszono go o tę resztę. Szczegółowo i po kolei.

No właśnie. Jeździł tam, do tego Fiałkowskiego, i jeździł, strasznie długo…

Na podchwytliwe pytanie zmieszał się nieco i przypomniał sobie, że właściwie nie, nie tak bardzo długo, raczej krótko, ściśle biorąc, był u niego dwa razy, bo Fiałkowski złośliwie umarł. Została siostra, Weronika, więc strasznie długo jeździł do Weroniki, która była nieużyta i o spadku po bracie nie chciała rozmawiać. Myślał i myślał, co by tu zrobić, bo wuj naciskał…

Poproszono go, żeby powiedział, co zrobił, a nie, co myślał.

No właśnie, pomyślał w końcu, że nie ma wyjścia, ten brakteat jej po prostu ukradnie i zostawi w zamian właściwą sumę, te trzy tysiące, które za niego dostał. Nie upiera się, że to było właściwe prawnie rozwiązanie, ale jako kradzież chyba nietypowe…? Nie zamierzał jej skrzywdzić, chciał tylko odzyskać swoje bez szkody dla nikogo. Antoniemu Gabrysiowi nic o tym nie mówił, to znaczy owszem, mówił, że ma taki dziwny i trudny interes do Weroniki, ale w detale się nie wdawał, tyle że go poprosił o drobną pomoc. Antoni Gabryś miejscowy, łatwo mu było przeprowadzić rozpoznanie, a chodziło o zwyczaje Weroniki, o sprawdzenie, kiedy jej nie ma w domu i tak dalej. Plotki…? A tak, krążyły jakieś głupie plotki o jej bogactwie, ale nie brał ich poważnie, był tam przecież, widział ten dom, gdzie mu było do bogactwa, ludzie zawsze takie różne brednie wygadują. Nic o tym nie wie, żeby Antoni Gabryś chciał ją okradać, jakie okradać, z czego? Pierzynę miał jej podwędzić czy wazonik na kwiaty…?

40
{"b":"88035","o":1}