Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Informacje przybyły w chwili idealnie wybranej, kurczak i ryż były gotowe, jajka nie pękły, znalazłam nawet świece i w pewnym stopniu przygotowałam do posiłku stół w kuchni. W pokoju stołu nie miałam, ominęła mnie zatem rozterka, gdzie to uroczyste przyjęcie urządzać. Miały, te informacje, postać bardzo przystojnego faceta w odpowiednim dla mnie wieku, o wyjątkowo rozwiniętych zdolnościach przewidywania. Nie zjadł niczego na mieście, przeczuwał pożywienie z mojej ręki, co już było chyba rodzajem jasnowidzenia, wydarzenie bowiem stanowiło ewenement. Posiłki z mojej ręki przytrafiały się rzadko i nie należało na nie zbytnio liczyć.

– Cholera, mogłam tego kurczaka upiec! – pożałowałam z rozpędu. – Trafiłeś bezbłędnie! Ale ryż wymaga sosu, więc nie ma co się rozczulać, otwórz wino, a ja przeczekam…

Zamknął mi gębę ognistym powitaniem, widocznie w oddaleniu nabierałam zalet, po czym zainteresował się, co zamierzam przeczekiwać. Wyznałam, że jedzenie.

– Ale wiesz już coś więcej? – upewniłam się pośpiesznie.

– Wiem i wszystko ci powiem, bo jakoś mi ta sprawa niewyraźnie śmierdzi. Obawiam się, że nie będziesz zadowolona. Naprawdę chcesz poczekać, aż zjemy?

– Wcale nie chcę, ale może powinnam. Całkiem nieźle te potrawy mi wyszły, a gadając, mógłbyś nie docenić. Postanowiłam zmienić proporcje swojego charakteru, więcej zalet, mniej wad, a mój duszony kurczak zalicza się bezwzględnie do zalet.

Postawił na stole otwartą butelkę i przyjrzał mi się jakoś dziwnie.

– Ty rzeczywiście jesteś przekonana, że ja cię kocham przez duszonego kurczaka?

Zreflektowałam się. Gdyby miał mnie kochać przez kurczaki oraz inne elementy spożywcze, dawno by uciekł na drugi koniec świata. Nie trafiałam mu do serca drogą przewodu pokarmowego, to pewne, to, co robiłam, było dobre, owszem, tyle że przytrafiało się niezmiernie rzadko i fanaberyjnie. Nie kuchnia stanowiła sedno mojego życia.

– No nie… Musiałbyś być chyba derwiszem albo eremitą, spragnionym czasem odmiany po korzonkach… Ale jeśli już coś robię, niech to będzie zjedzone i docenione! Nie zatrute gadaniem!

– Wręcz dziwnie się czuję i lęgną się we mnie niepokojące podejrzenia – oznajmił, siadając nad sałatką. – Będziemy pili czerwone wino do krewetek?

– Nie wygłupiaj się. Do kurczaka! Wyszedł na pikantnie, więc pasuje. Ale z tego, co mówisz, wynika mi, że po dokładnej relacji mogę stracić apetyt, więc słusznie postanowiłam wstrzymać się z pytaniami. Po jedzeniu pokażę ci materiał śledczy na piśmie…

Pomiędzy tymi wszystkimi zabiegami kulinarnymi zdążyłam przenieść z laptopa na komputer rozszyfrowane notatki Grażynki i uporządkować podsłuchaną rozmowę mściwych panienek. Nie musiałam w końcu wpatrywać się bez przerwy w żaden garnek, a do zajęć prostych pchały mnie wzbierające emocje. Urządziłam nieszczęsną Grażynkę rewelacyjnie, martwiłam się o nią i czułam się zobowiązana całą kretyńską gmatwaninę jakoś rozwikłać.

Przeniosłam wreszcie konferencję do pokoju razem z herbatą i winem, nie tknąwszy, rzecz jasna, takich głupot, jak zmywanie czy sprzątanie. Stanowisko gospodyni domowej przez całe życie było mi raczej obce.

– Wiadomości z ostatniej chwili – powiedział Janusz, nie czekając na moje pytania, i popukał w wydruk komputerowy pogawędki. – Nie musisz już im tego pokazywać. Stwierdzili, że Wiesław Kopeć, ten od złomu, był w obu miejscach, zarówno w domu Fiałkowskich, jak i w tym nie zamieszkałym. Przyznał się zresztą do tego bez wielkiego oporu, ponieważ na czas zabójstwa ma niezłomne alibi.

– Gwałcił Hanię? – ucieszyłam się, nie wiadomo dlaczego.

– Co do gwałtu, z uporem twierdzi, że to Hania się pchała, a on z grzeczności nie protestował, ale owszem. Przebywał w owej willi razem z Hanią prawie do jedenastej, Weronika zaś straciła życie najpóźniej o dziewiątej trzydzieści. Wlazłaś im na ambicję i poszli twoim śladem, badanie treści żołądka było przeprowadzone, ale dopiero teraz zainteresowali się nim porządnie, dokładny wywiad w kuchni i tak dalej, ona tę kolację przed śmiercią zjadła…

Zdumiałam się, bo w pamięci wciąż miałam kopiasty półmisek.

– Całą? – spytałam z niedowierzaniem.

– Co?

– Całą zawartość półmiska opchnęła na poczekaniu?

– Kto tak powiedział? – zdziwił się Janusz. – Część przełożyła do dwóch garnków, stały na kuchni, a zjadła resztę. Mięso, kartofle, głównie surówkę z kapusty. A co…?

– To podlece! – powiedziałam, śmiertelnie oburzona. – Popatrz, ględziłam o półmisku jak oszalała, powiedzieli, że był pusty, słowem nie napomknęli o garnkach! Co za ludzie, skołowali mnie, do tej pory zastanawiałam się, kto tę kolację zeżarł, bo sama Weronika nie dałaby jej rady. Złoczyńcy!

– Zdaje się, że troszeczkę im przerywałaś? Bo nie wspominają cię tkliwie…

No owszem, fakt, ustawicznie wpadałam im w słowa, złośliwie ukryli, co mogli. Jednakże należało dyplomatyczniej…

Czym prędzej wróciłam do tematu.

– Z tego wynika, że złoczyńca wdarł się później? Nie złapała go na gorącym uczynku?

– Złapała. Wdarł się wcześniej i przeczekiwał. Nie natknęła się na niego od razu, tylko dopiero po jedzeniu, to są oczywiście dedukcje, ale tak ślady wskazują. I nie był to Wiesław Kopeć, czekaj, bo nie skończyłem, Kopcia z Hanią podglądały dwie osoby, nie razem, oddzielnie. Z ulicy masochistycznie śledziła ich porzucona Zawadzka, a do okienka piwnicznego zaglądał z drugiej strony gówniarz z sąsiedztwa. Gówniarz od razu rozpowiedział kumplom, bardzo mu pozazdrościli, bo zawsze co na żywo, to rajcowniej niż na filmie, a Zawadzka zeznała swoje zgoła radośnie, w przekonaniu, że pomaga oskarżeniu o gwałt. Kopeć odpada.

– Ale był!

– Był. I chyba odrobinę wrabia Patryka Grażyny.

Jęknęłam.

– To musisz mi powiedzieć bardzo porządnie, żeby nie było miejsca nawet na cień wątpliwości. Inaczej Grażynka się nie uspokoi.

– Myślisz, że pewność posiadania wielbiciela-mordercy tak doskonale wpłynie na jej samopoczucie? – zainteresował się Janusz.

– Niepewność jest najgorsza – powiadomiłam go stanowczo. – A przynajmniej przestanie się miotać uczuciowo. Cholera, ależ ona ma fart…!

– Ma. Szkoda jej. Chcesz dalszy ciąg?

– Pewnie, że chcę, Boże drogi, bo gdyby wątpliwości istniały, sam wiesz, jak to jest, uniewinniony, ale może jednak sprawca, człowiek się nie wyplącze do końca życia i co z takim fantem zrobić…

Zamiast słuchać dalszego ciągu, zaczęłam gorączkowo rozpatrywać sytuację, w której Grażynka, i tak już rozwichrzona wewnętrznie i pełna rozterek, zostaje przy boku faceta, nie wiadomo, cynicznego zbrodniarza czy ofiary, skrzywdzonej niesłusznym posądzeniem, z drżeniem serca czekając na jego kolejne czyny. Całą resztę życia miałaby zmarnowaną! Ja chyba też, to przeze mnie, po diabła ją wysyłałam do Weroniki…!

Odzyskałam odrobinę równowagi po napoczęciu drugiej butelki wina, pod wpływem perswazji Janusza. Wyjątkowo przyzwoity człowiek, uniewinnia mnie, zamiast dobijać i pogrążać do reszty, jakim cudem mógł mi się taki przytrafić…?

– No dobrze, mów dalej, skupiam się i słucham.

– Dalej – podjął szybko, żeby mi nie pozwolić na rozkwit ekspiacji – ta narzeczona, jak jej tam, Marlenka, niepotrzebnie przyleciała do komendy, mam na myśli: na własną szkodę. Zainteresowali się jej bratem, brat w opuszczonym domu bywał często, gdzie znajdował się w chwili zabójstwa, wciąż nie wiadomo, najprawdopodobniej właśnie u Weroniki. Z wódki z Wiesiem już zrezygnował, ale poza tym wykręca kota ogonem na wszystkie strony, zasłaniając się upojeniem alkoholowym i przerwą w życiorysie. Jednakże, ogólnie biorąc… a, właśnie…! Powinienem ci to powiedzieć na początku. Opinia w kwestii śladów uległa zmianie, wchodziły do tego domu cztery osoby, pomijając Grażynkę. Wchodził Kopeć i wchodził ten brat, z tym że brat wcześniej, ślady Kopcia pokrywają ślady brata…

– On też się chyba jakoś nazywa?

– Antoni Gabryś. I to on był w sypialni, najprawdopodobniej robiąc tam bałagan, ale na to dowodów brak…

– Na wchodzenie czy na bałagan?

– Na bałagan. Patryk był w czasie nieokreślonym, przeszedł tak, że nikogo nie przydeptał i przez nikogo nie został przydeptany, można mu zatem przyłożyć, wedle kolejności, wszystkie cztery miejsca. No, a przed dwoma wymienionymi był czwarty, jeszcze nie zidentyfikowany.

Zaczęło mi się to wszystko mylić, więc zażądałam uściślenia. Wyszło mi, że niezidentyfikowany był pierwszy, po nim brat narzeczonej, Antoni Gabryś, ostatni zaś Wiesio Kopeć. Patryk w chwili dowolnej. Następnie wszyscy, w tej samej kolejności, polecieli do opuszczonego domu, gdzie zgubili tackę do monet i klamerkę od paska. Wnioskując z ich poczynań, Weronika już nie żyła, zabił ją zatem pierwszy, ten jakiś nieznany, albo Patryk. Patryk miał motyw najprostszy, dziedziczy…

– Istna procesja tam szalała – powiedziałam z irytacją. – Palce i buty to są dowody rzeczowe, przycisnąć ich!

– Przyciskają – zapewnił mnie Janusz. – Zwracam ci uwagę, że od wczoraj wzięli tempo godne podziwu, razem, po ostatniej rozmowie z tobą, mieli wieczór, jedną noc i jeden dzień, dzisiejszy, też do wieczora, informacje dostawałem na bieżąco, ale nie wiem co dalej. Mają mi przysłać wyrys tych wszystkich śladów, faksem przyjdzie. Możliwe, że do rana któryś z nich już się do czegoś przyzna.

– A Patryk co mówi?

– Nic jeszcze. Zostawiają go sobie na koniec, jako najbardziej podejrzanego.

– A cóż za wstrząsająca pociecha! Przeszukań w ich domach jeszcze nie zrobili? Gdzieś przecież ten cały nabój numizmatyczny musi się znajdować, chociażby tacki, bo monety można ukryć byle gdzie.

– Robią. Jeszcze nie skończyli. Nic nie znajdą, po tak długim czasie każdy mógł się pozbyć wszystkiego, to przecież półtora tygodnia. Ale coś tam śmierdzi w tym całym towarzystwie, nikt nie mówi prawdy, każdy łże koncertowo, każdy się czegoś boi. Możliwe, że siebie nawzajem…

– Z tego wszystkiego bułgarski bloczek mi przepadnie – wygłosiłam ponure proroctwo i w tym momencie przypomniałam sobie o telefonie człowieka ze sklepu.

Spojrzałam na zegarek, jeszcze nie było tak późno, dochodziła dziesiąta, doskonały czas na kontakty towarzysko-służbowe. Dałam spokój zbrodni i chwyciłam słuchawkę.

20
{"b":"88035","o":1}