– A cóż on robił w ich kuchni? – wyrwało się Grażynce podejrzliwie.
Podeszła kelnerka, złożyłam zamówienie, porcja kotletów i porcja pierogów, nasz prywatny zamierzony podział nie nastręczał trudności. Wróciłam do tematu.
– Patryk zeznaje, że bywał u wujostwa rzadko, a krótko przed śmiercią wuja przywiózł im puszkę herbaty Earl Grey. Uważał, że wypada. Kwiaty też dostarczył, salonowo, jak trzeba. Nie zaprzecza, iż ową puszkę trzymał w ręku, a co dalej, to nie wie. Więcej u wujostwa nie bywał, ponieważ istniały zadrażnienia rodzinne, oni źle potraktowali jego matkę, a swoją siostrzenicę, odmówił wdawania się w szczegóły dawnego konfliktu…
– Och…! – powiedziała Grażynka.
Trzeba przyznać, że nigdy chyba nie miałam równie wdzięcznej i chciwej słuchaczki, Grażynka całą sobą chłonęła moje słowa. Niech mi spróbuje wmawiać, że chłopak jej nie interesuje… Cha, cha! Pożałowałam, że nie mam o nim więcej, i nabrałam obaw, że dalszego ciągu przestanie słuchać całkowicie.
– Oczywiście były ślady palców Weroniki, a oprócz tego jakieś trzy inne, tajemnicze, nie wiadomo czyje. Mam na myśli gabinet Henryka, bo w całym domu było ich w ogóle dużo. Te tajemnicze znaleziono także na drzwiach od ogrodu i wywnioskowano, że wlazł tam ktoś obcy, kto nie był ani Patrykiem, ani tobą, ani sąsiadką z lewej strony…
– Z lewej? – zdziwiła się Grażynka.
– No, zależy jak patrzeć. Jeśli od ulicy, to z lewej. Bo co?
– Bo ani razu nie widziałam tam żadnej sąsiadki. Dzieci owszem, dwa razy, i raz faceta, a baby nigdy. Skąd się tam wzięła?
– Bo baba przerabia kiecki zarobkowo – wyjaśniłam łaskawie – i po całych dniach i wieczorach siedzi przy oknie w pokoju na górze. Ma jakieś kłopoty ze stawami, więc mało lata na dół. I mało patrzy, przeważnie zajęta maszyną do szycia. Potwierdziła twoją obecność w chwili zbrodni, dzięki czemu kalumnie sąsiada z prawej nabrały rumieńców. Chwili wychodzenia już nie widziała. Przesłuchali ją ponownie drugi raz i przy okazji załatwili te palce. Ponadto, czekaj, tajemniczy odcisk wykryli także i w łazience, jeden, na takim metalowym uchwycie do papieru toaletowego. Uchwyt był niewygodny…
– No był – przyświadczyła odruchowo Grażynka.
– I zabójca miał kłopot, mył ręce, wycierał papierem toaletowym, trudno mu było wyciągnąć dostateczną ilość, dotknął metalu, poza tym oczytany w kryminałach, nie użył ręcznika i więcej śladów nie zostawił. No, pomijając zbrodnicze…
– I kto to był?
– Na razie nie wiadomo. Nikt notowany, bo to też zdążyli sprawdzić. Ślady na tasaku, jak zapewne wiesz, uległy zniszczeniu, ale za to było tam mnóstwo butów. Wedle butów, do gabinetu wchodziły tego wieczoru co najmniej cztery osoby, licząc także i ciebie…
– I Weronikę…
– Nie. Weronika nie wchodziła, musiała ci czynić wstręty, stojąc w drzwiach. Nie zauważyłaś tego?
Grażynka zastanowiła się i napoczęła kotlet.
– A wiesz, że masz rację. Zaglądała, stawała w drzwiach i ani razu nie weszła. I była w rannych kapciach, dopiero potem włożyła sznurowane trzewiki.
– Oddaj mi od razu ten drugi kotlet, bo przez pomyłkę zjesz oba – zwróciłam jej uwagę. – I zabierz swoje pierogi. A bałam się, że stracisz apetyt…!
– Straciłam – wyznała smętnie Grażynka. – Jem, bo już sama nie wiem, co robię. Jednak Patryk… Jego buty tam były?
– W każdym razie nie te, które akurat miał na nogach, ale może posiadać więcej niż jedną parę. Czekaj, bo to nie koniec. Razem wziąwszy, jak mówię, oprócz ciebie pętały się tam trzy pary butów, latały po całym domu, jedne pierwsze, drugie drugie, a trzecie trzecie…
– To prawie jak wyliczenie wojen punickich – zauważyła Grażynka dość sarkastycznie.
– Możliwe. Rzecz w tym, że kolejność dała się ustalić, nakładały się na siebie wzajemnie. I wszystko wskazuje na to, że zamordowała ją pierwsza para, pozostałe przyszły na gotowe. Wcale by tego odkrycia nie dokonano, upływ czasu przeciwdziała, gdyby nie to, że ich technik robi dyplom magisterski, zaocznie, nie wiem, jak się odpowiedni wydział nazywa, ale tematem jest badanie mikrośladów. Mikroślady to potęga, oni tu nie mają odpowiedniego wyposażenia, widziałam te rzeczy w laboratorium kryminalistycznym, nie do uwierzenia, co te ustrojstwa pokazują! No i pokazały, dzięki jego osobistym staraniom. Na sto procent może nie, ale na dziewięćdziesiąt dziewięć i pół. Co mnie dziwi, to rozszalała ruchliwość jednostek przestępczych, bo po cholerę te buty przyszły? Po numizmaty, nie? Gdzie on je trzymał?
– Kto?
– Nieboszczyk Henio.
– Co trzymał? Numizmaty?
– Te pudła żelazne z monetami. Nie w gabinecie?
– Nie mam pojęcia – zmartwiła się Grażynka. – Widziałam tylko, że pokazywał, a pudła stały na podłodze i leżały na krzesłach. Mógł je przynieść skądkolwiek, z piwnicy, z sypialni…
– Owszem, buty były w sypialni.
– Poza tym, czekaj, ja z tego zdenerwowania już chyba nawet zaczynam myśleć. Henio Heniem, ale przecież po jego śmierci tam rządziła Weronika. Gdzie ona je trzymała?
– Też nie wiesz?
– Skąd? Interesowałam się znaczkami, monety mnie nie obchodziły.
– Bardzo źle – zaopiniowałam z naganą. – Powinnaś być bardziej wścibska. Weronika mogła trzymać je wszędzie, starannie ukryte, skoro w gabinecie ci w oczy nie wpadły, i biedny złoczyńca, chcąc nie chcąc, musiał tak latać po całym domu. Znalazł je, to pewne, jedna mu upadła, z czego wynika, że bardzo się śpieszył. Później całość znalazła się w tym opuszczonym domu, gdzie wpadłam w pajęczyny, trzy pary butów również tam były, z tym że kolejność uległa odmianie, pierwsze owszem, pozostały pierwszymi, natomiast drugie dwie pary przemieszały się ze sobą. I znów z tego wynika, że dwóch ludzi się spotkało, a jeden znikł z horyzontu, mogli go w ogóle na oczy nie widzieć.
– Ale tych dwóch ludzi… – zaczęła Grażynka niepewnie.
Wpadłam jej w słowa.
– …trzeba znaleźć. Zgadza się. Tyle że na razie nie wiadomo, kto to jest.
Bez zapału Grażynka zjadła ostatniego pieroga. Widać było, jak rozpaczliwie i w przygnębieniu usiłuje myśleć, spychając uczucia na samo dno duszy. Mogłabym głowę na pniu położyć, że ten cały Patryk, dotychczas wątpliwy, teraz nagle stał się najważniejszy na świecie i za wszelką cenę należało go ratować, a już w żadnym razie nie opuścić w nieszczęściu. Sama bym go chętnie uniewinniła, ale przez swoją idiotyczną klamerkę od paska wychodził na prowadzenie bezapelacyjnie. Gliny o klamerce jeszcze nie wiedziały, Grażynka zaś, najwyraźniej w świecie, w całym swoim jestestwie toczyła ciężką walkę, puścić zbrodnię bez kary czy rzucić jego i siebie pod gąsienice sprawiedliwości. Byłam pewna, że weźmie z nim ślub w więzieniu. Miałam temu zapobiec czy przeciwnie, dopomóc w wariactwie?
– Śladów z pustego domu jeszcze dokładnie nie zbadali – uzupełniłam. – Wiedzą o Wiesiu i jego dobrej mamusi, sama im o nich powiedziałam, ale Wiesio bruździ, bo gwałcił w tym czasie głupią Hanię. Może Hania lekceważąco potraktowała godziny i Wiesio zdążył później? Już go pewno przesłuchali albo właśnie przesłuchują, ale rezultatów nie poznam wcześniej niż jutro. I to, jak sądzę, dopiero w Warszawie. Wyjeżdżamy rano, spakuj się dzisiaj.
Grażynka zawahała się.
– Ja… Wiesz… Ja chyba…
– Nie, nie zostaniesz tutaj – przerwałam jej bezlitośnie, doskonale wiedząc, co zamierzała powiedzieć. – Patryk również pojedzie do Warszawy, a jeśli go przymkną, i tak nie będziesz miała do niego dostępu. I więcej się dowiesz tam, chociażby ode mnie, niż tu od miejscowego społeczeństwa. Jeśli się nie pokaże przed naszym wyjazdem, możesz mu zostawić wiadomość w recepcji. I tyle. Nic więcej.
Recepcja jakoś ją pocieszyła. Pomyślałam, że podsłuchaną pogawędkę dwóch panienek należałoby przekazać glinom, czego w ferworze dociekań prywatnych nie zdążyłam zrobić, ale moja aktywność nieco sklęsła i nie chciało mi się już dokonywać skomplikowanych zabiegów. Na tego tam jakiegoś brata narzeczonej powinni trafić sami, a jeśli nie, mogę im dosłać relację z Warszawy, nawet lepiej, bo dokładniejszą, przepisaną z notatek Grażynki. Moje osobiste chody działały w obie strony.
Patryk się już nie pojawił. Ciężko zgnębioną Grażynkę puściłam nazajutrz przodem, w obawie, że gdzieś się zbuntuje i zawróci do Bolesławca. Wolałam mieć ją na oku…
* * *
Na mojej sekretarce jakaś osoba niecierpliwie poszukiwała Grażynki. Przez ostatnie cztery dni nagrała się trzy razy, gwałtownie żądając informacji o niej, nie podając przy tym ani numeru telefonu, ani nazwiska, ani czasu nagrywania, i nie miałam pojęcia, jakiego terminu dotyczy groźba, że zadzwoni jeszcze dzisiaj wieczorem. Nie była ostatnia, po niej nagrali się inni, więc możliwe, że dzisiejszy wieczór minął wczoraj. Raz podała tylko imię, Seweryna, z czego nic mi nie przyszło, bo żadnej Seweryny, poza Szmaglewską, nie znałam, a z całą pewnością Szmaglewska nie znała Grażynki. Wspomnienie listu, którym czkałam w sobie nieregularnie, ale za to dotkliwie, kazało mi uszanować niecierpliwość osoby, zaczęłam dzwonić do Grażynki natychmiast, ale wszystkie jej telefony były zajęte. Mało brakowało, a wysłałabym do niej faks.
Nagrał się także facet ze sklepu, który również nie podał nazwiska, przedstawiając się rozsądnie jako ten, który szukał dla mnie bloczka bułgarskiego numer sto pięć, dzięki czemu przypomniałam go sobie doskonale. Podał natomiast numer telefonu, uprzedzając, że bywa w domu tylko późnym wieczorem albo wcześnie rano, nie próbowałam zatem porozumieć się z nim od razu. Resztę zlekceważyłam, była nieważna.
Pamiętna własnych postanowień, wetknęłam do garnka kurczaka nabytego w sklepie naprzeciwko mojego domu, wstawiłam do piecyka ryż i przygotowania do uroczystego przyjęcia uznałam za zakończone. Po namyśle zrobiłam jeszcze sałatkę z krewetek ze szparagami i cytryną, te produkty bowiem miałam w lodówce i nie musiałam nigdzie po nie latać, oraz postawiłam na gazie trzy jajka do ugotowania na twardo. Prawdę mówiąc, dokonałam tych wszystkich kuchennych czynów mniej w ramach ekspiacji, a bardziej dlatego, że zniecierpliwienie przeszkadzało mi w pracy umysłowej i przynajmniej ręce musiałam czymś zająć. Czekałam na informacje.