Spojrzał na nią, zaskoczony. Yennefer uśmiechnęła się.
— Pozdrowienia od Dijkstry, Jaskier.
Teraz bard płochliwie rozejrzał się dookoła. Jego zdumienie musiało być wyraźne, a mina zabawna, bo czarodziejka pozwoliła sobie na dość szyderczy grymas.
— Przy okazji — szepnęła, przechylając się przez stół — Dijkstra prosi o raport. Wracasz z Verden, a Dijkstrę ciekawi, o czym to mówi się na dworze króla Ervylla. Prosił, by ci przekazać, że tym razem raport ma być rzeczowy, szczegółowy i pod żadnym pozorem wierszowany. Prozą, Jaskier. Prozą.
Poeta przełknął ślinę, kiwnął głową. Milczał, zastanawiając się nad pytaniem. Ale czarodziejka uprzedziła je.
— Nadchodzą trudne czasy — powiedziała cicho. - Trudne i niebezpieczne. Nadchodzi czas zmian. Przykro byłoby starzeć się w przekonaniu, że nie uczyniło się niczego, by zmiany, które nadchodzą, były zmianami na lepsze. Prawda?
Przytaknął skinieniem głowy, odchrząknął.
— Yennefer?
— Słucham cię, poeto.
— Tamci w chlewie… Chciałoby się wiedzieć, kim byli, czego chcieli, kto ich nasłał. Zabiłaś obu, ale przecież plotka głosi, że potraficie wyciągać informacje nawet z nieboszczyków.
— A tego, że nekromancja zakazana jest edyktem Kapituły, plotka nie głosi? Daj pokój. Jaskier. Te zbiry i tak zapewne nie wiedziały wiele. Ten, który uciekł… Hmm… Z nim jest inna sprawa.
— Rience. On był czarodziejem, prawda?
— Tak. Ale niezbyt wprawnym.
— Uciekł ci jednak. Widziałem jakim sposobem. Teleportował się, czyż nie tak? Czy to o czymś nie świadczy?
— Owszem, świadczy. O tym, że ktoś mu pomógł. Ten Rience nie miał ani dość czasu, ani dość sił, by otworzyć owalny portal zawieszony w powietrzu. Taki teleport to nie w kij dmuchał. Jasnym jest, że ktoś inny go otworzył. Ktoś nieporównanie mocniejszy. Dlatego bałam się go ścigać, nie wiedząc, gdzie wyląduję. Ale posłałam w ślad za nim dość wysoką temperaturę. Będzie potrzebował wielu zaklęć i eliksirów skutecznych przeciw poparzeniom, a i tak na jakiś czas będzie naznaczony.
— Może cię zainteresuje, że to był Nilfgaardczyk.
— Tak myślisz? — Yennefer wyprostowała się, szybkim ruchem wyjęła z kieszeni motylkowy sztylet, obróciła go w dłoni. - Nilfgaardzkie noże nosi teraz wiele osób. Są wygodne i poręczne, można je ukryć nawet za dekoltem…
— Nie w nożu rzecz. Wypytując mnie, użył określeń "bitwa o Cintrę", "zdobywanie miasta", czy coś w tym duchu. Nigdy nie słyszałem, by ktoś tak nazywał te wydarzenia. Dla nas to zawsze była rzeź. Rzeź Cintry. Nikt nie mówi inaczej.
Czarodziejka uniosła dłoń, przyjrzała się paznokciom.
— Sprytnie, Jaskier. Masz czułe ucho.
— Skrzywienie zawodowe.
— Ciekawe, który zawód masz na myśli? — uśmiechnęła się zalotnie. - Ale dziękuję ci za tę informację. Była cenna.
— Niech to będzie — odpowiedział uśmiechem — mój wkład w zmiany na lepsze. Powiedz mi, Yennefer, dlaczego Nilfgaard tak interesuje się Geraltem i dziewczynką z Cintry?
— Nie pchaj w to nosa — spoważniała nagle. - Mówiłam, masz zapomnieć, że kiedykolwiek słyszałeś o wnuczce Calanthe.
— Owszem, mówiłaś. Ale ja nie szukam tematu do ballady.
— Czego więc, u diabła, szukasz? Guza?
— Załóżmy — rzeki cicho, opierając podbródek na splecionych dłoniach, spojrzał w oczy czarodziejki. - Załóżmy, że Geralt faktycznie odnalazł i uratował to dziecko. Załóżmy, że wreszcie uwierzył w siłę przeznaczenia i zabrał odnalezione dziecko ze sobą. Dokąd? Rience próbował wydusić to ze mnie torturami. A ty wiesz, Yennefer. Wiesz, gdzie wiedźmin się zaszył.
— Wiem.
— I wiesz, jak tam dotrzeć?
— I to wiem.
— Nie uważasz, że należałoby go ostrzec? Uprzedzić, że jego i dziewczynki szukają ludzie pokroju tego Rience'a? Pojechałbym tam, ale ja naprawdę nie wiem, gdzie to jest… To miejsce, którego nazwy wolę nie wypowiadać…
— Skonkluduj, Jaskier.
— Jeżeli wiesz, gdzie Geralt jest, powinnaś jechać i ostrzec go. Jesteś mu coś winna, Yennefer. Coś cię przecież z nim łączyło.
— Owszem — potwierdziła chłodno. - Coś mnie z nim łączyło. Dlatego trochę go znam. Nie lubił, by narzucać mu się z pomocą. A jeśli pomocy potrzebował, szukał jej u osób, do których miał zaufanie. Od tamtych wydarzeń minął ponad rok, a ja… nie miałam od niego żadnych wieści. A jeżeli chodzi o dług, to jestem mu winna dokładnie tyle, ile on mnie. Nie mniej i nie więcej.
— Ja zatem tam pojadę — uniósł głowę. - Powiedz mi…
— Nie powiem — przerwała. - Jesteś spalony, Jaskier. Mogą dopaść cię znowu, im mniej wiesz, tym lepiej. Znikaj stąd. Jedź do Redanii, do Dijkstry i Filippy Eilhart, przyklej się do dworu Vizimira. I jeszcze raz uprzedzam: zapomnij o Lwiątku z Cintry. O Ciri. Udawaj, że nigdy nie słyszałeś tego imienia. Zrób, o co cię proszę. Nie chciałabym, by spotkało cię coś złego. Za bardzo cię lubię, zbyt wiele ci zawdzięczam…
— Już po raz wtóry to powiedziałaś. Co ty mi zawdzięczasz, Yennefer?
Czarodziejka odwróciła głowę, milczała długo.
— Jeździłeś z nim — powiedziała wreszcie. - Dzięki tobie nie był sam. Byłeś mu przyjacielem. Byłeś z nim.
Bard spuścił wzrok.
— Niewiele miał z tego — mruknął. - Niewiele skorzystał na tej przyjaźni. Miał z mojego powodu głównie kłopoty. Wciąż musiał wyciągać mnie z jakiejś kabały… Pomagać mi…
Przechyliła się przez stół, położyła mu rękę na dłoni, ścisnęła silnie, nie mówiąc słowa. W jej oczach był żal.
— Jedź do Redanii — powtórzyła po chwili. - Do Tretogoru. Tam będziesz pod pieczą Dijkstry i Filippy. Nie próbuj odgrywać bohatera. Wplątałeś się w niebezpieczną aferę, Jaskier.
— Zauważyłem — skrzywił się, pomasował bolące ramię. - Właśnie dlatego uważam, że należy ostrzec Geralta. Ty jedna wiesz, gdzie go szukać. Znasz drogę. Domniemywam, że bywałaś tam… gościem…
Yennefer odwróciła się. Jaskier widział, jak zacisnęła wargi, jak drgnął mięsień na jej policzku.
— Owszem, zdarzało mi się niegdyś — powiedziała, a w jej głosie było coś nieuchwytnie dziwnego. - Zdarzało mi się bywać tam gościem. Ale nigdy nieproszonym.
*****
Wiatr zawył wściekle, zafalował porastającymi ruiny miotłami traw, zaszumiał w krzakach głogu i wysokich pokrzywach. Chmury przetoczyły się przez krąg księżyca, na chwilę rozjaśniając zamczysko, zalewając bladą, rozfalowaną od cieni poświatą fosę i resztki muru, ujawniając kopczyki czaszek szczerzących połamane zęby, patrzących w nicość czarnymi dziurami oczodołów. Ciri pisnęła cienko i ukryła głowę pod płaszczem Wiedźmina.
Szturchnięta piętami klacz ostrożnie przestąpiła stertę cegieł, weszła pod złamaną arkadę. Podkowy, dzwoniąc o kamienne płyty, budziły wśród murów upiorne echa, tłumione wyjącym wichrem. Ciri dygotała, wczepiwszy ręce w grzywę.
— Boję się — szepnęła.
— Nie masz się czego bać — odpowiedział wiedźmin, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Na całym świecie trudno o bezpieczniejsze miejsce. To jest Kaer Morhen, Wiedźmińskie Siedliszcze. Tu był kiedyś piękny zamek. Dawno temu.
Nie odpowiedziała, schyliła nisko głowę. Klacz Wiedźmina, nazywana Płotką, prychnęła z cicha, jak gdyby i ona chciała ją uspokoić.
Zanurzyli się w ciemną otchłań, w długi, nie kończący się czarny tunel wśród kolumn i arkad. Płotka stąpała pewnie i ochoczo, nie zważając na nieprzebite ciemności, raźno podzwaniała podkowami po posadzce.
Przed nimi, w końcu tunelu, zapłonęła nagle czerwonym światłem prosta pionowa linia. Rosnąc i poszerzając się, stała się drzwiami, zza których biła poświata, migotliwy blask łuczyw zatkniętych w żelazne uchwyty na ścianach. W drzwiach stanęła czarna, rozmazująca się w blasku postać.
— Kto? — Ciri usłyszała zły, metaliczny głos, brzmiący jak szczeknięcie psa. - Geralt?
— Tak, Eskel. To ja.
— Wchodź.
Wiedźmin zsiadł, zdjął Ciri z siodła, postawił na ziemi, wcisnął w rączki tobołek, który uchwyciła kurczowo oburącz, żałując, że jest zbyt mały, by mogła schować się za nim cała.
— Zaczekaj tu z Eskelem — powiedział. - Odprowadzę Płotkę do stajni.
— Chodź do światła, mały — warknął mężczyzna zwany Eskelem. - Nie stój w ciemnościach.
Ciri spojrzała w górę, na jego twarz, i z trudem stłumiła krzyk przestrachu. To nie był człowiek. Chociaż stał na dwóch nogach, chociaż pachniał potem i dymem, chociaż nosił normalne ludzkie odzienie, to nie był człowiek. Żaden człowiek, pomyślała, nie może mieć takiej twarzy.
— No, na co czekasz? — powtórzył Eskel.
Nie poruszyła się. Z ciemności słyszała oddalający się stuk podków Płotki. Coś, co było miękkie i piszczało, przebiegło jej po nodze. Podskoczyła.
— Nie stój w mroku, smyku, bo ci szczury pogryzą cholewki.
Ciri, przytulając tobołek, postąpiła prędko w stronę światła. Szczury z piskiem pryskały jej spod nóg. Eskel schylił się, odebrał jej zawiniątko, zdjął kapturek.
— Zaraza — mruknął. - Dziewczynka. Tego jeszcze brakowało.
Spojrzała na niego, przestraszona. Eskel uśmiechał się.
Zobaczyła, że to jednak człowiek, że ma całkiem normalną ludzką twarz, tyle że zniekształconą długą, brzydką, półokrągłą blizną, biegnącą od kącika ust przez cały policzek, aż do ucha.
— Skoro tu już jesteś, witaj w Kaer Morhen — powiedział. - Jak cię wołają?
— Ciri — odpowiedział za nią Geralt, bezszelestnie wyłaniając się z mroku. Eskel odwrócił się. Nagle, szybko, bez słowa obaj wiedźmini padli sobie w objęcia, mocno, twardo opletli się ramionami. Na jedną krótką chwilę.
- Żyjesz, Wilku.
- Żyję.
— No, dobra — Eskel wyjął łuczywo z uchwytu. - Chodźcie. Zamykani wewnętrzne wrota, bo ciepło ucieka.
Poszli korytarzem. Szczury były i tu, przemykały pod ścianami, popiskiwały z otchłani ciemnych bocznych przejść, pierzchały przed chwiejnym kręgiem światła rzucanym przez pochodnię. Ciri dreptała szybko, starając się dotrzymać kroku mężczyznom.