Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Znachor zatrząsł się cały na dźwięk tego głosu. Nie należał do strachliwych, było niewiele rzeczy, których się bał. Ale w głosie białowłosego były wszystkie te rzeczy. I jeszcze kilka innych na dodatek.

Nadludzkim wysiłkiem woli opanował lęk pełzający po trzewiach jak ohydny robak.

— Hę? - udał zdumienie. - Co? Kto? Jak powiadacie?

Mężczyzna pochylił się i Myhrman zobaczył jego twarz. Zobaczył oczy. A na ten widok żołądek obsunął mu się aż do odbytnicy.

— Nie kręć, Myhrman, nie zamiataj ogonem — odezwał się z cienia znajomy głos Shani, medyczki z uniwersytetu.

— Gdy byłam u ciebie trzy dni temu, tu, na tym zydlu, za tym stołem, siedział jegomość w płaszczu podbitym piżmakami. Pił wino, a ty nigdy nikogo nie ugaszczasz, tylko najlepszych przyjaciół. Zalecał się do mnie, nachalnie namawiał na tańce pod "Trzy Dzwoneczki". Nawet po łapach musiałam mu dać, bo brał się do macania, pamiętasz? A ty powiedziałeś: "Ostawcie ją, panie Rience, nie płoszcie mi jej, mus mi z akademikusami dobrze żyć i interesy kręcić". I rechotaliście obydwaj, ty i twój pan Rience z poparzoną facjatą. Nie rżnij więc teraz głupiego, bo nie trafiłeś na głupszych od siebie. Gadaj, póki grzecznie proszą.

Ach, ty żaczko przemądrzała, pomyślał znachor. Ty gadzino zdradziecka, ty gamratko ruda, już ja cię znajdę, już ja ci odpłacę… Byłem tylko się z tego wykaraskał…

— Jaki Rience? — zaskowyczał, wijąc się, na próżno próbując uwolnić spod gniotącego mu mostek obcasa. - A skąd mnie wiedzieć, kto on i gdzie on? Tu różni przychodzą, tacy i siacy, co to ja…

Białowłosy pochylił się jeszcze bardziej, wolno wyciągnął sztylet z cholewy drugiego buta, wzmocnił nacisk pierwszego na pierś znachora.

— Myhrman — powiedział cicho. - Chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Ale jeśli natychmiast nie powiesz mi, gdzie jest Rience… Jeśli mi natychmiast nie wyjawisz, w jaki sposób kontaktujesz się z nim… To ja cię po kawałeczku skarmię węgorzom w kanale. Zacznę od uszu.

W głosie białowłosego było coś, co sprawiło, że znachor Uwierzył natychmiast, w każde słowo. Patrzył na klingę sztyletu i wiedział, że była ostrzejsza od noży, których sam używał do przecinania wrzodów i czyraków. Zaczął dygotać tak, że oparty o jego pierś but podskakiwał nerwowo. Ale milczał. Musiał milczeć. Na razie. Bo gdyby Rience wrócił i zapytał, dlaczego go wydał, Myhrman powinien móc zademonstrować dlaczego. Jedno ucho, pomyślał, jedno ucho muszę wytrzymać. Potem powiem…

— Po co tracić czas i babrać się krwią? - rozległ się nagle z półmroku miękki kobiecy alt. - Po co ryzykować, że będzie kręcił i kłamał? Pozwólcie mi wziąć się za niego moim sposobem. Będzie gadał tak szybko, że pokąsa sobie język. Przytrzymajcie go.

Znachor zawył i targnął się w pętach, ale białowłosy przygniótł go kolanem do podłogi, chwycił za włosy i wykręcił głowę. Obok ktoś uklęknął. Poczuł zapach perfum i mokrych ptasich piór, poczuł dotyk palców na skroni. Chciał wrzasnąć, ale gardło dławiła mu trwoga — zdołał tylko zaskrzeczeć.

— Już chcesz krzyczeć? - zamruczał po kociemu miękki alt tuż obok jego ucha. - Za wcześnie, Myhrman, za wcześnie. Jeszcze nie zaczęłam. Ale zaraz zacznę. Jeżeli ewolucja wytworzyła na twoim mózgu jakiekolwiek bruzdy, to ja ci je przeorzę nieco głębiej. A wtedy zobaczysz, czym może być krzyk.

— A zatem — powiedział Vilgefortz, wysłuchawszy relacji — nasi królowie zaczęli myśleć samodzielnie. Zaczęli samodzielnie planować, w zaskakująco szybki sposób ewoluując od myślenia na poziomie taktycznym do strategicznego? Ciekawe. Jeszcze niedawno, pod Sodden, jedyne, co umieli, to był galop z dzikim wrzaskiem i wzniesionym mieczem na czele chorągwi, nawet bez oglądania się, czy aby chorągiew nie została w tyle lub nie galopuje w zupełnie innym kierunku. A dziś, proszę, na zamku w Hagge decydują o losach świata. Ciekawe. Ale, jeśli mam być szczery, spodziewałem się tego.

— Wiemy — przytaknął Artaud Terranova. - I pamiętamy, ostrzegałeś nas przed tym. Dlatego cię o tym informujemy.

— Dziękuję za pamięć — uśmiechnął się czarodziej, a Tissaia de Vries nabrała nagle pewności, że o zakomunikowanych mu przed chwilą faktach wiedział od dawna. Nie odezwała się ani słowem. Siedząc wyprostowana w fotelu wyrównała koronkowe mankiety, lewy bowiem układał się nieco inaczej niż prawy. Poczuła na sobie niechętny wzrok Terranovy i rozbawione spojrzenie Vilgefortza. Wiedziała, że jej legendarny pedantyzm denerwuje lub bawi wszystkich. Ale absolutnie się tym nie przejmowała.

— Co na to wszystko Kapituła?

— Najpierw — odrzekł Terranova — chcielibyśmy usłyszeć twoje zdanie, Vilgefortz.

— Najpierw — uśmiechnął się czarodziej — zjedzmy coś i wypijmy. Czasu mamy dosyć, pozwólcie mi wykazać się jako gospodarz. Widzę, że jesteście przemarznięci i zmęczeni podróżą. Ile przesiadek w teleportach, jeśli wolno spytać?

— Trzy — wzruszyła ramionami Tissaia de Vries.

— Ja miałem bliżej — przeciągnął się Artaud. - Wystarczyły mi dwie. Ale skomplikowane, przyznaję.

— Wszędzie taka paskudna pogoda?

— Wszędzie.

— Wzmocnijmy się zatem jadłem i starym czerwonym winem z Cidaris. Lydia, czy mogę cię prosić?

Lydia van Bredevoort, asystentka i osobista sekretarka Vilgefortza, wyłoniła się zza kotary jak zwiewna zjawa, uśmiechnęła się oczami do Tissai de Vries. Tissaia, panując nad twarzą, odpowiedziała miłym uśmiechem i pochyleniem głowy. Artaud Terranova wstał, ukłonił się z rewerencją. On również doskonale panował nad twarzą. Znał Lidię.

Dwie służące, uwijając się i szeleszcząc spódnicami, szybko wniosły na stół zastawę, naczynia i półmiski. Lydia van Bredevoort zapaliła świece w lichtarzach, delikatnie wyczarowywując maleńki płomyk między kciukiem a palcem wskazującym. Tissaia zobaczyła na jej dłoni ślad farby olejnej. Zakonotowała w pamięci, by później, po wieczerzy, poprosić młodą czarodziejkę o pokazanie nowego dzieła. Lydia była utalentowaną malarką.

Wieczerzali w milczeniu. Artaud Terranova nie żałował sobie, bez skrępowania sięgał do półmisków i chyba nieco zbyt często i bez zachęty ze strony gospodarza szczękał srebrną przykryweczką karafy z czerwonym winem. Tissaia de Vries jadła powoli, więcej uwagi niż jadłu poświęcając ułożeniu regularnej kompozycji z talerzy, sztućców i serwetki, które wciąż, jej zdaniem, leżały nierówno i raziły jej zamiłowanie do porządku i zmysł estetyczny. Piła powściągliwie. Vilgefortz jadł i pił jeszcze powściągliwiej. Lydia, rzecz jasna, nie piła i nie jadła w ogóle.

Płomyki świec falowały długimi czerwono-żółtymi wąsami ognia. O witraże okien dzwoniły krople deszczu.

— No! Vilgefortz — odezwał się wreszcie Terranova, grzebiąc widelcem w półmisku w poszukiwaniu odpowiednio tłustego kawałka dziczyzny. - Jakie jest twoje stanowisko względem poczynań naszych monarchów? Hen Gedymdeith i Francesca przysłali nas tu, bo chcą poznać twoje zdanie. Mnie i Tissaię też ono ciekawi. Kapituła chce w tej sprawie zająć zgodne stanowisko. A jeśli przyjdzie do działania, działać też chcemy zgodnie. Co zatem radzisz?

— Pochlebia mi wielce — Vilgefortz podziękował gestem Lydii, chcącej dołożyć mu brokułów na talerz — że moje zdanie w tej sprawie ma być decydujące dla Kapituły.

— Tego nikt nie powiedział — Artaud dolał sobie znowu wina. - Decyzję i tak podejmiemy kolegialnie, gdy Kapituła się zbierze. Ale niech każdy przedtem ma sposobność się wypowiedzieć, byśmy mieli rozeznanie w poglądach. Słuchamy cię zatem.

Jeśli skończyliśmy wieczerzać, przejdźmy do pracowni, zaproponowała telepatycznie Lydia, uśmiechając się oczami. Terranova spojrzał na jej uśmiech i szybko wypił to, co miał w kielichu. Do dna.

— Dobry pomysł — Vilgefortz wytarł palce w serwetę. - Tam będzie nam wygodniej, tam też mam silniejsze zabezpieczenia przed magicznym podsłuchem. Chodźmy. Możesz zabrać karafkę, Artaud.

— Nie omieszkam. To mój ulubiony rocznik.

Przeszli do pracowni. Tissaia nie mogła się powstrzymać, by nie rzucić okiem na warsztat dźwigający retorty, tygle, probówki, kryształy i niezliczone magiczne utensylia. Wszystkie były obłożone kamuflującym zaklęciem, ale Tissaia de Vries była Arcymistrzynią — nie istniała zasłona, której nie potrafiła przeniknąć. A ciekawiło ją trochę, czym mag ostatnio się zajmuje. W mig zorientowała się w konfiguracji niedawno używanej aparatury. Służyła do wykrywania miejsca pobytu osób zaginionych i do psychowizji metodą "kryształ, metal, kamień". Czarodziej kogoś poszukiwał albo rozwiązywał jakiś teoretyczny logistyczny problem. Vilgefortz z Roggeveen znany był z zamiłowania do rozwiązywania takich problemów.

Usiedli w rzeźbionych hebanowych karłach. Lydia spojrzała na Vilgefortza, złowiła dany wzrokiem znak i natychmiast wyszła. Tissaia westchnęła niezauważalnie.

Wszyscy wiedzieli, że Lydia van Bredevoort kocha Vilgefortza z Roggeveen, że kocha go od lat, cichą, zawziętą, upartą miłością. Czarodziej, ma się rozumieć, również o tym wiedział, ale udawał, że nie wie. Lydia ułatwiała mu sprawę, bo nigdy nie zdradziła się przed nim ze swym uczuciem — nigdy nie uczyniła najmniejszego kroku ani gestu, nie dała znaku myślą, a gdyby nawet mogła mówić, nie powiedziałaby słowa. Była na to za dumna. Vilgefortz również niczego nie czynił, bo Lydii nie kochał. Mógł, rzecz jasna, po prostu zrobić z niej swoją miłośnicę i jeszcze mocniej związać tym ze sobą, a kto wie, może nawet uszczęśliwić. Byli tacy, którzy mu to doradzali. Ale Vilgefortz tego nie robił. Był na to za dumny i za pryncypialny. Sytuacja była więc beznadziejna, ale stabilna, i to w oczywisty sposób satysfakcjonowało obydwoje.

— Tak więc — przerwał ciszę młody czarodziej — Kapituła głowi się nad tym, co przedsięwziąć względem inicjatyw i planów naszych królów? Zupełnie niepotrzebnie. Te plany należy po prostu zignorować.

— Słucham? — Artaud Terranova zamarł z pucharem w lewej, a karafką w prawej ręce. - Czy dobrze zrozumiałem? Mamy być bezczynni? Mamy pozwolić…

— Już pozwoliliśmy — przerwał Vilgefortz. - Bo nikt nas o pozwolenie nie pytał. I nikt nie zapyta. Powtarzam, należy udać, że o niczym nie wiemy. To jedyne rozsądne zachowanie.

45
{"b":"88000","o":1}