Triss wzruszyła lekko ramionami, udając, że nie widzi zakłopotanych spojrzeń Geralta i Eskela. Zmilczała. Nie chciała wprowadzać ich w jeszcze większe zakłopotanie. A nade wszystko nie chciała, by zorientowali się, jak bardzo interesuje i fascynuje ją dziewczynka.
— Odprowadzę twojego konia — zaofiarował się Geralt, sięgając po wodze. Triss ukradkiem przesunęła rękę i dłonie ich złączyły się. Oczy też.
— Pójdę z tobą — powiedziała swobodnie. - Mam w jukach kilka drobiazgów, które będą mi potrzebne.
— Dostarczyłaś mi nie tak dawno trochę przykrych wrażeń — mruknął zaraz po tym, jak weszli do stajni. - Na własne oczy oglądałem twój imponujący nagrobek. Obelisk upamiętniający twą bohaterską śmierć w bitwie o Sodden. Dopiero niedawno doszły mnie wieści, że to była pomyłka. Nie mogę pojąć, jak można było cię z kimś pomylić, Triss.
— To długa historia — odpowiedziała. - Opowiem ci przy sposobności. A przykre wrażenia zechciej mi wybaczyć.
— Nie ma nic do wybaczania. Ostatnimi czasy mało miałem powodów do radości, a tą, której doznałem na wieść, że żyjesz, trudno porównać z jakąkolwiek inną. Chyba tylko z tą, jaką czuję w tej chwili, gdy patrzę na ciebie.
Triss poczuła, jak coś w niej pęka. Strach przed spotkaniem z białowłosym wiedźminem przez całą drogę walczył w niej z nadzieją na to spotkanie. A potem widok tej zmęczonej, steranej twarzy, te wszystkowidzące, chore oczy, słowa, zimne i wyważone, nienaturalnie spokojne, ale przecież tak tchnące emocją…
Rzuciła mu się na szyję, od razu, bez zastanowienia. Chwyciła jego dłoń, gwałtownie wpakowała ją sobie na kark, pod włosy. Mrowienie spłynęło jej po plecach, przeszyło taką rozkoszą, że o mało nie krzyknęła. By powstrzymać i stłumić krzyk, znalazła ustami jego usta, przywarła do nich. Drżała, przyciskając się do niego silnie, budowała i potęgowała w sobie podniecenie, zapominając się coraz bardziej.
Geralt się nie zapomniał.
— Triss… Proszę cię.
— Och, Geralt… Tak bardzo…
— Triss — odsunął ją delikatnie. - Nie jesteśmy sami… Idą tu.
Spojrzała na wejście. Cienie nadchodzących wiedźminów dostrzegła dopiero po chwili, ich kroki usłyszała jeszcze później. Cóż, jej słuch, który nawiasem mówiąc uważała za wyczulony, z Wiedźmińskim konkurować nie mógł.
— Triss, dziecinko!
— Vesemir!
Tak, Vesemir był naprawdę stary. Kto wie, czy nie starszy niż Kaer Morhen. Ale szedł ku niej szybkim, energicznym i sprężystym krokiem, jego uścisk był krzepki, a dłonie mocne.
— Cieszę się, że cię znów widzę, dziadku.
— Pocałuj mnie. Nie, nie w rękę, mała czarownico. W rękę będziesz mnie całować, gdy spocznę na marach. Co pewnie nastąpi niebawem. Och, Triss, dobrze, że przyjechałaś… Kto mnie wyleczy, jeśli nie ty?
— Wyleczyć, ciebie? Z czego? Chyba ze szczeniackich gestów! Zabierz rękę z mego tyłka, staruchu, bo ci podpalę to siwe brodzisko!
— Wybacz. Ciągle zapominam, że wyrosłaś, że już nie mogę cię brać na kolana i poklepywać. Co do mego zdrowia… Och, Triss, starość nie radość. W kościach łamie mnie tak, że wyć się chce. Pomożesz staremu, dziecinko?
— Pomogę — czarodziejka wyswobodziła się z niedźwiedzich objęć, spojrzała na towarzyszącego Vesemirowi Wiedźmina. Ten był młody, wydawał się rówieśnikiem Lamberta. Nosił krótką czarną brodę, która nie kryła jednak silnych zeszpeceń po ospie. Było to dość niecodzienne, bo wiedźmini byli zwykle wysoce uodpornieni na choroby zakaźne.
— Triss Merigold, Coen — przedstawił ich Geralt. - Coen spędza z nami pierwszą zimę. Pochodzi z północy, z Poviss.
Młody wiedźmin ukłonił się. Miał niezwykle jasne, żółtozielone tęczówki, a pocięte czerwonymi niteczkami soczewki wskazywały na ciężki, kłopotliwy przebieg mutacji oczu.
— Chodźmy, dziecinko — rzekł Vesemir, biorąc ją pod ramię. - Stajnia to nie miejsce do witania gości. Ale nie mogłem się doczekać.
Na podwórcu, w osłoniętym od wiatru załomie murów, Ciri ćwiczyła pod kierunkiem Lamberta. Zręcznie balansując na zawieszonej na łańcuchach belce, atakowała mieczem skórzany worek, opleciony rzemieniami tak, by imitował korpus człowieka. Triss zatrzymała się.
- Źle! — wrzeszczał Lambert. - Zbyt blisko podchodzisz! I nie rąb na oślep! Mówiłem, samym końcem miecza, na tętnicę szyjną! Gdzie humanoid ma tętnicę szyjną? Na czubku głowy? Co się z tobą dzieje? Skup się, księżniczko!
Ha, pomyślała Triss. A więc to jednak prawda, nie legenda. To ona. Dobrze się domyślałam. Postanowiła zaatakować nie zwlekając, nie pozwolić wiedźminom na żadne wybiegi.
— Słynne Dziecko Niespodzianka? — powiedziała, wskazując Ciri. - Jak widzę, wzięliście się ostro za spełnianie żądań losu i przeznaczenia? Chyba się wam jednak bajki poplątały, chłopcy. W bajkach, które mnie opowiadano, pastereczki i sierotki zostawały księżniczkami. A tu, jak widzę, z księżniczki robi się wiedźminkę. Nie wydaje się wam, że to nieco śmiały plan?
Vesemir spojrzał na Geralta. Białowłosy wiedźmin milczał, twarz miał nieruchomą, nawet drgnięciem powieki nie zareagował na niemą prośbę o wsparcie.
— To nie tak, jak myślisz — odchrząknął starzec. - Geralt przywiózł ją tu zeszłej jesieni. Ona nie ma nikogo, oprócz… Triss, jak tu nie wierzyć w przeznaczenie, gdy…
— Co ma przeznaczenie do wymachiwania mieczem?
— Uczymy ją miecza — odezwał się cicho Geralt, odwracając się ku niej, patrząc prosto w oczy. - Bo czego mamy ją uczyć? Nie umiemy niczego więcej. Przeznaczenie czy nie, Kaer Morhen to teraz jej dom. Przynajmniej na jakiś czas. Trening i fechtunek bawią ją, utrzymują w zdrowiu i kondycji. Pozwalają zapomnieć o tragedii, którą przeżyła. To jest teraz jej dom, Triss. Ona nie ma innego.
— Mnóstwo Cintryjczyków — czarodziejka wytrzymała spojrzenie — zbiegło po klęsce do Verden, do Brugge, do Temerii, na Wyspy Skellige. Wśród nich są wielmoże, baronowie, rycerze. Przyjaciele, krewni… jak również formalni… poddani tej dziewczynki.
— Przyjaciele i krewni nie szukali jej po wojnie. Nie odnaleźli jej.
— Bo nie im była przeznaczona? — uśmiechnęła się do niego, niezbyt szczerze, ale bardzo ładnie. Najładniej, jak umiała. Nie chciała, by mówił takim tonem.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Triss, która trochę go znała, natychmiast zmieniła taktykę, zrezygnowała z argumentów.
Spojrzała znowu na Ciri. Dziewczynka, zwinnie stąpając po równoważni, wykonała szybki półobrót, cięła lekko, odskakując natychmiast. Uderzony manekin zakołysał się na linie.
— No, nareszcie! — krzyknął Lambert. - Wreszcie pojęłaś! Cofnij się i jeszcze raz. Chcę się upewnić, że to nie był przypadek!
— Ten miecz — Triss odwróciła się do wiedźminów — wygląda na ostry. Belka wygląda na śliską i niestabilną. A nauczyciel wygląda na idiotę deprymującego dziewczynę wrzaskiem. Nie obawiacie się nieszczęśliwego wypadku? A może liczycie, że to przeznaczenie uchroni przed nim dziecko?
— Ciri blisko pół roku ćwiczyła bez miecza — rzekł Coen. - Umie się poruszać. A my uważamy, bo…
— Bo to jest jej dom — dokończył Geralt cicho, ale stanowczo. Bardzo stanowczo. Tonem kończącym dyskusję.
— No właśnie, w tym rzecz — odetchnął głęboko Vesemir. - Triss, musisz być zmęczona. Głodna?
— Nie zaprzeczę — westchnęła, rezygnując z łowienia wzrokiem oczu Geralta. - Szczerze mówiąc, lecę z nóg. Ostatnią noc na szlaku spędziłam w na wpół rozwalonym pasterskim szałasie, zagrzebana w słomie i wiórach. Uszczelniłam ruderę czarami, gdyby nie to, uświerkłabym chyba. Marzę o czystej pościeli.
— Zjesz z nami wieczerzę. Zaraz. A potem wyśpisz się porządnie i wypoczniesz. Przygotowaliśmy dla ciebie najlepszą komnatę, tę w wieży. I wstawiliśmy tam najlepsze łoże, jakie było w Kaer Morhen.
— Dziękuję — Triss uśmiechnęła się lekko. W wieży, pomyślała. Dobrze, Vesemir. Dziś może być w wieży, jeśli aż tak zależy ci na pozorach. Mogę spać w wieży, w najlepszym łóżku ze wszystkich łóżek w Kaer Morhen. Choć wolałabym z Geraltem w najgorszym.
— Chodźmy, Triss.
— Chodźmy.
*****
Wiatr postukiwał okiennicą, poruszał uszczelniającymi okno resztkami zjedzonego przez mole arrasu. Triss leżała w najlepszym łóżku w całym Kaer Morhen, wśród zupełnych ciemności. Nie mogła zasnąć. I nie chodziło o to, że najlepsze łóżko z Kaer Morhen było rozlatującym się zabytkiem. Triss myślała intensywnie. A wszystkie płoszące sen myśli obracały się wokal jednego podstawowego pytania.
Po co wezwano ją do warowni? Kto to zrobił? Dlaczego? W jakim celu? Choroba Vesemira nie mogła być niczym innym, jak pretekstem. Vesemir był wiedźminem. To, że był zarazem wiekowym dziadem, nie zmieniało faktu, że zdrowia mogło mu pozazdrościć wielu młodych. Gdyby jeszcze okazało się, że starca dziabnęła żądłem mantikora lub pokąsał wilkołak, Triss uwierzyłaby, że wezwano ją do niego. Ale "łamanie w kościach"? Śmiechu warte. Łamanie w kościach, niezbyt oryginalną dolegliwość w przerażająco zimnych murach Kaer Morhen, Vesemir wykurowałby Wiedźmińskim eliksirem albo jeszcze prościej: mocną żytnią gorzałką, stosowaną w równych proporcjach zewnętrznie i wewnętrznie. Nie potrzebowałby czarodziejki, jej zaklęć, filtrów i amuletów.
Więc kto ją wezwał? Geralt?
Triss rzuciła się w pościeli, czując falę ogarniającego ją ciepła. I podniecenia, potęgowanego złością. Zaklęła cicho, kopnęła pierzynę, przewróciła się na bok. Starożytne łoże zaskrzypiało, zatrzeszczało w spojeniach. Nie panuję nad sobą, pomyślała. Zachowuję się jak głupia podfruwajka. Albo jeszcze gorzej — jak niedopieszczona stara panna. Nie potrafię nawet logicznie myśleć.
Zaklęła znowu.
Oczywiście, że to nie Geralt. Bez emocji, mała, bez emocji, przypomnij sobie jego minę, tam w stajni. Widziałaś już takie miny, mała, widziałaś, nie oszukuj się. Głupie, skruszone, zakłopotane miny mężczyzn, którzy chcą zapomnieć, którzy żałują, którzy nie chcą pamiętać tego, co się stało, nie chcą wracać do tego, co było. Na bogów, mała, nie oszukuj się, że tym razem jest inaczej. Nigdy nie bywa inaczej. I ty o tym wiesz. Bo masz przecież nielichą wprawę, mała.