Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Właściwie z czego cię obcięli? Z historii?

Nie odpowiadał długo, więc dorzuciłam gwałtownie: – Nie chcesz, to nie mów! Możemy uważać, że tego pytania nie było.

– Było to pytanie. Jeszcze ciągle mam je w uszach – odparł. – Zasadniczo obcięli mnie z matematyki. A poza tym…

– Poza tym? – chciałam mu ułatwić swoim obojętnym tonem.

– Nieważne.

Z tym już się nie mogłam zgodzić.

– Bardzo ważne właściwie. Głupio stracić rok.

– Pewnie, że głupio. Ale straciłem go i jeżeli teraz zacznę rozpamiętywać tę sprawę, w niczym nie zmieni to sytuacji… Zmęczyła cię siatkówka, co?

– Nie można na tym boisku grać w samo południe. Słońce piekielne!

– Opaliłaś się jeszcze bardziej, jesteś już zupełni czarna!

– Możliwe, ale na nosie zaczyna mi schodzić skóra!

– Czemu nie posmarujesz kremem?

– Smaruję, ale to nic nie pomaga! Wyjęłam z torby tubkę kremu i już chciałam wycisnąć odrobinę na palec, kiedy Marcin wyjął mi go z ręki.

– Poczekaj…

Najpierw starannie doprowadził do porządku zmiętoszoną tubkę.

– No, daj ten nos… – powiedział zbliżając natłuszczony palec do mojej twarzy.

Obiecałam sobie solennie, że tym razem nie zamknę oczu, żeby nie ogarnęły mnie znowu wrażenia podobne do tych, którym uległam wtedy, kiedy zdejmował mi pająka z włosów. Marcin nie poprzestał na nosie. Delikatni rozsmarował mi krem na czole i na policzkach. Przypomniał mi się nasz Julek, który kupował litry olejków dla Marianny. Spojrzałam na Marcina. Ściągnął brwi, zmarszczył nos i bez cienia entuzjazmu wklepywał mi krem czubkami palców.

– Nawet fachowo… – przyznałam.

– Moja mama zawsze tak robi… – roześmiał się.

– Twoja mama jest bardzo ładna!

– Prawda? – ucieszył się. – Ja też tak uważam! Jest chyba nawet wyjątkowo przystojna! I jest dobra, wiesz? – powiedział ciepło. – Nie masz pojęcia, jaka ona jest dobra!

– Robi wrażenie wymagającej. Nie wiem, może się mylę?

– Jest wymagająca, ale to wypływa z czego innego… Staram się zrozumieć jej wymagania, chociaż chwilami to diabelnie trudna sprawa. – Wytarł palce w bibułkę. – Czy mniej cię teraz pali twarz?

– O wiele mniej!

– Nie siedź dziś więcej na słońcu, Mada. Może byśmy po obiedzie poszli do lasu poszukać gałęzi, jak myślisz?

Lubiliśmy oboje podmokłe łąki, które z jednej strony jeziora ciągnęły się szeroką płaszczyzną, intensywnie zielone, rozległe, sięgające aż do ciemnej ściany lasu. Można było dojść do niego inną drogą, wydeptaną i suchą, ale myśmy chodzili zawsze łąkami. Młode, zielone żaby wyskakiwały nam spod nóg przy każdym kroku, szliśmy boso, Marcin wydawał mi się tam zawsze jakiś zwyczajniejszy, bardziej podobny do Tomasza czy Julka. W lesie szukaliśmy powyginanych korzeni, pokracznych gałęzi, które swoim kształtem przypominały nam ludzi, zwierzęta i przedmioty.

Tego dnia Marcin zapytał mnie nieoczekiwanie:

– Czy Tomasz prosił cię na swoje urodziny?

– Prosił mnie… ale chyba nie pójdę.

– Dlaczego?

– Bo ja wiem? Nie mam ochoty po prostu.

Marcin uważnie oglądał podniesiony przed chwilą korzeń. Odwracał go na wszystkie strony i usiłował dopatrzeć się w nim czegoś.

– Nic mi on nie przypomina! – odrzucił korzeń między krzaczki jagód. – Mnie Tomasz również zaprosił.

Jeżeli Tomasz chciał mnie zastrzelić tym posunięciem i jeżeli Marcin chciał mnie zastrzelić tą wiadomością, udało im się to na sto procent!

– I co? – spytałam mętnie.

– Nic. Spotkałem Tomasza po odprowadzeniu ciebie, no i zaprosił mnie na urodziny. Mówił mi, że ma przyjechać jakiś jego kolega Alfred…

– Adam!

– Może Adam, nie pamiętam! Ma przyjechać, przywieźć magnetofon i niezłe podobno taśmy! Można by potańczyć! Może jednak zmienisz zdanie i pójdziesz?- zapytał.

Pomyślałam, że jeżeli zmienię zdanie i pójdę, to Marcin będzie wiedział, że robię to dla niego.

– Nie, wiesz, ja nie pójdę! – zdecydowałam.

Podniósł z ziemi następny okaz.

– Ten jest podobny do kaczki, spójrz! Tu ma szyję i głowę, prawda? A tu nóżki… Ja nawet mam ochotę pójść!- odrzucił korzeń i sięgnął po następny.

– Idź i opowiesz mi potem, jak było! Dlaczego nie zostawiłeś tej kaczki?

– Bo była zbyt podobna do wrony! Dobra, pójdę i opowiem ci, jak było.

Miałam nadzieję, że Marcin zacznie mnie w końcu namawiać. Ale w ciągu trzech dni, które upłynęły do urodzin Tomasza, nie rozmawialiśmy więcej na ten temat. Nie miałam już odwrotu. A jednak stało się tak, że byłam u Tomka. Po prostu dostojny jubilat osobiście zjawił się po mnie około godziny szóstej.

– Już od godziny ubaw po same uszy, a ciebie nie ma! Proszę ją namówić! – zwrócił się do mojej mamy. – Czy to jest sens tak siedzieć w domu?

– Nie ma sensu – stanęła po jego stronie mama. – Namawiam cię, Mada, słyszysz? Tomasz mieszkał niedaleko nas.

– Nie można robić z siebie pustelnicy! – tłumaczył mi po drodze. – Co ci z tego przyjdzie? A poza tym ten twój poeta-katastrofista tkwi przy butelce i pije!

Stanęłam jak wryta.

– Pije?

– No! Wyrwali mi się z Adamem i przynieśli pół litra. Nie było amatorów, więc ciągną sami. Powinnaś go pilnować!

– Ani on nie potrzebuje niańki, ani ja się na niańkę nie nadaję… Tomasz, przepraszam cię bardzo. Wracam do domu.

– Przeciwnie, Mada, musisz iść. Może on się zreflektuje! Nie wie, że poszedłem po ciebie, a ja… poszedłem głównie dlatego…

– Przeceniasz moje wpływy. Nie mam żadnych! Nie opierałam się jednak, kiedy Tomasz wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę furtki. Pokusa, żeby zobaczyć Marcina, żeby zobaczyć go właśnie teraz, była zbyt silna.

– Głupio to wszystko wypadło! Poprosiłem go, bo chciałem ci zrobić przyjemność, Mada. Tymczasem on przyszedł, a ty nie… nic z tego nie rozumiem!

– Nie będę ci tłumaczyć, dobrze? – serce biło mi idiotycznie, kiedy zbliżaliśmy się do drzwi. Tomasz poklepał mnie lekko po ramieniu.

– Nie denerwuj się tylko…

Marcin zauważył nas od razu. Odstawił szklankę, którą właśnie podał mu Adam, przesunął się pomiędzy tańczącymi parami i podszedł do nas.

– W twoje ręce! – powiedział Tomasz i wsunął moją dłoń w rękę Marcina. – Przywlokłem na siłę – dorzucił

– nie chciała przyjść za Boga! – Byłam mu wdzięczna za tę lojalność.

– Nie przypuszczałem, że się wybierzesz… – powiedział Marcin, kiedy Tomek oddalił się od nas. Wyczułam w jego głosie oprócz zdziwienia także i coś z urazy.

– Przykro mi w takim razie, że zawiodłam twoje nadzieje – odparłam chłodno.

Marcin objął mnie i przez chwilę tańczyliśmy w milczeniu. Coraz podchwytywałam niespokojny wzrok Miśki, zaciekawione spojrzenia Marianny, złośliwe uśmieszki Ewy. Chłopcy zachowywali się normalnie. Przy twiście, którego, jak się okazało, Marcin tańczył po mistrzowsku, nie żałowali mi dopingu. Potem usiedliśmy we dwójkę przy stoliku, przy którym stał Marcin, w chwili kiedy wchodziłam z Tomaszem. Wzięłam do ręki odstawioną przez niego szklankę, żeby powąchać pomarańczowy płyn. Marcin zrozumiał to widać inaczej. Gwałtownym ruchem wyrwał mi szklankę z ręki.

– Dlaczego? – zbuntowałam się błyskawicznie.

– Bo nie.

– Dlaczego nie?

– Bo nie. Ja ci nie pozwalam! Roześmiałam się. Nigdy nie piłam i nie miałam na to najmniejszej ochoty.

– Ty mi nie pozwalasz?

– Jesteś tu ze mną!

– Nie jestem tu ani z tobą, ani dla ciebie, Marcin!

Dostrzegłam w jego spojrzeniu niepohamowaną złość. Oddał mi szklankę.

– A jednak w jakiś sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny – powiedział sucho.

– Radziłabym ci odpowiadać w pierwszym rzędzie za samego siebie. Ja nie zginę.

– Ja też nie zginę, możesz być spokojna.

– Toteż nie lękam się wcale – odstawiłam szklankę, w którą wpatrywałam się uparcie. – To nie jest gest pokory – zaznaczyłam – to zaledwie prosta uprzejmość!

– Nie chodziło mi o nic więcej – odparł. – Pokory nie lubię, uprzejmość cenię. Zatańczysz?

Tomasz nie zatrzymywał nas, kiedy koło ósmej zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Szliśmy wolno w stronę kortów, tam gdzie między drzewami błyskały światła w oknach Bistro. Marcin pogwizdywał, bzyczące chrabąszcze przelatywały ponad naszymi głowami. Wieczór był ciepły i spokojny.

– Zajdziemy? – spytał Marcin spoglądając w stronę cukierni.

– Dobrze.

Zeszliśmy na ścieżkę prowadzącą do wejścia, ale przed samym domem przystanęliśmy na chwilę, żeby skontrolować stan naszych finansów. Marcin stał tyłem do drzwi, więc ja pierwsza zauważyłam jego matkę wychodzącą z Bistro. Ukłoniłam się, jak zwykle nie panując nad tym okropnym dygiem, z którego miałam już pełne prawo zrezygnować. Matka Marcina spostrzegła to widać, bo odpowiedziała mi na ten ukłon rozbawionym uśmiechem. W tym samym momencie zauważyła stojącego obok mnie Marcina. I zaraz – kamienna twarz… ostry wzrok… "Wszystko to jest skierowane przeciwko mnie – pomyślałam – ponieważ Marcin ośmiela się być ze mną!" On także zauważył ją w tej chwili. Przygryzł wargę.

– Nie za późno to? – spytała.

– Jest dopiero ósma… – powiedział Marcin spokojnie, ale w jego głosie było jakieś szczególne napięcie. Zbliżyła się do niego, jakby wiedziona instynktem.

– Piłeś? – zapytała ostro, zbliżając twarz do twarzy Marcina.

– Wiesz przecież. Byliśmy u Tomasza.

– Pytam się, czy piłeś?

– Mało. Minimalnie!

Patrzyła na nas z wyraźnym niezdecydowaniem. Delikatnym gestem odsunęła mi z czoła opadające kosmyki włosów.

– A ty, Mada? – zapytała łagodniej, zwracając się do mnie po imieniu, czego dotąd nie robiła.

– Nie, proszę pani. Wcale!

Przerzuciła wzrok na Marcina, później na zielony skuter, który ktoś zostawił przed Bistro. I znów na Marcina.

– Chciałabym, żebyś o dziewiątej był w domu…- powiedziała z naciskiem.

– I będę.

Zabrzmiało to dziwnie twardo. Widać, była to jedna z tych chwil, w których Marcin starał się zrozumieć jej wymagania. Piliśmy naszą kawę bez słowa. Często pijaliśmy kawę bez słowa, ale tego wieczoru wydało mi się to kłopotliwe. Zaczęłam szukać byle jakiego tematu do rozmowy i jak to zwykle bywa, trafiłam niefortunnie. Jakbym zapomniała, że siedzi obok mnie Marcin, a nie Miśka!

7
{"b":"87995","o":1}