Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Macie jakieś plany na jutrzejsze przedpołudnie? – zapytał.

– Kajaki. Czemu?

– Jutro przed południem moglibyśmy zagrać kilka setów… ale ty pewnie wolisz kajaki?

Zawahałam się.

– O key – uprzedził moją decyzję – kajaki to wspaniała rzecz! Rozumiem!

Ale ja nie rozumiałam. Na nasz widok Miśka wpakowała piłkę w siatkę i stanęła jak wryta. Ewa przyglądała się Marcinowi z ogłupiałym wyrazem twarzy. Marcin swobodnie wymachując rakietą kroczył obok mnie z miną doskonale obojętną. Ukłonił się Miśce, ukłonił się Ewie i oddając mi rakietę powiedział:

– Do zobaczenia, Mada, dziękuję!

Stojący przy siatce Tomasz odwrócił się gwałtownie. No tak! To nasze wejście wywarło odpowiednie wrażenie. Niestety! Prawie zupełnie przestało mi na tym zależeć, chociaż skłamałabym twierdząc, że nie sprawiło mi pewnej przyjemności.

– Ho, ho – powiedziała Miśka schodząc z kortu – jak l tego dokonałaś?

Zbliżył się Tomasz.

– No i cóż ten milczący Romeo? Gardzi naszym towarzystwem?

Zrobiło mi się trochę głupio, bo rzeczywiście wyglądało na to, że Tomek ma rację. Trzeba przyznać: kiedy poznał czarnowłosą Inez, potrafił wciągnąć ją do naszej paczki i wsiąknęła w nią bez specjalnych trudności, raczej z wyraźnym zadowoleniem, chociaż była ciut inna niż my wszystkie.

– Gardzi? – tłumaczyłam mętnie – skąd! Po prostu nie ma ochoty! – nieoględnie zacytowałam Marcina.

Tomasz pogardliwie machnął ręką.

– Bez łaski! – mruknął i odszedł w stronę Julka i Maćka, którzy grali na sąsiednim korcie.

– Zwariowałaś? – rozzłościła się Miśka. – Dlaczego zrażasz do niego?

– Zraziłam cię? Ty też czujesz się dotknięta?

Miśka wzruszyła ramionami. Nie zapytała o nic więcej.

– Grasz? – zawołała do niej Ewa.

– Gram! – Miśka podeszła do siatki i przez chwilę rozmawiały stojąc blisko siebie. Nie słyszałam ani słowa. Potem zaczęły grać. Czułam żal do Miśki, ale wiedziałam świetnie, że to z mojej winy wszystko tak głupio wypadło. Po chwili wrócił Tomasz.

– Tamta para na chwilę zwalnia trzeci kort – zakomunikował mi sucho – ten facet w szortach i ruda cizia, możemy grać po nich.

– Nie będę grała, przepraszani cię! Na pewno zaraz nadejdzie Inez, zostawię ci rakietę.

– Inez nie umie grać.

– To ją naucz. Mówiła mi, że chętnie zaczęłaby się uczyć, tylko nie ma sprzętu. Tak powiedziała: sprzętu! Zostawię jej zatem mój sprzęt i tylko mi go odnieś do chaty dziś wieczorem, bo chcę go mieć na rano.

– Rano idziemy na kajaki, zapomniałaś? Kajaki!

– Nie pójdę! – powiedziałam kategorycznie, miotana wściekłością.

Tomasz przyjrzał mi się uważnie.

– Masz inne propozycje?

– Mam. Ciekawsze! – odparłam zjadliwie.

– Hm… – mruknął i przez chwilę zastanawiał się nad czymś – no, tak… no, oczywiście! Na siłę nie będziemy cię ciągnąć!

Miśka przerwała grę. Szybko zbliżyła się do nas.

– O co znowu chodzi?

– Ona nie chce jutro iść na kajaki – wyjaśnił Tomasz. – Mówi, że ma inne propozycje. A ja na to, że nie będziemy jej ciągnąć na siłę. Normalna rozmowa, o nic nie chodzi!

Miśka wzięła mnie pod rękę.

– Zagraj z Ewą, Tomasz! Mada, chodź, pogadamy!

– Dobrze, ale ja idę w tamtą stronę – skierowałam się do wyjścia z kortów.

– Wygłupiasz się – powiedziała Miśka łagodnie.

Nie musiała mi tłumaczyć, sama czułam, że się wygłupiam.

– Co ci się stało, Mada? Czemu jesteś jak osa? Czy to nasza wina, że ten cały Marcin nie chce się z nami zadawać? Nie chce, to nie, i sprawa załatwiona. Głupie pięć minut i zaraz odwracasz kota ogonem!

Wcale nie miałam ochoty odwracać kota ogonem. Ja po prostu zupełnie nie umiałam sobie z tym kotem i poradzić. Było mi przykro, że Marcin tak wyraźnie zdyskwalifikował atrakcyjność mojej paczki, ale sama nie umiałam zdyskwalifikować atrakcyjności Marcina. Byłam między młotem i kowadłem i nie potrafiłam mężnie stanąć pośrodku. Miśka umiała odgadywać moje myśli.

– Przecież nie wymagamy od ciebie żadnej lojalności, to byłoby idiotyczne! Ale po co zaraz jesteś jak kaktus?

– Bo Tomasz…

– Moja droga – przerwała mi Miśka – nie widziałaś swojej miny, nie słyszałaś siebie, więc nie zwalaj wszystkiego na Tomasza!

Stanęłyśmy przy wyjściu. Nie odzywałam się i dopiero po chwili Miśka zaczęła mówić znowu, łagodniej niż przedtem:

– Mada, słuchaj, ja świetnie rozumiem, że ciebie ciągnie do Marcina! Ludzka rzecz. On się izoluje, ciebie to złości i cała ta historia na tym polega. Przekora często bywa pierwszą literą miłości, ze mną było nawet odrobinę tak samo. Nie wiem, czym to się skończy u ciebie. Miłość nie miłość, musisz zachować swoją twarz. Nie wolno ci jej odwracać tylko do jednego człowieka! Mówię niegłupio, co?

– Niegłupio – przyznałam bez entuzjazmu.

– No! Sama jestem z siebie dumna!

Nie upierałam się dłużej. Miśka objęła mnie i wolno wracałyśmy na korty. Tomasz na nasz widok sięgnął po moją rakietę.

– Zagrasz? – zawołał, jak gdyby nigdy nic.

Kiwnęłam głową jak kaczka, bo nagle coś mnie chwyciło za gardło. Marcin był jedną wielką niewiadomą. Ale oni, ci wszyscy tu na kortach, to był pewnik! I pomyśleć, że chciałam im się sprzeniewierzyć, idiotka! Gdyby nie Miśka… Stanęłam i przytrzymałam Miśkę za łokieć.

– Słuchaj, Miśka… – zaczęłam i urwałam w połowie zdania. Spojrzała na mnie z domyślnym uśmiechem.

– No, już! Nie ma o czym!

Ale następnego dnia nie doszłam na przystań. Po drodze spotkałam Marcina. Szedł na ryby. Pomachał w moją stronę wędką.

– Cześć, Mada! Radzę ci, wybierz się ze mną na ryby! – zawołał.

– Ależ to musi być potwornie nudne zajęcie! Staliśmy po przeciwnej stronie szosy i obiecałam sobie solennie, że pierwsza nie przejdę.

– Nudne? Arcyciekawe i emocjonujące!

– Ryby?

– Nie wykrzywiaj się! Ryby!

– Eeee… – zwątpiłam.

Sercem całym wyrywałam się na te ryby z Marcinem, ale ambicja trzymała mnie po tej stronie jezdni. Marcin zrobił dwa kroki naprzód, potem znowu stanął przy krawężniku.

– No jak? Lecisz ze mną? – zapytał.

– W życiu swoim nie latałam za chłopakami!

Z głośnym jazgotem przejechał między nami traktor przyczepą.

– Nie mówię: za mną, tylko: ze mną! To jest różnica!- zawołał Marcin.

Stałam twardo. Przyglądał mi się chwilę. Potem wolno przeszedł przez jezdnię.

– A teraz – zapytał – pójdziesz ze mną na ryby?

– Teraz pójdę z tobą na ryby – zgodziłam się majestatycznie.

Szliśmy obok siebie. Marcin pogwizdywał cichutko. Zachciało mi się spojrzeć na jego twarz, więc ostrożnie odwróciłam głowę, nie chciałam, żeby się domyślił, jak bardzo interesuje mnie obiekt obserwacji. Ale natychmiast napotkałam jego spojrzenie, z którym nie zdążył lub też nie chciał uciec, spojrzenie pełne uśmiechniętej drwiny.

– Głupio robię idąc z tobą. Boję się, że zmarnuję całe przedpołudnie – powiedziałam natychmiast.

– Czasami zmarnowane przedpołudnia dłużej zostają w pamięci niż inne… – odparł Marcin swobodnie – wszystkie przedpołudnia tych wakacji zleją ci się w jedno miłe wspomnienie, tylko to przedpołudnie zachowa swoją indywidualność. Będziesz myślała o nim jako o jedynym zmarnowanym. Z góry się cieszę na to miejsce w twojej pamięci.

– Ty?

– Oczywiście. Będę przecież przyczyną.

– Ty nie. Ryby! Ciebie nie brałam pod uwagę.

– Aaaa – zdziwił się – zdawało mi się, że to mnie kazałaś przechodzić przez jezdnię, a nie mojej wędce…

To nie było zmarnowane przedpołudnie. Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora i nie mówiliśmy o niczym ważnym może nawet milczenia było więcej niż słów. Żadne z nas nie było skłonne do zwierzeń, w dalszym ciągu wiedzieliśmy o sobie bardzo mało. Ale właśnie w ciągu tych kilki godzin, które spędziliśmy wtedy razem, ustaliły się na długo pewne cechy naszej znajomości. Przede wszystkim ogromna powściągliwość. We wszystkim. W słowach w gestach, w reakcjach. Utrudniało to wszelką zażyłość czy przyjaźń, pomimo że od tamtego przedpołudnia nie minął ani jeden dzień, którego choć w drobnej części nie spędzilibyśmy wspólnie.

Nigdy nie umawialiśmy się z Marcinem konkretnie, ot po prostu umieliśmy się znaleźć. Okazało się, że jednak potrafię dzielić czas między swoją paczkę a Marcina, ale nie był to oczywiście podział przypadkowy. Zawsze wolałam towarzystwo Marcina i jeżeli rezygnowałam z niego niekiedy, to dlatego, żeby on sam nie domyślił się, jak bardzo zaczęło mi w końcu na nim zależeć. Pamiętałam również słowa Miśki, chciałam mieć twarz dla wszystkich. Do tej pory drażniły mnie dziewczęta, które – zaprzątnięte nieustannie sprawami swoich serc – rysowały ten nieszczęsny narząd na marginesach wszystkich książek i zeszytów, zaopatrując go przy tym w zmieniające się ciągle inicjały. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy dostrzegłam ten objaw u siebie. Pierwsze moje serce zakwitło w sierpniu, na sto dziesiątej stronicy Dygata, było koślawe, zbyt pękate z jednego boku, niewątpliwie serce bardzo patologiczne! Ale był to jedynie ruch ręki bawiącej się ołówkiem. Olśnienie przyszło inaczej.

Padał deszcz, popołudnie miałam zamiar spędzić w domu. Mama grała w canastę u rodziców czarnej Inez, Ala i jej paczka okupowała werandę w sąsiednim domu. Otworzyłam okno, przykryłam się kocem i ułożyłam na swoim łóżku z zamiarem przestudiowania zaniedbanej ostatnio prasy. Lubię deszcz, zwłaszcza jeżeli nie muszę na nim moknąć. Czytałam właśnie jakieś opowiadanie w "Ty i ja", kiedy zjawił się Marcin. Przyglądałam mu się zaskoczona tą wizytą. Marcin nigdy nie przychodził do mnie.

– Nie, nie podnoś się, Mada, wpadłem tylko na chwilę…

Zdjął ociekający deszczem płaszcz. Odrzuciłam pisma w drugi kąt łóżka, podwinęłam nogi i usiadłam wygodnie opierając się o poduszkę.

– Tam jest wolne krzesło, Marcin…

– Dziękuję! – powiedział i zupełnie automatycznym gestem zebrał rozrzucone na kocu pisma. Położył je na krześle, które mu zaproponowałam, a sam usiadł na łóżku na wprost mnie.

5
{"b":"87995","o":1}