Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– W dalszym ciągu?

– Tak. To znaczy mam tę troję, ale…

– Może trzeba ci wziąć pomoc?

– Nie, mamo! Olo obiecał, że zrobi z tym porządek. Olo też nie ma czasu, ale chce tu przyjeżdżać w każdą sobotę… – Mama nałożyła mi drugą porcję pierożków.

– Zapomniałam ci powiedzieć, Mada! Miałam dziś list od babci Emilii…

– No? Co babcia pisze?

– Przejęta Alą. Oczywiście wdusza we mnie pieniądze, jak to babcia Emilia! Ojciec ma przyjechać do niej na Wielkanoc…

– To babcia zadowolona?

– Chyba tak… Babcia proponuje, żebym na okres świąt pojechała gdzieś z Alą, a ciebie zaprasza tam…

– To znaczy… miałabym się spotkać z ojcem?

– No tak! Nie masz na to ochoty?

– Może ci sprawię przykrość mamo, ale mam ochotę. Chętnie zobaczę tatusia. Nie widziałam go… ile?

– Pięć lat. Ja nie mam nic przeciwko temu, Mada…

– Zawsze będę w stosunku do ciebie lojalna, mamuś! – zapewniłam.

Uśmiechnęła się tylko. Zjadłam trzecią porcję pierożków.

– Tyś chyba wcale nie jadła od tamtego dnia? Te obiady w szkole są bardzo podłe?

Wymamrotałam coś pod nosem. Nie zapłaciłam obiadów, bo chciałam mieć trochę pieniędzy dla siebie. Mamie było teraz bardzo ciężko i tylko od czasu do czasu dawała mi minimalną ilość pieniędzy. To fakt, że chodziłam wiecznie głodna i że Marcin, wiedząc o wszystkim, w drodze do szkoły wpychał mi do teczki swoje drugie śniadanie. Pożerałam je do ostatniego okruszka i często wyobrażałam sobie minę jego matki, gdyby wiedziała, że to ja pochłaniam te bułeczki z polędwicą, które szykowała dla swojego Marcinka. Marcin siedział w szkole głodny, wiedziałam jednak, że w domu czeka na niego wyliczony kalorycznie obiad. Raz tylko zrobiło mi się przykro. Umówiłam się z Marcinem w kinie. Był mróz, mieliśmy się spotkać w poczekalni. Kiedy przyszłam, Marcin już był. Siedział w kącie na fotelu obok grzejnika.

– Coś ty się tak zadekował?

– Siadaj…

Stanął na wprost mnie, zasłaniając moje miejsce od strony poczekalni. Ostrożnie wyjął z kieszeni kurtki zatłuszczony papier.

– Do matki był telefon w czasie obiadu, rozumiesz? Wyszła i zdążyłem poderwać tego siekańca…

Podał mi na papierze siekany kotlet, z jednej strony zaczerwieniony od buraczków.

– To twój kotlet?

– No pewnie, że nie z mamy talerza! Wsuwaj, bo zaraz będzie trzeba wchodzić na salę.

– Kiedy w ten sposób ty będziesz głodny!

– Raz będę ja! Zresztą to tylko goły kotlet, bo nie miałem jak zabrać buraków!

Wzięłam kotlet w palce i zjadłam. Było mi przykro nie dlatego, że podjadałam Marcina. Było mi przykro, bo w tym momencie pomyślałam o swoim ojcu.

Najwięcej miał do zarzucenia tatusiowi Olo.

– Ja bym takiego faceta zniszczył! Dlaczego twoja mama nie odda sprawy do sądu?

– Bo taka jest. Uważam, że ma rację!

– Ale oprócz racji ma prawo!

– Nie chce z niego korzystać! Uważa, że potrafi zarobić na nas sama i zarabia!

– Ja nie wiem… taki gość, jak twój tata, powinien… ech, jak się ma dzieci, to się ma obowiązki!

– No, to ty będziesz wzorem cnót małżeńskich!

– Jasne, że będę! Jakbym sobie znalazł taką babkę jak twoja matka, to bym jej podawał śniadanie do łóżka w poniedziałki, środy i piątki!

Olo błąkał się teraz bez przydziału. Jego Hania poznała jakiegoś wybijającego się oszczepnika i ponad Olowe zalety postawiła sprężyste bicepsy.

– Głupi, ale silny! – mawiał o nim Olo zgryźliwie.

Przez kilka tygodni chodził na ćwiczenia kulturystyczne, później zrezygnował i ten czas poświęcił na moją matmę.

– Kto by to pomyślał, że można dobrnąć do matury z wiedzą matematyczną nie sięgającą ponad tabliczkę mnożenia! – jęczał, kiedy zabierałam się do rozwiązywania zadań z trygonometrii.

O Marcina pytał często, ale o ile dawniej komentował zawsze moje odpowiedzi, o tyle teraz wysłuchiwał ich uważnie, bez przycinków, może nawet z pewnym zastanowieniem. Wyraźnie ucieszył się historią z kotletem.

– To jest okay! Zrobiłbym tak samo! Była to pierwsza pochwała, której Marcin doczekał się od Ola.

– Taki kotlet to się chyba pamięta do końca życia, Mada! Tu jest przecież sinus alfa! Sinus, uważaj!

Ala wróciła do domu pod koniec lutego, ciągle jeszcze bardzo słaba, z nogą uwięzioną w gipsie. Byłyśmy z mamą przejęte tym powrotem i chciałyśmy sprawić jej możliwie największą ilość niespodzianek. Nie tylko my zresztą. Wszyscy nasi najbliżsi starali się o to samo. Babcia Emilia przysłała dla Ali nową kołdrę. Koleżanki ze szkoły i z drużyny zjawiły się tego dnia z maleńkim radiem tranzystorowym, które kupiły opodatkowując na ten cel swoich rodziców. Od koleżanek biurowych mamy Ala dostała longplaya Paula Anki, o którym marzyła. Wreszcie późnym wieczorem przyjechała pani Ewa z Olem. Przytaszczyli dziesięć butelek rumuńskiego soku pomidorowego, kilka metrów ozdobnej słomianej maty i kosz kwiatów, w które Alka schowała twarz, zanim odważyła się spojrzeć na Ola. Po koszmarnych sześciu tygodniach była znowu razem z nami. Pomału dom wracał do jakiej takiej stabilizacji. Zaczęłyśmy jadać, sypiać bez poprzedniej nerwowości i dręczącego niepokoju. Może to było brzydko z mojej strony, że wykorzystałam moment, w którym mama miała dla mnie odrobinę wdzięczności. Ale to chyba ludzkie.

– Mamo – zapytałam któregoś dnia – czy w niedzielę mógłby przyjść tutaj Marcin?

Mama zmywała po kolacji, ja wycierałam naczynia.

– Oczywiście! – odparła machinalnie. Dopiero po sekundzie jej ręka, w której trzymała talerz, znieruchomiała w powietrzu. Spojrzała na mnie.

– Jaki Marcin…? – zapytała gwałtownie.

– No, Marcin!

– Ten z Osady?

– Znam tylko jednego Marcina – wyjaśniłam spokojnie.

Podsunęła talerz pod strumień gorącej wody i starannie myła go szczoteczką.

– Przełóż jeszcze marchewkę do mniejszego garnuszka, Mada. Ten duży będzie potrzebny na mleko.

– Więc jak, mamo?

Najwyraźniej chciała wzruszyć ramionami, ale powstrzymała ten gest w zalążku. Wyglądał jak drgnięcie.

– Przecież już powiedziałam!

– Więc może? – nie wierzyłam własnym uszom.

– Tak. Możesz poprosić go na niedzielę.

– Dziękuję, mamo! Olo też ma przyjechać! Cieszę się!

Odrzuciłam ścierkę i pognałam do naszego pokoju.

– Alka! Mama pozwoliła mi zaprosić Marcina na niedzielę!

– Chryste! Jak tego dokonałaś!

– Nie wiem! Nie było problemu!

– Jutro przestawiamy graty! – zdecydowała natychmiast Ala.

Jeżeli miałyśmy z Alusią jakieś wspólne hobby, było nim przestawianie mebli. Niekiedy robiłyśmy to z potrzeby, niekiedy z nudów, a spontanicznie – przed czyjąś wizytą.

– Ale ja ci nie będę mogła dużo pomóc! – martwiła się Ala. – Może się chociaż Olo napatoczy! Proponuję, żebyśmy postawiły regał w ten sposób… spójrz! o, tak…

– Czekaj, skończę wycierać i przyjdę, to wszystko ustalimy. Pomyśl tymczasem!

– Jestem zupełnie pewna – powiedziała mama, kiedy wróciłam do kuchni – że Ala już przesuwa tapczany…

– Prawie! – przyznałam. Mama roześmiała się.

– Niemożliwe jesteście! Niech ona tylko nie szaleje na tej jednej nodze! W jaki sposób zawiadomisz Marcina? Przecież dziś jest już piątek. Jutro?

– Tak. Zwykle spotykamy się w drodze do szkoły. On do swojej budy idzie tą samą ulicą… Mama pokręciła głową.

– Chyba na tej zasadzie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu… – zwątpiła.

W sobotę rano z obojętną miną zakomunikowałam Marcinowi: – Chciałabym, żebyś przyszedł do mnie jutro o piątej!

– Jak to do ciebie?

– Do mnie. Wiesz przecież, gdzie mieszkam?

– Mamy nie będzie?

– Mojej mamy często nie ma w domu, ale wtedy nie zapraszam cię, Marcin! Może zauważyłeś?

– Och, ty jędzo! Nie zauważyłem… Uszy odmroziłem przez te twoje zasady!

– Nie podobają ci się?

– Hm… – roześmiał się – podobają mi się… – powiedział cichutko i rozwlekle. Zawsze mówił cichutko i rozwlekle rzeczy szczególnie dla mnie miłe.

– Więc powiedziałaś mamie, że się spotykamy? – zapytał.

– Powiedzmy. To było inaczej. Najważniejsze, że możesz do mnie przyjść?

Wychodzimy z konspiracji, Marcin! Jeszcze została tylko twoja matka…

– Moja matka wie już od tygodni… – powiedział Marcin sucho.

– I ty mówisz mi o tym dopiero teraz?

Spojrzał w bok na jezdnię, po której przejeżdżał rozłożysty plymuth.

– Marcin! – nalegałam,

– Tak, kochanie!

– Była niezadowolona! Powiedz prawdę? Twoja matka mnie nie lubi, ja wiem…

– Mylisz się. Bardzo cię lubi. Och, Mada… nie morduj mnie! Wiesz… – westchnął z dziwną rezygnacją – wiesz, ja jestem bardzo zmęczony…

Przyjrzałam mu się uważniej i zauważyłam głębokie cienie pod oczyma i wyraźnie wychudłe policzki. Tak, jemu coś było…

– Masz przykrości w domu… rozumiem…

– I znowu się mylisz. W domu jest, jak było. Jestem zmęczony, bo zbyt wiele wziąłem na swój kark w budzie. Będę musiał zrezygnować z tego szeryfostwa i w ogóle…

– Ależ Marcin! Jeszcze tylko kilka miesięcy! Wytrzymasz przecież… – wzięłam go pod rękę – ja taka jestem dumna, że piastujesz ten urząd! Czuję się jak jakaś ministrowa albo żona premiera!

– Mada!

– Co? Nie podobał ci się ten żart? – zapytałam.

– To nie był żart – powiedział Marcin.

– Nie był. Rzeczywiście czuję się jak premierowa…

Zbliżyliśmy się do skrzyżowania, na którym rozdzielały się nasze drogi.

– O której chcesz, żebym przyszedł?

– O piątej.

– Będę, ciao!

Przemeblowałyśmy pokój gruntownie.

– No! Żaden grat nie stoi na swoim miejscu! – stwierdziła Alka z zadowoleniem. – Wystrzałowy numer! Znowu nie będziemy się mogły znaleźć w tym pokoju! Musimy jeszcze kiedyś przełamać konserwatyzm mamy i przenicować jej celę na wylot!

– Na to się nie zgadzam – zawołała mama z kuchni – nie ma mowy!

– Mama! Jakie ty masz długie uszy! Może ty jesteś wilk?

– Jestem wilk i macie się mnie bać!

18
{"b":"87995","o":1}