Uwierzyłem im w Boga, nie na długo, ale uwierzyłem im. Wierzyłem mimo chacharów ze Sztajnki, których zdumiony zobaczyłem w szatkach ministrantów (a potem zakradłem się na Cmentarną sprawdzić, czy czasem nie stali się święci, czy czasem nie przelękli się ostatecznie świętego Idziego; miałem szczęście, nie zauważyli mnie, zbyt byli pochłonięci rzucaniem winniczków w tarczę, wyrysowaną na ścianie domu kradzioną w szkole kredą, dwóch z nich przytrzymywało rozpłakane dziewczynki, które musieli przyłapać za murem cmentarnym na zbieraniu ślimaków, dziewczynki zerwały wielki liść łopianu i zakładały na nim kolonię winniczków, a oni odczekali, aż się wypełni arsenał, żeby mieć czym rzucać, a potem złapali je i urządzili zawody strzeleckie; a więc nic się nie zmieniło, a więc można było być chacharem i ministrantem, na tym polegało boskie miłosierdzie).
Wierzyłem mimo starego K., który na mszy podawał mi dłoń na znak pokoju, a po powrocie do domu wymierzał karę zaległą, przed obiadem, żebym miał dobry apetyt; kiedy zaś uciekając, kryjąc się za stołem, przewracając krzesła, powoływałem się na tę kościelną zgodę, odpowiadał:
– Wszystko się zgadza, synek, między nami jest pokój, przecież jestem twoim ojcem, ja nie toczę z tobą wojny, ja cię po prostu wychowuję, chodź tu, no gdzie, gnoju, uciekasz, czekej no, oooo, i co teraz, i co teraz? Wiesz za co? – (Cios, da capo al. fine.)
Wierzyłem im, mimo że nie potrafili przestać się nienawidzić ani nie umieli się rozstać.
Tysiąc razy odchodzili od siebie w groźbach, ale w gruncie rzeczy byli od siebie uzależnieni, w gruncie rzeczy nie potrafili się od siebie oddalić na krok.
Nazywałem to brzydko grą w odchody. Matka zawsze powtarzała, że się nie rozwodzą z mojego powodu, żeby mi zaoszczędzić przykrości, a stary K. uparcie twierdził, że:
– W Kościele nie ma rozwodów, trudno.
Jak się raz Bogu coś przyrzekło, trzeba wytrzymać, trudno.
Przestałem im wierzyć dopiero po mojej ostatniej spowiedzi, już późno, już w wieku natłoku pytań cielesnych i umysłowych, wieku autoerotycznych zniewoleń.
– Ojcze, zgrzeszyłem… – wyszeptałem i głos mi zawisł na kratkach konfesjonału, liczyłem, że to wystarczy, miałem nadzieję, że wystarczy mi spojrzeć w oczy proboszcza, żeby znaleźć w nich zrozumienie dla udręk mojego sumienia, głos mi się uczepił kratek konfesjonału, a wzrok szukał oczu spowiednika; znalazł je, ale w nich niczego nie znalazł.
– No… – zapytał proboszcz, a potem jeszcze raz: – No? – i jeszcze: – No!
Milczałem, a on zaczął gadać:
– Jeśli masz na sumieniu grzechy, których się wstydzisz, to dobrze, to jest integralny element sakramentu pokuty. Wstyd poprzedza żal za grzechy. Ale musisz je wyznać, synu, żeby zostały odpuszczone. Pomogę ci. Chodzi o brudne myśli? O dziewczynach? O czyny nieczyste?
Grzeszne własnego ciała traktowanie? Ukradkiem? Z myślami połączone?
Nieczystymi? Od jak dawna ci się to przytrafia? A gdzie to robisz? W domowej ubikacji czy też może w szkole, podczas przerwy? Kiedy? Gdzie?
Zapluł się, widziałem, jak ociera ślinę i kontynuuje:
– A wspomagasz się w plugawych wyobrażeniach wizerunkami? No, brzydkie obrazki czy oglądasz? Czy masz kogoś konkretnego na myśli nieczystej? Musisz wszystko powiedzieć dokładnie, to jest bardzo ważne, twój wstyd cię oczyści, opowiadaj – jak często to robisz? Czy zdarza ci się to w pokoju, w którym wiszą na ścianach święte podobizny? Czy wolisz w dzień, czy w nocy? A we śnie też ci się zdarza?…
Znowu się wytarł w stułę.
– No?! No mówże!
– Ojcze, zgrzeszyłem – powiedziałem.
Wstałem. Poszedłem sobie. Bez przeżegnania.
I nigdy już nikogo nie nazwałem ojcem.
Kiedy mnie pytali chłopaki z podwórka, czemu ciotka i wujek dzieci nie mają, czemu nigdy razem nie pokazują się, czemu obrączek nie noszą, musiałem tłumaczyć zgodnie z prawdą:
– Bo to nie jest małżeństwo, tylko rodzeństwo. Mieszkają razem, bo się nie mieli do kogo wyprowadzić.
Chłopcy nie zwykli dawać za wygraną:
– He he, kto ci taki kit wciska, na pewno się dupcą, tylko starzy przed tobą ściemniają, bo za to się idzie do więzienia. Jak się brat z siostrą dupcy, to się rodzą potwory, mechagodzille.
Trzeba mi było sprawdzić, kim tak naprawdę są dla siebie siostra i brat starego K.
Mieszkali na swoim pięterku, pod nami, razem; nigdy nie dociekałem, czy to nienaturalna sytuacja, ciotka to była ciotka, wujek to był wujek, ona stara panna, on stary kawaler, ona przeorysza jednoosobowego zakonu, on… no właśnie, długo nie mogłem go rozgryźć; naczelną cechą charakteryzującą brata starego K. była odziedziczona po ojcu niezauważalność. Bywało, że kiedy poszedłem po mleko albo miód dla matki („Idź no do ciotki, na pewno ma świeże, a mnie się dzisiaj nie chciało wstawać do sklepu”), kiedy czekałem, aż ciotka wygrzebie co trzeba z kredensu albo lodówki, stawałem w drzwiach na oścież otwartych i spozierałem na opustoszały pokój brata starego K., na wietrzącą się w przeciągu pościel, kopie renesansowych sztychów na ścianach, stołowy biedermeier, zapadłe fotele, aż nagle w tej pustce coś się poruszało, to on niespodziewanie przestawał być przezroczysty, właśnie się stawał, w moich oczach, przekładając nogę na drugie kolano, wydmuchując dym z papierosa; można by rzec, że po dymie go poznawałem, że dym był bardziej wyraźny od niego, zauważałem go więc i pytałem (zawsze brzmiało to wbrew mym intencjom jak wyrzut):
– To ty tu jesteś?
A on nawet wtedy nie znajdował w sobie dość pewności, żeby swoje istnienie potwierdzić, przejmował ode mnie zapytanie, sam je sobie zadawał w duchu: „Czyja tu jestem?”, zaciągał się dymem, jeszcze głębiej zapadał w fotel i myślał, a kiedy już na powrót mi przezroczyściał, kiedy znów zapomniałem o nim i już cofnąć się miałem z progu, bo ciotka nadchodziła miodem i mlekiem słynąca, brat starego K. z opóźnieniem odpowiadał mi jednak na głos:
– Dobre pytanie…
Brat starego K. był jedynym mieszkańcem tego domu, który niezawodnie wprawiał mnie w dobry humor, nawet, a może zwłaszcza wtedy, kiedy usiłował mi grozić; był najbardziej niegroźnym mężczyzną, jakiego znałem, być może dlatego nigdy nie znalazł kobiety, która by mogła się przy nim poczuć bezpiecznie, nie można się czuć bezpiecznie przy kimś definitywnie niegroźnym i niezauważalnym. Brat starego K. miał nieszczęśliwą przypadłość wymowy, jego „u” zawsze brzmiało jak „y”, kiedy więc kiwał na mnie palcem, słyszałem z jego ust coś w rodzaju:
„Yważaj, bo dostaniesz w pypę”, oczywiście przedrzeźniałem go, a on tylko machał ręką i na powrót pogrążał się w sobie; właśnie z powodu tej niemęskiej dykcji mówił cicho, jakby się wstydząc, że ktoś pomyśli o nim jak o homoseksualiście, a przecież brat starego K. marzył o kobietach. Mówił cicho i niemęsko, kiedy się odzywał przy stole, nikt tego nie zauważał, a on się nauczył nie zrażać tym, że nikt na niego nie zwraca uwagi, to było najgorsze, bo brat starego K. nawet mówiąc całkiem do rzeczy, nawet wygłaszając błyskotliwe komentarze, był brany za dziwaka, który bełkocze coś do siebie pod nosem. Brat starego K. stawał się tym bardziej cichy i niemęski, im bardziej chciał zaistnieć w towarzystwie, zdarzało się, że rozmowa schodziła na jego temat i nikt nawet nie patrzył w jego stronę, mówiono o nim jak o nieobecnym, zawsze i wszędzie nieobecnym, a brat starego K. kurczył się od tego, kulił w sobie, cały się mieścił w lampce czerwonego wina albo kuflu piwa i pływał w nim tak długo, póki dźwięk szurających krzeseł nie uprzytomnił mu, że impreza się skończyła, trzeba wracać do domu. Brat starego K. obiecywał sobie, że zrobi w życiu coś na tyle wielkiego, by stać się choćby niepozornym, już nie niezauważalnym, ale niepozornym, by z czasem awansować do stopnia cichej wody, a potem ścichapęka, ale na obietnicach się kończyło: kiedy pomyślał o karierze pianisty, natychmiast widział siebie jako człowieka-pianolę, wybryk natury, którego kobiety będą w najlepszym wypadku słuchać z zamkniętymi oczyma; kiedy pomyślał o karierze literata, przypominał mu się Cyrano de Bergerac, wyobrażał sobie, jak siedzi samotnie w parku i widzi na sąsiedniej ławce męskiego mężczyznę, który uwodzi kobiecą kobietę jego erotykami; kiedy pomyślał o karierze malarza, nabierał przekonania, że wszyscy miłośnicy jego twórczości zawsze będą go mylić z bratem, to brat będzie im otwierał drzwi i zbierał za niego laury.
W tym domu było miejsce tylko dla jednego Prawdziwego Mężczyzny i stary K. wypełniał je bez reszty. Siostra tymczasem bacznie pilnowała, by się młodszemu bratu nie przydarzyło czasem zboczyć na złą drogę, kiedy tylko słyszała w słuchawce głos kobiecy, mówiła, że brata nie ma i żeby nie dzwonić, a jeśli tylko zdarzyło się bratu nie wrócić na noc, przemodlała całe godziny za czystość jego duszy i ciała, rano zaś, przygryzając wargi i wzdychając na tyle głośno, by nie mógł jej nie słyszeć, gdziekolwiek by się zaszył, zasiewała w nim wyrzuty sumienia, aż w końcu pytała między westchnieniami:
– Dlaczego ty się nie szanujesz? Dlaczego nie żyjesz jak człowiek?
On tylko machał ręką, zamykał się i kurczył jeszcze bardziej, zwłaszcza kiedy porozumienie rodzinne tymczasem nastąpiło i nadchodził także stary K., dodający swoje trzy grosze:
– Słuchaj no, ty sobie nie myśl, że jak masz trzydzieści pięć lat, to już jesteś dorosły i ci wszystko wolno, co to za do domu niewracanie, co to za nieszanowanie się nieliczenie z siostrą-bratem? Ja nie pozwolę, żebyś mi do domu jakiś wirus przyniósł, bo to pewnie na jakieś ulicznice zbaczasz, zboczeńcze ty, ja brudu do domu mojego wnosić nie pozwolę! Bo to mój dom jest tak samo jak twój, a nawet bardziej, bo ja odpowiedzialny jestem, za rodzinę dziecko żonę odpowiadam, a ty jesteś nie wiadomo w ogóle co! Wstyd takiego brata mieć! A jak się nie podoba, to won z domu wyprowadzić się do dziwek na ulicę na dworzec! I żebym cię w kościele nie widział; jeśli będziesz miał czelność się na mszy pojawić, lepiej siedź za mną! Bo jak cię zobaczę, to księdzu przerwę, na ambonę wejdę i powiem, że póki grzesznik brudas niewracacz do domu stary cudzołożnik tani dziwkarz w kościele siedzi, to jest świętokradztwo i msza trwać nie może!