Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Było dobrze po północy, gdy Katarzyna przyłożyła dłoń do czoła księżniczki. Wreszcie trochę chłodniejsze. Rany na twarzy wyglądały dziwnie, zasnuło je coś na kształt łuski, ale skóra wokoło przestała być czerwona.

– No, przydałaby mi się taka odporność – mruknęła alchemiczka.

Poszły spać.

* * *

Stasię obudził ruch. Odruchowo sięgnęła pod poduszkę i dopiero, gdy pod palcami poczuła chłodną kolbę nagana, otworzyła oczy. Księżniczka. Doszła, widać, nad ranem do siebie, bo teraz, zawinięta w koc, siedziała w kuchni przy stole i stołową łyżką wyjadała jogurt z opakowania. Na jednym oku miała gustowną, czarną przepaskę z lycry. Wyglądała jak młoda piratka.

– Wstałaś już? – zdziwiła się alchemiczka. – Może powinnaś poleżeć?

– Za parę minut bym was obudziła…

– Po co? Dziś sobota… – Katarzyna też wstała. Przeszła przez mieszkanie jak błędna i włączyła wodę na herbatę. Półlitrowy kubek liściastej był w stanie postawić ją na nogi. Zawsze. Otworzyła drzwiczki lodówki i brwi ze zdumienia powędrowały jej do góry.

– Odkupię – zaofiarowała się Monika.

– Moja droga, zjadłaś trzy litry jogurtu… Zaszkodzi ci.

Księżniczka tylko pokręciła głową.

– Jak oczy? – zapytała alchemiczka.

– Jedno już w zasadzie dobrze, tylko obraz trochę rozmazany. W drugim na razie widzę jasne i ciemne plamy… Dziękuję wam – wstała z szacunkiem. – Uratowałyście mi życie…

– Khm, drobiazg – mruknęła agentka. – Nie ma o czym mówić. Coś ci jeszcze potrzeba? Ja wiem, cielęcej krwi?

Wampirka uśmiechnęła się tylko.

– Nie… Trzeba dorwać Dymitra.

– Nie trzeba – odparła spokojnie alchemiczka. – Ktoś nas wyręczył. Gdy ty siedziałaś w piwnicy, przyszedł do niego w odwiedziny i przypalikował do podłogi rapierem. Sądzimy, że to mógł być Sędziwej…

– Faktycznie. Może już jutro uda się go odszukać – na jej twarzy odmalowała się dziwna tęsknota.

– Jeszcze biolog – przypomniała Monika.

Spojrzały na nią zaskoczone.

– Właśnie – agentka zmarszczyła brwi, – wczoraj w gorączce mówiłaś coś o jakimś biologu… O co ci chodziło?

– Sieklucki. Torturował mnie razem z Dymitrem.

– Co?! – Stanisława zerwała się na równe nogi. – Zabiję to ścierwo!

– On coś kombinuje – powiedziała księżniczka. – Coś naprawdę grubszego. Wspomniał… – przymknęła oczy. – To było dziwne… Pytał Dymitra, czy wampiry zarażają się czarną ospą.

– Co to ma do rzeczy! – zdumiała się Katarzyna – Przecież… Przecież ospy już nie ma! Po tym zresztą cię rozszyfrowałyśmy, masz blizny po niej, a udawałaś, że urodziłaś się w dziesięć lat po ostatnim odnotowanym przypadku…

– Mówił też coś o kulturach bakterii. Że jeszcze nie dojrzały.

– Pamiętasz te szklane baniaczki w pracowni biologicznej? – alchemiczka spojrzała na kuzynkę. – Sama powiedziałaś, że to kultury bakterii. A może…

– Ale po co? Po co komu galon zarazków i to tak zjadliwych?

– Kto wie? To ty miałaś do czynienia z kryminalistami. Może chce przeprowadzić atak terrorystyczny? A może sprzeda to komuś? Mało to świrów na świecie? Korea, Libia, Irak… może nawet wujaszek Osama…

– Nie jesteśmy w Klewkach… ale… – w oczach agentki błysnęło coś naprawdę wrednego. – Wiem już, jak go załatwimy.

Usiadła do komputera. Uruchomiła program, załogowała się do sieci CBŚ. Kilka minut stukała w klawisze, a potem napisała SMS-a i gdzieś wysłała.

– Co kombinujesz? – zaciekawiła się księżniczka.

– Kontrolowany przeciek dla naszego sojusznika – uśmiechnęła się. – Krakowska ekspozytura CIA dostała właśnie cynk o tym, że Mikołaj Sieklucki, członek polskiej sekcji Al-Quaidy, przygotował osiem litrów zawiesiny czarnej ospy.

– Przecież nie uwierzą…

– Zakład?

Uruchomiła odbiornik i podłączyła go do komputera. Na ekranie pojawił się obraz ze wszystkich kamer. Powiększyła ten sprzed szkoły. Długo musiały czekać. Dopiero po dwudziestu minutach przed budynek zajechały furgonetka i czarny mercedes.

– A ten tu po co? – zapytała Stanisława.

– Akredytowany dyplomata dla ochrony akcji. W razie czego chroni go immunitet, ubezpiecza kumpli…

Dwaj agenci poradzili sobie szybko z drzwiami. Po kilkunastu minutach wynieśli ze szkoły kilka kartonów czegoś.

– No to chyba po kłopocie – mruknęła księżniczka. – Tylko pytanie, czy dorwą nauczyciela… Mógł uciec.

– Nie sądzę. Skąd mógłby wiedzieć, że już jesteś wolna? A zatem problem z głowy. Co zjesz na śniadanie?

– A mogę jeszcze jeden jogurt?

* * *

Alchemik budzi się na swoim strychu. Co to dzisiaj? Sobota… Głowa boli go upiornie, ale poza tym czuje się już nie najgorzej. Pamięć poprzedniego wieczoru wróciła zaraz po przebudzeniu. Szkoda rapiera, choć i tak była to tylko współczesna podróbka… Sobota. W nocy wypogodziło się. Zabłocone buty, zabrudzone spodnie, utytłany w błocie płaszcz… Nie do końca pamięta całą drogę powrotną, ale wypadki, które zaszły w willi, rysują mu się przed oczyma wyraźnie. Zabił Dymitra. Naprawił błąd popełniony cztery stulecia temu.

Nie, to na nic, głowa boli go, aż świeczki stają w oczach. Dwie tabletki odpowiedniego środka powinny pomóc… Nieźle uczcił czterechsetną rocznicę wydania swojego traktatu. Auć… Swoją drogą, wino było naprawdę niezłe, może trzeba było poszukać jeszcze jednej flaszki? Szkoda, że nie pomyślał. Teraz nie ma sensu tam wracać. Podobno zabójcę ciągnie zawsze na miejsce zbrodni. Alchemik parokrotnie odbierał ludziom życie. Nigdy jednak nie poczuł takiej potrzeby. Może dlatego, że zawsze zabijał wyłącznie tych, którzy na to naprawdę zasłużyli?

* * *

Katarzyna weszła do domu dziecka, skierowała się w stronę gabinetu dyrektorki. Zapukała i nie czekając na zaproszenie, nacisnęła klamkę. Baba na jej widok spąsowiała.

– Czego? – warknęła.

– Katarzyna Kruszewska, Centralne Biuro Śledcze – okazała legitymację.

– A pani w jakiej sprawie? – dyrektorka była harda do końca.

Dziewczyna, nie czekając na pozwolenie, usiadła sobie na krześle.

– Zgłaszała pani ucieczkę – udała że zagląda do notatnika – Moniki Stiepankovic.

– Tak. Złapaliście ją? – na twarzy kobiety odmalowała się sadystyczna radocha.

– Tak, ale już tu nie wróci.

– Jak to? – nie zdołała ukryć rozczarowania.

– Powiedzmy, że osoba pani nie wzbudza naszego zaufania.

– Jestem cenionym pedagogiem o nieposzlakowanej opinii – kobieta wciągnęła w płuca haust powietrza, a jej twarz poczerwieniała z oburzenia.

– Doprawdy? – wycedziła Katarzyna. – Ano rzućmy okiem na nasze materiały – z torby wyjęła teczkę. – Studia pedagogiczne zakończyła pani w 1978 roku. Napisała pani pracę o nowoczesnych metodach wychowawczych. W ciągu dwu następnych lat doczekała się ona trzech recenzji w periodykach naukowych. Wszystkie były negatywne, autor jednej wyrażał zdumienie, że tak fatalna praca, najeżona wręcz błędami, w ogóle mogła zostać obroniona. Recenzenci nie wiedzieli oczywiście, że od drugiego roku studiów, na zlecenie SB, badała pani nastroje wśród studentów.

– Jak pani śmie?! – ryknęła baba, ale w jej oczach pojawił się strach.

– Proszę, oto kopie pani meldunków… Zresztą to nieważne. Dostała pani posadę nauczycielki historii w jednym z warszawskich liceów… Wdrażała tam pani swoje nowatorskie metody wychowawcze, wzorowane zresztą na radzieckich, czego efektem było zbiorowe samobójstwo trójki pani uczniów. W pozostawionym liście obwiniają panią. Ale partia, bo w międzyczasie wstąpiła pani w jej szeregi, obroniła. Zresztą nie mam czasu referować tych świństw – trzepnęła o biurko plikiem papierów. – Proszę skreślić Monikę z ewidencji.

– Ale ja…

– Biorąc pod uwagę pani portret psychologiczny, doradzam zmianę pracy. Więzienie w Radomiu ogłasza nabór na strażniczki – rzuciła wydruk ulotki. – Myślę, że tam znajdzie pani możliwości samorealizacji… A o tej sprawie może pani zapomnieć. Monika jest już w naszych rękach. Przyda się jako nauczycielka serbskiego dla agentury.

Wyszła, grzecznie zamykając za sobą drzwi. Trzaskanie jest tak niekulturalne…

* * *

Sobotnie popołudnie, chmurzy się, ale przecież żal siedzieć w czterech ścianach. Ból głowy minął, a łyk świeżego powietrza nikomu jeszcze nie zaszkodził. Alchemik snuje się po Plantach. Przechodzi przez Bramę Floriańską. Po jej drugiej stronie malarze rozwiesili swoje prace. Podziwia koszmarne bohomazy, ogląda obrazy, które jego zdaniem są nawet całkiem, całkiem, ale ciut za drogie. Dociera do Rynku.

Nurkuje w bramę i w dół do piwnic, w poszukiwaniu piwa. Po chwili w głębokim lochu siedzi nad szklanicą złocistego napoju. Przymyka oczy i oddaje się wspomnieniom. Kraków czasów jego młodości był inny. Niby nie zmieniło się tak wiele, sporo budynków nadal stoi, ale jednak… Cuchnące rynsztoki, nosiwody z cebrzykami na koromysłach, błotniste zaułki, konie i wozy przeciskające się między ścianami, bryzgi błota zdobiące mury… Sukiennice, niewielkie sklepiki na parterach kamienic oraz wozy, z których chłopi sprzedawali słomę na posłania i do sienników, kury oraz gęsi, śmietanę w siwakach, miód podebrany w lesie.

Wszędzie żywa krzątanina, setki warsztatów ukrytych w zaułkach wokół Rynku… Gwar, odgłosy kucia. Dzisiaj Kraków jest sto razy większy. A przecież alchemikowi wydaje się, że miasto przypomina własnego trupa. Coś się zmieniło. Czegoś brakuje…

* * *

Monika Stiepankovic miała wyjątkowo twardy organizm, nawet jak na wampira. Do wieczora przeszło jej nawet osłabienie wywołane zatruciem. Rany zabliźniły się, ale jeszcze nie oderwała pokrywającej ich zrogowaciałej warstwy. Niech się wszystko dobrze wygoi… Z okiem gorzej. Oceniła, że będzie musiała jeszcze przez tydzień chodzić z opaską.

38
{"b":"87908","o":1}